Rafał Broda Rafał Broda
1755
BLOG

Północny Tien-Shan – rok 1969 [3]

Rafał Broda Rafał Broda Alpinizm Obserwuj temat Obserwuj notkę 53

Pomysł, by Tien-Shan stał się celem naszej kolejnej wyprawy pojawił się wcześnie; natychmiast każdy uczestnik zaczął rozważać swój udział i podejmował decyzję rozpoczynającą okres przygotowań. Tym razem grupa była bardziej liczna i tak jak poprzednio wymienię ich imiona: Władek, Tadeusz i Andrzej, z którymi rok wcześniej byłem w Fanskich, małżeństwo Danka i Jurek, Jagoda, która dojechała z Polski, a znacznie później dołączył jeszcze Niemiec Waldemar z Rosjanką Ludmiłą i Borys, także Rosjanin. Nie pamiętam z czyjej inicjatywy Borys do nas dołączył, podobno znał ten łańcuch gór, choć tam, na miejscu okazało się to mniej oczywiste.
Start pociągiem z Dubnej do Moskwy i dalej lot do Ałma Aty (Matka Jabłek), wtedy stolicy Kazachstanu. Samolot wylądował na lotnisku dokładnie równoległym do ściany gór, w które mieliśmy wejść. Północny Tien-Shan obejmuje  część Kazachstanu i Kirgizji, a góry są dużo niższe, od tych, które rozciągają się w tym paśmie na południe od jeziora Issyk Kul, gdzie Kirgizja graniczy z Chinami, a najwyższym szczytem jest Szczyt Zwycięstwa (7439 m). Wychodzić w góry powyżej wysokości 4000 m jednak zupełnie wystarczało na nasze amatorskie możliwości, ekwipunek i ambicje.
Początek był bardzo łatwy, gdy autobusem miejskim dojechaliśmy do końcowego przystanku Medeo, ze znanym kompleksem sportowym położonym na wysokości ok. 1700 m. Ruszyliśmy szybko do góry, bo było późne popołudnie i  pogoda była bardzo niepewna. Dotarliśmy do bazy, w której serdecznie nas    
imageimage

przywitano oferując nocleg w namiotach. Skorzystaliśmy z oferty skwapliwie, bo byliśmy wszyscy mocno przemoczeni w ulewnym deszczu po drodze.
Zapadł zmierzch, a obawy o złą pogodę ustąpiły, gdy zobaczyliśmy w oddali góry.
imageimage

Rano już wszędzie było pogodnie, a nasza trasa wiodła najpierw przez rejon świerków, które w Tienshan są szczególnie rosłe i chyba wolne od korników.

imageimage

Dalej trzeba było wspiąć się na morenie, by na jej wypiętrzeniu odpocząć i zobaczyć z góry Ałma-Atę. Ponieśliśmy ciężkie plecaki jeszcze wyżej, dzień się powoli kończył i trzeba było znaleźć miejsce na biwak. Ci, którzy dotarli pierwsi na to miejsce

imageimage

postawili swój namiot (środkowy na zdjęciu) na miękkiej trawie, nam zostały twarde kamienie. Odpokutowali ten przywilej, bo w nocy obudzili się w wodzie. Okazało się, że ich namiot stał w płytkim korycie potoku, do którego dopiero w nocy dopływała woda ze śniegu stopionego w upalnym dniu.

imageimage

Dotarliśmy do strefy śniegu, a napotkany przewodnik objaśnił nam, że musimy przejść przez niedużą i łatwą przełęcz (na prawym zdjęciu), by dojść do lodowca, który dopiero otwiera drogę na przełęcz 4200 m, która była w naszych planach, a w tamtym czasie nosiła „wdzięczną” nazwę Komsomoł.
Ta pierwsza przełęcz wcale nie była taka łatwa do pokonania, ale bezpiecznie przeszliśmy na drugą stronę, gdzie rozciągał się duży i śnieżny lodowiec. W dolnej części rozwidlał się na dwa języki rozdzielone moreną wystarczająco płaską, by na niej rozbić obóz, wypocząć, posilić się i przenocować przed jutrzejszym dniem, który zapowiadał się na bardziej trudny.
imageimage

Lodowiec wyglądał groźnie ze swoimi wielkimi szczelinami, a nocy trudno było zasnąć, bo z głębi dochodzące odgłosy wskazywały, że żyje. Słychać było przetaczające się głazy, huk kamieni niesionych z prądem jakiejś podziemnej rzeki, ale to wszystko się potem uspokoiło, zapewne spłynęło już to, co się przez dzień wytopiło.

imageimage

Wstaliśmy bardzo wcześnie, poranna toaleta i ruszyliśmy przed godziną 5-tą, a w górze już widać słońce.

imageimage

Doszliśmy teraz do lodowej ściany, którą można było ominąć z prawej strony na lodowcu. Byłaby to o wiele dłuższa droga…..no i te szczeliny! Wybraliśmy ścianę.

imageimage

imageimage

Perspektywa zdjęcia robionego z góry nie oddaje stromości ściany, ale tutaj nasze wejście trochę trwało, choć było całkowicie bezpieczne. Tymczasem słońce było już wysoko, oświetlając pole firnowe, na którym widać ślad wskazujący na początek lodowca.

imageimage

Jesteśmy już blisko przełęczy. Ostatni wysiłek, ostatnie kroki, zasłużony wypoczynek i kuchnia pracuje. Tadeusz miał zawsze kłopoty z wysokością powyżej 3500m, leży więc z bólem głowy i znowu obiecuje, że to jego ostatnia wyprawa.

imageimage

Wspięliśmy się ok. 200m wyżej po śnieżnym zboczu powyżej przełęczy i po chwili zobaczyliśmy to, co najbardziej chcieliśmy zobaczyć,

imageimage

bo po to tutaj przyjechaliśmy.

image

image

imageimage

Nasza przełęcz wyglądała mniej atrakcyjnie, jednak wiedzieliśmy, że zejście z niej (na prawo) po stromym śnieżnym zboczu będzie wymagało dużej ostrożności. Wiedzieliśmy o tym pamiętając o doświadczeniach poprzedniego roku, ale nie wszyscy się tym przejęli.

imageimage

Ostatnie zdjęcia i przygotowanie do zejścia. Potem nie było czasu na zdjęcia, dopiero rano można było o tym pomyśleć.
Pierwsze 30m zejścia było bardzo strome. Związani linami spuściliśmy się w trójkę na tę odległość i wykopaliśmy w śniegu platformę, na którą po kolei transportowaliśmy linami plecaki i dalszych uczestników. Czworo z nich nie miało raków, które w tej sytuacji były niezbędne i przesyłaliśmy im do góry nasze. Wszystko odbywało się bardzo sprawnie, gdy usłyszeliśmy z góry podniesione głosy. To Ludmiła się awanturowała, że przesadzamy z tymi zabezpieczeniami i ona nie będzie czekać. Mimo srogich zakazów, „udowodniła”, że da się zejść bez tych ceregieli i po chwili patrzyliśmy bezsilnie, jak zaczęła się w niekontrolowany sposób staczać w dół. To wszystko nie wyglądało bardzo groźnie, aż do miejsca, w którym było bardziej płasko, ze śniegu wystawały skały i powinna się zatrzymać. Jednak przetoczyła się w tym miejscu, zniknęła nam z oczu, słychać było tylko krzyk i słabe odgłosy upadku. Waldemar był już trochę niżej od nas, rzucił się w dół zygzakami po śniegu i szybko do niej dotarł, przekazując wiadomość, że żyje. Powoli i ostrożnie kontynuowaliśmy zejście, ale w połowie wysokości musieliśmy zostawić dwa ciężkie plecaki. Dalej szliśmy w dół lewą stroną po skałach, gdzie było nawet bardziej stromo, ale grunt był pewniejszy. Tutaj Tadek wymyślił, że woli jednak drogę na śniegu i zjeżdżał po nim w kontrolowany sposób, aż stracił kontrolę, czekanem mocno zranił nogę i złamał sobie dwa żebra. 
imageimage

Zmierzch już zapadł, gdy znaleźliśmy pierwsze miejsce, na którym można było pomyśleć o rozbiciu namiotów. Nie wiem, jak nam się to udało, że praktycznie w ciemności ustawiliśmy namioty wśród potężnych głazów. Jeden z namiotów przeznaczyliśmy na „szpital” i tam ulokowaliśmy rannych, oddając im wszystkie nasze śpiwory. To była moja najzimniejsza noc w górach, ale poranna herbata przywróciła dobre samopoczucie, mimo świadomości czekających nas trudności.
Rano, gdy wszyscy przystąpili do likwidacji obozu, by rozpocząć trudną wędrówkę w dół, cofnęliśmy się z Władkiem pod przełęcz, aby zabrać pozostawione tam plecaki. Było trochę wyżej, niż wolelibyśmy, ale szybko potem dogoniliśmy całą grupę. Ranny Tadek szedł sam, a nawet niósł nieco opróżniony plecak i nie skarżył się na ból, wiedząc, że ma obtłuczone mocno żebra, jednak nie wiedząc, że dwa z nich są złamane. Ludmiła szła dzielnie, czasem pojękując, podpierana z obu stron i często praktycznie niesiona. Z kilkoma wypoczynkami dotarliśmy wreszcie do naszego celu, do Słonecznej Polany położonej na wysokości 2000 m, na szlaku, gdzie można było spotkać innych wędrowników.
imageimage

Już było późno, ale krótki rekonesans w dół pokazał, że całkiem niedaleko znajduje się baza „Alpijskaja Roza”, a w niej była grupa z towarzyszącym im lekarzem, który podjął się zbadania naszych rannych, gdy rankiem będą koło nas przechodzić. Rzeczywiście rano dotarli, a lekarz szybko postawił diagnozę łatwego przypadku Tadka i znacznie poważniejszą dla Ludmiły. Uszkodzony kręgosłup, każdy krok grozi paraliżem i niezbędny jest transport helikopterem.
Potem była szybka decyzja, w której, wspominając przygodę z poprzedniego roku, podjąłem się misji załatwienia helikoptera w Ałma-Acie. Waldemar zadeklarował, że idzie ze mną i natychmiast wyruszyliśmy. Bez plecaków, wydeptaną ścieżką, droga była bardzo łatwa, ale trzeba było przejść przez przełęcz ponad 3000 m. Wkrótce za przełęczą dotarliśmy do najwyżej położonego schroniska, z którego można było zatelefonować. Niechętnie, ale przysłano po nas samochód i dowieziono do Centrum Turystycznego w Ałma-Acie. Tam, bardzo sympatyczni ludzie wysłuchali naszej opowieści i poinformowali, że tylko wojsko dysponuje helikopterami i na ten temat trzeba rozmawiać z kimś z najwyższych władz republiki. Podali mi telefon, nie wiem w końcu z kim rozmawiałem, ale to ja musiałem przeprowadzić tę trudną rozmowę. Kiedy opisałem sytuację i poprosiłem o pomoc, bo sami bez helikoptera nie damy rady, a z wielkim wysiłkiem udało nam się dotrzeć do miejsca, gdzie helikopter może wylądować, reakcja była niezbyt przyjazna. „Skąd wyście się tam wzięli? Czy macie zezwolenie?„ Odpowiedziałem, że oczywiście mamy, jesteśmy z ZIBJ z Dubnej i to nie jest moment, by takie sprawy rozważać, bo nam potrzebna jest pomoc. Mój rozmówca złagodniał, powiedział tylko, że helikopter potrzebuje 2 godziny, by dolecieć do Ałma-Aty i nie wiadomo, czy warunki pozwolą, by doleciał tam dzisiaj. Na koniec rzucił: „Przyślemy wam instruktora, który was przeprowadzi do Ałma-Aty i tutaj możecie spędzić resztę wakacji.”
Potem posiedzieliśmy dłuższą chwilę w Centrum Turystycznym, w towarzystwie miłych ludzi, którzy bardzo się cieszyli, że nam się tak bardzo podobają ich góry. Nakłoniłem Waldemara, by jeszcze dzisiaj wracać do obozu i uchronić się przed tym obiecanym instruktorem. Szybko się ściemniło, ale zatrzymaliśmy się dopiero w znanym nam już schronisku. Miałem lekko otartą stopę i poskarżyłem się poznanej przy pierwszym pobycie pięknej córce kierowniczki schroniska, choć mój zamysł nie wiązał się z chęcią ukojenia bólu. Byłem zaskoczony i wzruszony, gdy samarytanka opatrzyła moje rany i pół stopy wymalowała gencjaną, a potem z podziwem patrzyłem, gdy podobnie potraktowała Waldemara. Na wszelki wypadek wymienilismy adresy, bo takich dziewczyn nie spotyka się przy byle okazji. Zdrzemnęliśmy się ze dwie godziny i w samą północ, przy pełni księżyca ruszyliśmy dalej na przełęcz. 
Dziwiłem się trochę, że Waldemar dotrzymuje mi kroku, mimo że wędrówka stawała się wyczerpująca. Co jakiś czas zostawał z tyłu i zauważyłem, że coś łyka. Okazało się, że miał tabletki glukozy, którymi się posilał, ale nawet po tym odkryciu nie zaoferował mi ani jednej. „O skurczybyku! Egoisto!” pomyślałem i zastanawiałem się jak wyładować złość. Lekko już świtało, gdy dotarliśmy do przełęczy. Tutaj już Waldemar nie wytrzymał i zapowiedział, że dalej nie idzie, musi odpocząć ze dwie godziny. Znalazłem okazję, by się zemścić: „To odpoczywaj, ja idę dalej, a droga jest całkiem łatwa i prosta”. Wiem, że w górach nie pozostawia się towarzysza wędrówki, ale śpieszyłem się, a droga do przebycia była prosta jak z Murowańca do Kuźnic.
Jeszcze jedna przygoda spotkała mnie zanim doszedłem do Słonecznej Polany. Po zejściu z przełęczy droga wiodła przez las i w pewnym momencie usłyszałem jakieś szmery, zaraz też zobaczyłem podnoszące się nagle dwie kupy liści. Zanim zdążyłem się przestraszyć, wyłoniły się dwie dziewczyny z plecakami i płaczliwymi głosami zapytały mnie, czy wiem, gdzie jest Alpijskaja Roza. „Oczywiście wiem” odpowiedziałem, a one poskarżyły się, że wczoraj odłączyły na chwilę od swojej grupy i zagubiły się. Zapadła noc, dlatego zagrzebały się w liściach, by przetrwać do rana. Poprowadziłem więc te dwie zguby do swoich i od nich dowiedziałem się, że wczoraj wieczorem rzeczywiście przelatywał doliną helikopter. Z radością zastałem nasz obóz w komplecie, oprócz Tadka i Ludmiły, którzy już musieli być w szpitalu. Ludmile przyszło spędzić w szpitalu cały rok, a Tadek szybko powrócił do Dubnej. Przespałem się w namiocie ze dwie godziny, a w międzyczasie do obozu dotarł Waldemar i zadecydował, że pójdzie dalej z nami. Na wszelki wypadek po południu przenieśliśmy obóz znacznie wyżej, aby uniknąć spotkania z obiecanym nam instruktorem. ….CDN    

* Ciąg dalszy wspomnień: https://www.salon24.pl/u/krakow-broda/914184,50-lat-temu-bylem-w-gorach-fanskich-ale-tylko-piec-dni

Jestem emerytowanym profesorem w dziedzinie fizyki jądrowej. Zawsze występuję pod własnym nazwiskiem.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (53)

Inne tematy w dziale Sport