Wszyscy z łatwością przyjmujemy, że błądzenie jest rzeczą ludzką, każdemu może się zdarzyć i autora pomyłki traktujemy zwykle z należną tolerancją. Jest też oczywiste, że błądzenie, zwłaszcza gdy dotyczy spraw ważnych, ma swoje konsekwencje, gdy ktoś permanentnie się myli, traci wiarygodność i musi pogodzić się z faktem, że nie jest traktowany poważnie. Jeśli zaś okaże się, że mylił się świadomie, a więc kłamał, jego sytuacja staje się o wiele gorsza i w pełni na to zasługuje. W realnym życiu sprawa nie jest oczywista, bo często nie jest łatwo rozstrzygać, gdzie leży prawda, co jest kłamstwem i co może być uznane za pomyłkę, tym bardziej wskazana jest wyrozumiałość i powstrzymanie się z oceną.
W różnych dziedzinach nauki sprawy muszą być traktowane o wiele bardziej rygorystycznie, bo istotą nauki jest odkrywanie prawdy obiektywnej, która nie może być zdeformowana subiektywnym podejściem, błędami, a tym bardziej świadomym użyciem kłamstwa. W naukach ścisłych rozstrzyganie tych kwestii jest dobrze rozpracowane metodologicznie. Z jednej strony mamy precyzyjne kryteria, które pozwalają ocenić wiarygodność obserwacji podanych przez badacza, by uznać, że są prawdziwe, albo by określić dodatkowe ograniczenia i warunki, przy których obserwacje powinny być prawdziwe. Z drugiej strony mamy mniej precyzyjne kryteria, według których oceniane są wnioski i konkluzje związane z interpretacją obserwacji. Akurat ta druga część wyznacza żmudną drogę badań naukowych, które w zespołowym wysiłku powinny prowadzić do ustalenia najważniejszych fragmentów obiektywnej prawdy o świecie.
Także w naukach ścisłych można błądzić, ale rygoryzm w podejściu do prawdy prowadzi często do przykrych skutków dla błądzących, bez względu na rozmiar tolerancji praktykowany przez pojedynczych uczestników badań naukowych. Przywołam z pamięci dwa całkiem odmienne przypadki, które wydarzyły się w mojej dziedzinie nauki – w fizyce jądrowej.
Pierwszy z nich związany jest z sensacyjnym odkryciem z 1974 roku, w którym zidentyfikowano pierwiastek o liczbie atomowej Z=126. Biorąc pod uwagę, że z wielkim trudem dopiero w pierwszej dekadzie kolejnego wieku udało się zsyntetyzować i odkryć pierwiastki do liczby atomowej Z=118, była to prawdziwa sensacja. Odkrycie było przekonujące, bo opierało się na obserwacji dwóch linii promieniowania X o energii zgodnej z oczekiwaniami dla pierwiastka Z=126, gdy próbki naświetlano wiązką protonów (metoda PIXE). Próbkami były fragmenty miki madagaskarskiej, w której na podstawie innych przesłanek spodziewano się obecności tego typu superciężkich elementów. Był to na tyle ważny i przekonujący wynik, że edytor najważniejszego dla tej części nauki czasopisma (Phys.Rev.Lett.) przyjął pracę do druku na własną odpowiedzialność, bez opóźnienia w ramach standardowej procedury recenzji. Bodaj rok później odkrycie zostało unieważnione, gdy wykazano, że obserwowane linie pochodziły od promieniowania gamma o takich właśnie zaobserwowanych energiach, ale promieniowania związanego z reakcją jądrową na obecnych w próbce domieszkach izotopu lantanu. To egzotyczne wyjaśnienie było tak trudne do przewidzenia, że usprawiedliwiało błąd niedoszłych odkrywców. A jednak po tym wydarzeniu autorzy powoli, ale skutecznie znikali z pola widzenia naukowego środowiska.
Drugi przypadek był dramatycznie różny, choć dotyczył tego samego obszaru badań związanych z poszukiwaniem superciężkich pierwiastków. Nie wchodząc w szczegóły, chodziło o to, że publikacja ogłaszająca identyfikację nowego pierwiastka okazała się być oparta na całkowicie spreparowanych, fałszywych danych. Bardzo szybko i precyzyjnie ustalono źródło tego fałszerstwa i autora, którego motywacją był głód dokonania odkrycia i chęć zaistnienia w szerokim środowisku międzynarodowym. Można współczuć innym autorom tej publikacji, ale zawsze praca w zespole opiera się na zaufaniu i nikt nie dopuszcza nawet myśli, że współpracownik zdolny jest do tak haniebnego fałszerstwa. Reakcja na to wydarzenie była zdecydowana, fałszerz został wyrzucony z całego środowiska i słuch po nim zaginął.
Jest rzeczą oczywistą, że w badaniach naukowych w dziedzinie historii materia jest o wiele mniej jednoznaczna i kryteria nie mogą być aż tak precyzyjne. A jednak także tutaj niejednoznaczność musi być ograniczona do tej części działalności, która jest związana z interpretacją faktów, z wnioskami i konkluzjami, gdzie pewna doza subiektywizmu jest nie do uniknięcia. To nie dotyczy wszakże tej części, w której badacz ustala fakty, wydarzenia, okoliczności i rozważa też bardziej ogólny kontekst tego co udało się ustalić. Tutaj również nie ma miejsca na przekłamania, zaniedbania i arbitralne oceny tego, co jest ważne, co jest mniej ważne, lub w ogóle nieważne. Fakty muszą być prawdziwe i opisane na tyle dokładnie, na ile jest to możliwe. To, czego nie da się ustalić musi pozostać w sferze domniemań, które przy wyciąganiu wniosków muszą być uznawane jako niepewne domniemania. Jeśli te warunki nie są spełnione, a tym bardziej, gdy historyk przywołuje nieprawdziwe fakty i swoje domniemania próbuje przywoływać jako ustaloną prawdę, to historia przestaje być nauką. Jeśli recenzje innych historyków wykazują, że autor przedstawia fałszywe fakty, że tendencyjnie zniekształca prawdę o wydarzeniach, czy zaniedbuje ważne i ustalone wcześniej elementy, to wyrzucenie takiego autora z grona naukowych badaczy historii staje się obowiązkiem nie tylko historyków, ale całego środowiska naukowego.
Od wielu lat dowiaduję się o wybrykach żydowskich badaczy historii, którzy z dziedziny dumnie nazywanej naukową zrobili sobie narzędzie praktykowania swojego głęboko zakorzenionego antypolonizmu. Całe stosy kłamstw i pomyj wylewane przez nich na Polaków funkcjonują jako udokumentowane fakty, mimo że o wiele poważniejsi historycy zajmujący się takimi badaniami nie ustają w prostowaniu tych kłamstw. Oskarżyciele z niczego nigdy się nie wycofują, nie robią żadnych korekt, nie ma to żadnego wpływu na ich zachowanie i bez zahamowań snują swoją antypolską opowieść. Wiele z tych nieodpowiedzialnie formułowanych mitów i przekłamań staje się zaczynem publicznych oskarżeń, które nigdy nie są wyjaśniane, a kłamcy tak bezczelni jak Jan Tomasz Gross pozostają bezkarni. Słyszałem wiele przekonujących polemik i recenzji, których autorzy zdecydowanie obalali tezy przedstawiane przez klasycznych polakożerców Jana Grabowskiego, czy Barbarę Engelking i taka demaskacja w zasadzie rujnuje przynależność tych postaci do świata nauki.
W ostatnich dniach odbyła się propagandowa impreza w Paryżu, na wyrost nazwana konferencją naukową, pełna kompromitujących antypolskich wystąpień przedstawicieli Centrum Badań nad Zagładą przy IFiS PAN i osób związanych z Żydowskim Instytutem Historycznym, także z udziałem szczególnie wyróżniającego się wroga Polski J.T.Grossa. Krytyka tych wystąpień przedstawiona w programie TVP doczekała się zdumiewającej i gniewnej reakcji profesora Andrzeja Żbikowskiego, który opublikował oświadczenie z następującą jego zasadniczą częścią:
„…..Naszym zdaniem obelżywe ataki obecnych tam dziennikarzy, szczególnie Jana Pospieszalskiego (sugerujące akceptację stalinowskich metod uprawiania historiografii, reprezentowanie zagranicznych interesów, itp.) na członków Centrum Badań nad Zagładą przy IFiS PAN, biorących udział w konferencji naukowej w Paryżu, są absolutnie niedopuszczalne w telewizji publicznej. Oskarżanie wybitnych, doświadczonych, cieszących się uznaniem międzynarodowym naukowców o niskie pobudki motywujące ich do pracy naukowej nad bardzo skomplikowaną tematyką wspomnianych stosunków polsko-żydowskich budzą moje, i moich współpracowników, oburzenie i głęboki sprzeciw. Są próbą wciągnięcia środowiska historycznego w bieżące spory polityczne i nie może być dla takich praktyk miejsca w dyskursie publicznym.
W imieniu Działu Naukowego Żydowskiego Instytutu Historycznego
Prof. dr hab. Andrzej Żbikowski
http://www.jhi.pl/blog/2019-02-25-oswiadczenie
To niesłychane, że osoby posługujące się kłamstwami, nieuzasadnionymi pomówieniami i haniebnie nieprawdziwymi oskarżeniami, ktoś może nazywać wybitnymi i cieszącymi się międzynarodowym uznaniem naukowcami. Przyznam, że w mojej opinii także używanie w tej sytuacji nazwy „Dział Naukowy ŻIH”, dla środowiska, które akceptuje takie postawy, jest dla mnie nadużyciem.
Dzieją się sprawy dziwne i wszystko wskazuje na to, że ustawicznie obrażając Polaków Żydzi dążą do zerwania z nami wszelkich relacji. Ja od dawna uważam, że jest to wyzwanie dla obu narodów i ta przyszłość jest nie do uniknięcia. Dlatego apeluję do ministra kultury i ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego, by wycofać wszelkie finansowanie ŻIH. Byłby to symboliczny krok na drodze do rozstania tak pożądanego przez Żydów i może nie do końca jeszcze uświadomionej przez Polaków konieczności.
Jestem emerytowanym profesorem w dziedzinie fizyki jądrowej. Zawsze występuję pod własnym nazwiskiem.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura