Rok 1970 był moim ostatnim rokiem w Dubnej, więc bardzo chciałem jeszcze raz skorzystać z okazji, by wakacje spędzić w wysokich górach. Grupa chętnych szybko się uformowała, zanim jeszcze podjęliśmy decyzję, że w tym roku naszym celem będzie Ałaj. Te urokliwe góry, ze szczytami sięgającymi ponad 5500m, są położone w tym samym łańcuchu Pamiro-Ałaju pomiędzy Tien Shan i górami Fanskimi, które już znaliśmy z wcześniejszych wypraw. Tym razem było nas siedmioro – Jurek z Danką, Michał, Marek, Tadek i z Polski dojechał Krzysztof. Tylko my z Tadkiem uczestniczyliśmy we wszystkich wyprawach, choć on zawsze powyżej krytycznej dla siebie wysokości obiecywał, że już w kolejnym roku nie pójdzie.
Tym razem historię rozpocznę od zdjęć z pożegnania naszej grupy na dworcu kolejowym w Dubnej,


bo tej dziewczynie solennie obiecałem, że wrócę z gór cały i zdrowy, a po powrocie się z nią ożenię. Słowa dotrzymałem, ślub był na Ukrainie we wrześniu i jesteśmy już razem ponad 48 lat.


Wylądowaliśmy w kirgiskiej Ferganie i poszukaliśmy ciężarówki, która dowiezie nas do turbazy. Szybko wjechaliśmy we wrota gór, w bazie przenocowaliśmy i po obfitym śniadaniu rozpoczęliśmy pierwszy dzień wędrówki.


Pierwsze widoki, śniegu jeszcze mało, wciąż jesteśmy wśród drzew,




Zeszliśmy stromą szczeliną w skałach do potoku, który znikał gdzieś w wąskim kanionie. Tak to zejście wyglądało z drugiej strony.

Potem długo szliśmy ścieżką wzdłuż wąwozu, aż dotarliśmy do miejsca wymarzonego na pierwszy obóz. Nie śpieszyliśmy się, pamiętając, że trzeba powoli dostosowywać organizmy do rosnącej wysokości.


O poranku ruszyliśmy w dalszą drogę,


ale za zakrętem zobaczyliśmy, że pogoda niepokojąco się zmienia. Mimo wszystko poszliśmy w górę, aż do miejsca gdzie mgła tak zgęstniała, że trzeba już było rozbić obóz.


Szybko okazało się, że to była tylko duża chmura, a gdy ją przewiało zobaczyliśmy, że bez mgły też wybralibyśmy to miejsce na nocleg.


W kolejnym dniu weszliśmy już w strefę wiecznego śniegu i zobaczyliśmy naszą przełęcz. Tadeusza rozbolała głowa, niechybny sygnał, że jesteśmy blisko wysokości 4000 m.


Byliśmy związani linami i na linie pociągnęliśmy Tadka plecak, by mu ulżyć, a pierwsi już dochodzili do przełęczy.




Tutaj, gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie pięknie, wprost szkoda stąd odchodzić.

Zeszliśmy jednak z cudownej przełęczy i znaleźliśmy wspaniałe miejsce na obóz przy wejściu do lodowca kosmonautów.


Tadek z Markiem zostali w obozie, a my poszliśmy w stronę lodowca, choć mijaliśmy po drodze sygnały ostrzegawcze.




Z Danką wyskoczyliśmy na jeden z bocznych szczytów i oceniliśmy, że to było powyżej 4500 m. Tak poznałem swoją granicę odporności bez dłuższej aklimatyzacji, bo mnie straszliwie i na długo rozbolała głowa. Na szczycie nawet zdjęcia nie zrobiłem. Zaznałem więc tego, co tak regularnie przeżywał Tadeusz.


A Michał w tym czasie „brodzi śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi.”
W następnym dniu zeszliśmy trochę niżej, pojawiły się drzewa arcza charakterystyczne dla tego rejonu i w kolejnym obozie zatrzymaliśmy się dłużej.


CDN
Jestem emerytowanym profesorem w dziedzinie fizyki jądrowej. Zawsze występuję pod własnym nazwiskiem.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Sport