Bartłomiej Kozłowski Bartłomiej Kozłowski
156
BLOG

„Speech crimes” i znikoma szkodliwość społeczna czynu prawnie zabronionego

Bartłomiej Kozłowski Bartłomiej Kozłowski Polityka Obserwuj notkę 2

Tekst dostępny także pod adresem http://bartlomiejkozlowski.pl/speechcrimes.htm, dalej link do wersji PDF


W swym niedawno opublikowanym tekście na temat sprawy właściciela traktora, który podczas jednego z ostatnich protestów rolników zawiesił na swym pojeździe banner z napisem „Putin zrób porządek z Ukrainą i Brukselą i naszymi rządzącymi” oraz sowiecką flagę napisałem, że najbardziej uczciwym zakończeniem sprawy karnej przeciwko temu rolnikowi byłoby jej umorzenie na podstawie art. 1 § 2 kodeksu karnego, zgodnie z którym „Nie stanowi przestępstwa czyn zabroniony, którego społeczna szkodliwość jest znikoma”. W tym artykule chciałbym wyrazić i uzasadnić pogląd, że wyrażona w art. 1 § 2 k.k. zasada prawna, zgodnie z którą czyny mające wprawdzie znamiona zachowań zakazanych przez prawo karne (czy też – analogicznie – przez prawo wykroczeń), ale w stopniu nie większym, niż znikomy szkodliwe społecznie nie są przestępstwami, a w związku z tym nie mogą być karane mogłaby i co więcej powinna mieć szerokie zastosowanie w prokuratorskich czy też sądowych postępowaniach w sprawach dotyczących speech crimes, czyli przestępstw, których popełnienie polega na powiedzeniu, napisaniu bądź opublikowaniu jakiejś treści lub użyciu jeszcze innych rodzajów ekspresji – takich, jak wypowiedzi określane często mianem symbolicznych – mające postać np. eksponowania pewnego rodzaju flag, czy też destrukcji flagi.

Pogląd, który chciałbym tu wyrazić z pewnością może wywołać zdecydowany sprzeciw ze strony wielu osób – i prawników, i nie prawników. Panuje bowiem całkiem powszechne przekonanie, że wiele zakazanych przez prawo karne czynów, które polegają na niczym innym, jak na powiedzeniu, napisaniu, opublikowaniu czy wyrażeniu w inny sposób czegoś cechuje się wysoką szkodliwością społeczną, usprawiedliwiającą ich karalność. Często można spotkać się np. z twierdzeniami, że publiczne wypowiedzi, które z prawnego punktu widzenia da się zakwalifikować jako publiczne nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo bezwyznaniowość (art. 256 § 1 k.k.) prowadzą do nienawiści i co najmniej pośrednio przemocy skierowanej przeciwko członkom grup, których dotyczą takie wypowiedzi. Podobnie, twierdzi się, że wypowiedzi propagujące nazistowski, komunistyczny, faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa bądź nazistowską, komunistyczną, lub faszystowską ideologię, albo ideologię nawołującą do użycia przemocy mogą prowadzić do przekonania niektórych ludzi do potencjalnie zgubnych idei, z fatalnym być może tego w ostateczności skutkiem w postaci wprowadzenia ustroju o charakterze totalitarnym czy ideologicznie motywowanej przemocy. Odnośnie treści pornograficznych, zwłaszcza tych, które łączą seks z przemocą, czy też ukazują sceny seksu – nawet zupełnie fikcyjne – z udziałem małoletnich twierdzi się, że przyczyniają się one do gwałtów i przestępstw seksualnych przeciwko dzieciom; to samo twierdzi się oczywiście o treściach propagujących lub pochwalających zachowania o charakterze pedofilskim (art. 200b k.k.). Oczywiście twierdzi się, że wypowiedzi nawołujące do popełniania przestępstw, czy też pochwalające ich popełnianie (art. 255 i 126a k.k.) mogą prowadzić do popełniania zakazanych prawem karnym i wyrządzających szkody czynów. Jest zupełnie banalną rzeczą stwierdzenie, że wypowiedź pomawiająca jakąś osobę o – jak to jest powiedziane w art. 212 k.k. – takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności – może prowadzić do zruinowania życia zawodowego, rodzinnego, towarzyskiego czy politycznego danej osoby. Wypowiedzi znieważające inne osoby mogą sprawiać tym osobom emocjonalny ból i wywoływać u nich poczucie upokorzenia – to samo można powiedzieć np. o wypowiedziach znieważających przedmioty czci religijnej i powodujących „obrazę uczuć religijnych” niektórych osób.

Nie da się w prosty sposób zaprzeczyć temu, że słowa, czy też inne formy ekspresji – w grę mogą przecież wchodzić także ruchome bądź statyczne obrazy, oraz gesty i symbole – mogą prowadzić do zła. Lecz mimo wszystko trzeba oddzielić od siebie dwie rzeczy: wypowiedzi oraz ich efekty – często zresztą przypisywane pewnym rodzajom wypowiedzi bez poważnego wnikania w to, czy wypowiedzi te do rzeczonych efektów naprawdę prowadzą. Przypisywane pewnym typom wypowiedzi efekty – w postaci np. aktów przemocy – bezsprzecznie są czymś szkodliwym – w stopniu z pewnością większym, niż znikomo szkodliwy społecznie. Lecz słowa po prostu jako takie szkodliwe społecznie nie są. Nie da się bowiem przy użyciu jakichś słów bezpośrednio kogoś zabić, pobić, obrabować, okraść, zgwałcić, zmienić przemocą ustroju państwa, itd.

Tym właśnie słowa różnią się od przynajmniej tych czynów, które należą do – jak to określił amerykański profesor prawa karnego Paul H. Robinson – „core criminal law”. (1) Czyny należące do „rdzenia” prawa karnego ponad wszelką wątpliwość są społecznie – a także indywidualnie – szkodliwe. I tak np. zabójstwo pozbawia inną osobę życia i zazwyczaj prowadzi do spowodowania emocjonalnej krzywdy u osób, dla których zamordowany był kimś bliskim. Nie mający śmiertelnego skutku fizyczny atak powoduje ból, a nieraz także mniejsze lub większe uszkodzenie ciała ofiary przestępstwa. Kradzież powoduje utratę własności i związany z nią stres – to samo można powiedzieć o oszustwie. Ciężkie emocjonalne i niekiedy także fizyczne skutki może powodować zgwałcenie lub seksualne molestowanie. Podobne rzeczy można powiedzieć np. o pozbawieniu kogoś wolności, niszczeniu środowiska – nie ulega wątpliwości, że zmuszenie ludzi do wdychania zatrutego powietrza czy picia zatrutej wody, albo np. zniszczenie jakiegoś krajobrazu jest czymś bezpośrednio szkodliwym; podobną rzecz można powiedzieć na temat znęcania się nad zwierzętami – nie ulega przecież wątpliwości, że zwierzęta mogą cierpieć i odczuwać zarówno fizyczny, jak i psychiczny ból.

Słowa jednak nie mają bezpośrednio takich, jak wspomniane tu powyżej efektów – z tego prostego względu, że nie mają one w sobie fizycznej siły, przy użyciu której można coś zniszczyć, ukraść, kogoś zabić, pobić itd. Ale to oczywiście nie znaczy, że słowa nie mogą przyczyniać się do takich właśnie (czy jeszcze innych) efektów. Tak oczywiście jest, z tego prostego względu, że słowa (i inne formy ekspresji) mogą przyczyniać się do kształtowania się u ich odbiorców takich czy innych przekonań, oraz pobudzania emocji, a w końcu to przekonania i emocje są czymś pobudzającym ludzi do działań – w tym także tych przestępczych i szkodliwych.

Ci, którzy opowiadają się za karaniem za pewne rodzaje wypowiedzi – takie np. jak tzw. „mowa nienawiści”, pornografia, czy nawoływanie do popełnienia przestępstwa – wypowiadają czasem twierdzenia zdające się sugerować to, że słowa bezpośrednio prowadzą do wyrządzania szkód tego rodzaju, którymi ponad wszelką wątpliwość powinno się bezpośrednio interesować prawo karne. Ze strony takich osób można usłyszeć takie np. stwierdzenia, jak to że „słowo może zabić”. Lecz mimo wszystko, są to przenośnie – nie ulega bowiem wątpliwości, że przykład kogoś, kto pod wpływem jakichś stresujących dla niego słów dostaje np. zawału serca i umiera jest czymś wysoce nietypowym – choć coś takiego z pewnością nie jest po prostu niemożliwe, to żaden istniejący w polskim prawie zakaz wypowiedzi nie jest oparty o przesłankę w postaci rozumowania, że w rezultacie użycia pewnych słów coś właśnie takiego może się stać. (2)

Lecz oczywiście nie ma generalnej wątpliwości co do tego, że słowa poprzez przekonania, jakie rodzą i podtrzymują i emocje, jakie pobudzają mogą przyczyniać się do szkód. Czy jednak fakt, że słowa mogą prowadzić do czegoś złego – a więc np. przemocy, czy destrukcji mienia – może stanowić adekwatny powód do zakazania tych słów, w odniesieniu do których w pewien w miarę przynajmniej racjonalny sposób można twierdzić, że mogą mieć one takie właśnie efekty? Moim zdaniem, w niektórych przypadkach tak. W jakich? Otóż w takich, w których jakieś wypowiedzi w sposób bezpośredni i zamierzony (a przynajmniej obejmowany świadomością) przez ich autora prowadzą do takich jak wspomniane efektów. Jakie mogą to być przypadki użycia słów? Otóż np. takie, jak celowe podburzanie już rozwścieczonego tłumu do fizycznego zaatakowania będącej obiektem gniewu tego tłumu osoby, co bezpośrednio powoduje zagrożenie dla zdrowia lub życia tej osoby, lub po prostu skutkuje jej pobiciem czy nawet zabiciem. W grę wchodzić może też oparte na świadomym kłamstwie, lub przynajmniej laniu z góry na kwestię tego, czy mówi lub pisze się prawdę pomówienie innej osoby o jakieś niecne postępowanie, prowadzące do negatywnych skutków w życiu zawodowym, rodzinnym, towarzyskim, itd. tej osoby. O jakiejś szkodzie – choć oczywiście raczej nie tak ciężkiej, jak te, o których tu powyżej wspomniano – można mówić w przypadku np. oszukańczej reklamy handlowej, która powoduje to, że niektórzy ludzie kupują produkty nie mające przypisywanych ich w takiej reklamie właściwości i marnują przez to, nieraz ku swojej wściekłości, swoje pieniądze. O bezpośredniej – w tym znaczeniu, jakie mam na myśli – szkodzie można też mówić w przypadku ujawnienia na czyjś temat informacji, o których osoba, której te informacje dotyczą ma się prawo spodziewać, że posiadacz tych informacji zachowa je w tajemnicy – weźmy tu choćby tajemnicę lekarską, czy adwokacką.

Zwolennicy zakazów wypowiedzi, których krytykuję - nie po raz pierwszy zresztą w tym akurat tekście – nie uważają jednak, że prawnie zakazane powinny być wyłącznie te wypowiedzi, które bezpośrednio – w taki sposób, w jaki wypowiedzi mogą do czegoś takiego prowadzić (odłóżmy więc na bok przypadek człowieka, który pod wpływem usłyszenia jakichś słów dostaje zawału) – prowadzą do jakichś konkretnych, negatywnych rezultatów – takich, jak fizyczne zaatakowanie kogoś, zniszczenie mienia, czy odarcie danej osoby z prywatności. Nie da się bowiem w sposób poważny twierdzić tego, że wypowiedzi nawołujące do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość (art. 256 § 1 k.k.) czy też znieważające jakąś grupę ludności albo konkretną osobę z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej albo z powodu jej bezwyznaniowości bezpośrednio prowadzą do fizycznych napaści na osoby, czy też niszczenia mienia osób z powodu przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej, czy bezwyznaniowości tych osób, podobnie jak nie da się twierdzić, że pornografia bezpośrednio prowadzi do gwałtów, bądź że nawoływanie do popełnienia przestępstwa w jakiś konieczny sposób prowadzi do faktycznego popełnienia przestępstwa. Gdyby bowiem tak właśnie się działo, to w gazetach oraz w internetowych serwisach informacyjnych czytalibyśmy teksty typu: „przeczytał antysemicki tekst i zdemolował synagogę” (bądź pobił, czy też zabił Żyda). „Obejrzał pornograficzny film i zgwałcił kobietę”. „Przeczytał test nawołujący do przemocy przeciwko mniejszościom rasowym i pobił czarnoskórego”. Fakt, że nie stykamy się z informacjami o tego rodzaju zdarzeniach – które niewątpliwie nie uszłyby uwadze chętnie szukających różnych sensacji dziennikarzy – świadczy o tym, że wspomnianego rodzaju efekty co najmniej nie są typowym skutkiem czy to „mowy nienawiści” czy też pornografii, czy nawet bezpośredniego nawoływania do działań przestępczych.

Zwolennicy tezy, że takie rodzaje wypowiedzi, jak „mowa nienawiści”, pornografia, czy nawoływanie do popełnienia przestępstwa powinny być karalne z tego powodu, że wypowiedzi te przyczyniają się do popełniania przestępstw (czy też np. dyskryminacji z powodów np. rasowych, narodowościowych, religijnych itd. w takiej np. dziedzinie, jak stosunki pracy) nie twierdzą jednak - jeśli są tylko elementarnie poważni i nie opowiadają oczywistych kłamstw - że wspomniane typy ekspresji w sposób bezpośredni i natychmiastowy prowadzą do takich właśnie skutków. Osoby, które mam na myśli twierdzą raczej to, że wspomniane rodzaje wypowiedzi mogą przyczyniać się do kształtowania się u niektórych osób przekonań i pobudzania emocji, które niekiedy stają się podłożem krzywdzących dla innych ludzi czynów – przestępstw z nienawiści, gwałtów, itd.

Czy jednak o wypowiedziach, o których była tu powyżej mowa, można powiedzieć, że mają one – choćby tylko w pośredni sposób – takie właśnie efekty? Czy można powiedzieć to, że „mowa nienawiści” wywołuje u jej odbiorców – albo przynajmniej jakiejś części jej odbiorców – nienawiść wobec osób należących do grup będących obiektem takiej mowy i przez to pośrednio przyczynia się do przemocy wobec członków takich grup? Czy oglądanie pornografii, w tym zwłaszcza takiej pornografii, w której seks łączony jest z przemocą (i która jest zakazana przez art. 202 § 3 k.k.) wywołuje u odbiorców tego rodzaju treści emocje nastrajające ich do np. gwałcenia kobiet? Czy czytanie tekstów propagujących działania przestępcze prowadzi do przekonań, których rezultatem są takie właśnie działania?

Dla zwolenników zakazów „mowy nienawiści”, pornografii (lub pewnych przynajmniej jej rodzajów – nie wszelka pornografia jest w Polsce całkiem zabroniona) odpowiedź na powyższe pytania jest zapewne w sposób oczywisty pozytywna. Ale czy obiektywnie rzecz biorąc taka właśnie ona jest?

Jeśli trochę zastanowimy się nad tym, to z dużym prawdopodobieństwem dojdziemy do wniosku, że odpowiedź na to pytanie wcale nie musi być taka. Czy faktycznie bowiem jest np. tak, że „mowa nienawiści” wywołuje u osób czytających lub słuchających takiej „mowy” uczucia nienawiści, które w niektórych przynajmniej przypadkach stają się podłożem aktów przemocy przeciwko osobom należącym do grup atakowanych przez taką „mowę”?

Aby się zastanowić nad tym, czy tak się właśnie dzieje, warto przeczytać pewne wypowiedzi, odnośnie których raczej nie ma wątpliwości, że można byłoby je zakwalifikować jako przestępstwo określone w art. 256, 257, czy też 126a kodeksu karnego. Weźmy tu np. taki oto tekst piosenki zespołu Deportacja 68: „Gdy będę miał pieniądze to kupię pałkę, gaz, I wyjdę na ulicę i krzyknę „Jude Raus”! Gdy będę miał pieniądze to kupię pałkę, gaz, I wyjdę na ulicę i krzyknę „Jude Raus”! Biała siła, Oi! Biała siła, Oi! Cyganie i Żydzi to gówno to bydło, Z jednych będzie nawóz, z drugich będzie mydło. Cyganie i Żydzi to gówno to bydło, Z jednych będzie nawóz, z drugich będzie mydło. Biała siła, Oi! Biała siła, Oi!”. Lub inny tekst piosenki tej samej grupy: „Syndykat żydowski zawładnął całym światem, Do władzy dziś doszli synowie Izraela, Dlaczego Dlaczego oni jeszcze żyją, Dlaczego nie mogę ich rozstrzelać ? Żydzi żydzi parszywa rasa, Żydzi żydzi z mej Polski won. Żydzi żydzi i gwiazda Dawida Izrael to wasz dom. A wszystko to podszywa ten izraelski kram, bo doszli do fortuny dziś żydek to twój pan, lecz wielka to pomyłka bo ta parszywa rasa powinna mieszkać w chlewach a nie jak dziś w pałacach. Żydzi żydzi parszywa rasa, Żydzi żydzi z mej Polski won. Żydzi żydzi i gwiazda Dawida Izrael to wasz dom. Żydzi żydzi parszywa rasa, Żydzi żydzi z tej Polski won. I gwiazda Dawida Dzisiaj zerwę ją. No Remorse for jude”. (3)

O tekstach tych bez żadnego trudu można powiedzieć, że wręcz zioną one nienawiścią. Z co najmniej dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć także to, że ich autorom chodziło o nakłanianie swoich odbiorców do nienawiści wobec Żydów i Cyganów. Ale czy słuchanie bądź słuchanie tych tekstów – bądź jakichś tekstów im podobnych – wywołuje u przynajmniej części ich odbiorców uczucia nienawiści wobec Żydów, a w przypadku pierwszego tekstu także Romów? To już bynajmniej nie jest oczywiste – co mogę powiedzieć na 100% to to, że przytoczone tu wcześniej teksty nie wywołują u mnie żadnych wrogich uczuć wobec członków atakowanych w tych tekstach grup. Choć oczywiście nie mogę ręczyć za to, że nie mogą one pobudzać takich uczuć u nikogo. Jest jednak faktyczne pobudzanie anty-żydowskiej i anty-cygańskiej nienawiści w efekcie kontaktu z takimi treściami czymś wysoce prawdopodobnym? Jeśli chodzi o to, to niech każdy zastanowi się nad tym, czy u niego te teksty wywołują, lub choćby mogą wywołać nienawiści wobec Żydów i Cyganów.

I jeśli zastanawiamy się nad tym, czy takie, jak wspomniane tu teksty mogą pobudzać nienawistne uczucia wobec członków grup, do których te teksty się odnoszą, to warto się zastanowić także nad tym, czy teksty te, w odczuciu przynajmniej jakiejś części ich odbiorców nie mogą deprecjonować postaw nienawiści narodowościowej, czy rasowej. Nie mogą takie teksty uświadamiać ludziom tego, że nienawiść rasowa i narodowościowa jest czymś obrzydliwym? Nie mogą one wywoływać antyrasistowskich emocji? Nie mogą pobudzać do wyrażania w taki czy inny sposób sprzeciwu wobec rasizmu? Jeśli chodzi o to, to sądzę, że antyrasistowskie efekty takich tekstów są jak najbardziej możliwe, i co więcej, mogą one zdecydowanie przeważać nad – łatwo wyobrażalnym – pobudzaniem przez nie rasizmu. Jak pisał autor kilku znakomitych tekstów o „mowie nienawiści” i wolności słowa Joshua Goldberg: „im bardziej ekstremalna, ohydna i oburzająca jest „mowa nienawiści” tym bardziej odstrasza ona ludzi i jednoczy ich przeciwko fanatyzmowi”. Według Goldberga kierowany przez niejakiego Freda Phelpsa jadowicie homofobiczny kościół baptystów Westboro „prawdopodobnie zrobił więcej dla wypromowania praw gejów i zjednoczenia ludzi przeciwko homofobii, niż jakakolwiek inna grupa w Ameryce”. Nie tylko zresztą działalność wspomnianego kościoła miała taki właśnie efekt. Jak pisze Goldberg, „nie tylko Westboro, ale także paskudne ekscesy pewnych figur z homofobicznej chrześcijańskiej prawicy de facto pomagają w promowaniu praw gejów z tego po prostu powodu, iż powodują one to, że homofobia wydaje się kompletnie nierozsądna. Na przykład, za każdym razem, gdy jakiś chrześcijański pastor wzywa do stracenia homoseksualistów, to wyrządza on wielką szkodę ruchowi antygejowskiemu”. Innych dowodów na takie właśnie działanie „mowy nienawiści” dostarczają badania przeprowadzone na początku lat 60. ubiegłego wieku przez walczącą z antysemityzmem Ligę Przeciwko Zniesławieniu (Anti-Defamation League), które pokazały to, jak publiczne przejawy rasizmu i antysemityzmu zwiększały świadomość szkód powodowanych przez rasizm oraz antysemityzm i prowadziły do wzmocnienia społecznego sprzeciwu wobec tych zjawisk. Jak w jednym ze swych tekstów pisał Joshua Goldberg „Jeśli naprawdę chcesz, aby ludzie nienawidzili bigotów, wszystko, co naprawdę musisz zrobić, to zachęcić tych bigotów, aby byli tak jawnie głośni, nikczemni, skrajni, denerwujący, obraźliwi, szorstcy, wstrętni i całkowicie nierozsądni w miejscach publicznych, jak to tylko możliwe. Z drugiej strony, zmuszanie bigotów do zachowania spokoju i rozsądku, a tym samym przydawanie im uroku „zakazanego owocu” i „prześladowanego męczennika” z pewnością nie sprawi tego, że ludzie będą nienawidzić bigotów; jeśli już, to sprawi tylko to, że bigoci będą wydawać się o wiele bardziej atrakcyjni i sympatyczni”.

Poza tym, czy są jakieś dowody pozwalające na choćby statystyczne łączenie „mowy nienawiści” z rasistowską, antysemicką, ksenofobiczną, czy homofobiczną przemocą? Jeśli chodzi o to pytanie, to niezłej odpowiedzi na nie dostarcza fragment książki „Hate speech and democratic citizenship” brytyjskiego autora Erica Heinze. Jak Heinze pisze w tym fragmencie „(współczesne zachodnie demokracje – określane przez niego skrótem LSPD – od longstanding, stable, prosperous democracies) są najbardziej empirycznie zbadanymi społeczeństwami w historii. Jedzenie, spanie, palenie, picie, bieganie, siedzenie, stanie, skakanie i wszystko inne , co robimy jest nieustannie analizowane w celu znalezienia dowodów na jakieś szkodliwe skutki robienia tego czegoś. Żadne wcześniejsze społeczeństwa nie miały środków do tego, by wytworzyć tomy społecznych analiz, jakie wygenerowane zostały w (zachodnich demokracjach), wliczając w to trwające wciąż badania nad przemocą i dyskryminacją przeciwko członkom wrażliwych grup. Jednak pomimo całych dekad obowiązywania i egzekwowania zakazów „mowy nienawiści” nie zostały zgromadzone żadne dowody, które by w jakikolwiek statystycznie istotny sposób wiązały nienawiść wyrażaną w ogólnym publicznym dyskursie z konkretnymi szkodliwymi efektami”. Jako przykład takiej właśnie niemożliwości znalezienia związków przyczynowo – skutkowych między „mową nienawiści” a szkodami, do jakich „mowa” ta miałaby – zdaniem zwolenników jej prawnego zakazu – prowadzić Heinze podaje przykład wszczętego w 2001 r. przez niemiecki rząd postępowania, które miało doprowadzić do delegalizacji skrajnie prawicowej Narodowodemokratycznej Partii Niemiec. Niemiecki rząd, chcąc przekonać Trybunał Konstytucyjny o konieczności zdelegalizowania NPD przedłożył w Trybunale liczące 585 stron memorandum, mające wykazać sprzeczny z prawem i antykonstytucyjny charakter działalności tej partii. Jednak, jak pisze Eric Heinze, w tej „powodzi papieru” nie było przedstawionych żadnych dowodów pozwalających na powiązanie ekspresyjnej działalności NPD w ramach publicznego dyskursu z jakimikolwiek konkretnie szkodliwymi efektami. Były w niej, owszem, przytaczane rozliczne przykłady agresywnej i antydemokratycznej retoryki NPD, ale nie było przytoczonych konkretnych przypadków podżegania do przemocy, ani żadnego przykładu „propagandy nienawiści” odnośnie której dałoby się wykazać, że sprowokowała ona jakiś konkretny czyn. W innym swoim tekście, zatytułowanym „Towards the abolition of hate speech bans” Eric Heinze stwierdził, że „w stabilnych, dojrzałych i prosperujących zachodnich demokracjach związek między „mową nienawiści” a nienawistnymi czynami nigdy nie został wykazany – nie w większym stopniu, niż to, że codzienna dieta telewizyjnej przemocy (pomijając zdarzające się okazyjnie wyczyny jej naśladowców) zmieniła nas wszystkich w oszalałych morderców”. (4) Dalej, w związki między „hate speech” a „hate crimes” każą wątpić badania na temat przyczyn ludobojstwa, do którego doszło w 1994 r. w Rwandzie. Jak w swoim artykule „’Hate Speech’ Does Not Incite Hatred” pisał Gordon Danning „popularna narracja dotycząca roli „radia nienawiści” (we wspomnianym ludobójstwie) ignoruje dwadzieścia lat badań, które znajdują niewiele dowodów na to, że audycje radiowe powodowały, że ludzie angażowali się w ludobójstwo. Na przykład badanie opublikowane w ‘Criminology’ z 2017 r. nie wykazało żadnego statystycznie istotnego związku między narażeniem na działanie radia a zabijaniem. Co więcej, antropolog Charles Mironko przeprowadził wywiady ze stu skazanymi sprawcami i stwierdził, że wielu z nich albo nie słyszało audycji ‘radia nienawiści’ albo błędnie je interpretowało, zaś politolog z University of Wisconsin, Scott Straus, odkrył, że to presja współobywateli i osobiste apele, a nie nienawiść pobudzana przez radio, były tym, co motywowało większość sprawców. Podobnie, obszerna książka politolożki Lee Ann Fujii na temat ludobójstwa w Rwandzie wykazała, że ci, którzy brali udział w ludobójstwie nie wykazywali jakiegoś niezwykłego poziomu strachu lub nienawiści wobec Tutsi. Zamiast tego uczestniczyli oni w nim na skutek osobistych relacji z lokalnymi elitami, często dlatego, że obawiali się reperkusji, gdyby nie brali udziału. Nienawiść nie miała z tym nic wspólnego”.

W kontekście dyskusji na temat ewentualnych związków między „mową nienawiści” a przestępstwami z nienawiści, takimi, jak akty przemocy przeciwko ludziom, przypadki zniszczenia czyjegoś mienia czy grożenie komuś przemocą z takich powodów, jak przynależność narodowościowa, etniczna, rasowa, wyznaniowa, bądź (np.) orientacja seksualna ofiary takiego przestępstwa warto jest też przedstawić statystyki dotyczące wspomnianego rodzaju przestępstw w krajach, które zabraniają „mowy nienawiści” i karzą za nią, oraz w kraju, w którym zakazów „mowy nienawiści” – tego rodzaju, co np. te zapisane w art. 256 i 257 polskiego k.k. nie ma, tj. w Stanach Zjednoczonych (w USA to, co można nazwać „mową nienawiści” może być karalne wówczas, gdy stanowi ona groźby przemocy adresowane do konkretnych osób lub ich małych grup, napaści słowne twarzą w twarz – zdolne sprowokować, kolokwialnie wyrażając się, mordobicie (fighting words), uporczywe werbalne dręczenie konkretnych osób, lub celowe podburzenie do natychmiastowego przestępczego działania, które w sytuacji, w jakiej ma miejsce, wywołuje bezpośrednie niebezpieczeństwo spowodowania takiego działania (np. podburzenie już rozwścieczonego tłumu do ataku na osobę będącą obiektem wściekłości tego tłumu) (5); dodać należy, że żadne z powyższych rodzajów niechronionych przez I Poprawkę do Konstytucji USA wypowiedzi nie mogą być szczególnie surowo karane z tego powodu, że mają one charakter rasistowski, antysemicki, antyreligijny, itd. – coś takiego uważa się za niedopuszczalną w świetle I Poprawki dyskryminację wypowiedzi ze względu na wyrażany w nich punkt widzenia (viewpoint based discrimination). (6) Poniżej znajduje się statystyka „przestępstw z nienawiści”, takich, jak fizyczne ataki na osoby, przestępstwa przeciwko mieniu (kradzieże i rozboje, wandalizm, dewastacje grobów, ataki na miejsca kultu religijnego), oraz groźby przemocy i grożące zachowania, a także zakłócenia spokoju publicznego przypadających na milion mieszkańców każdego roku w Austrii, Finlandii, Holandii, Kanadzie, Niemczech, Norwegii, Szwajcarii, Szwecji i Wielkiej Brytanii – które są krajami zakazującymi „mowy nienawiści” pod adresem grup narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych i wyróżniających się orientacją seksualną – oraz w USA, gdzie „hate speech” nie jest prawnie zakazana – w latach 2014 – 2022 (wyliczenia dotyczące Francji nie obejmują 2014 r. jeśli chodzi o przestępstwa przeciwko mieniu, wyliczenia dotyczące Szwecji obejmują lata 2014 – 2016, 2018 i 2020, wyliczenia dotyczące Norwegii obejmują lata 2021 – 2022, wyliczenia dotyczące Holandii obejmują lata 2020 i 2022, wyliczenia dotyczące Szwajcarii obejmują 2022 r., zaś wyliczenia dotyczące Wielkiej Brytanii lata 2021 – 2022). Podstawą poniższych wyliczeń były dane przedstawione na stronie Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie poświęconej przestępstwom z nienawiści – dotyczą one wspomnianych krajów dlatego, że te kraje przedstawiają w miarę, jak się wydaje, porządne dane na temat takich przestępstw (w przypadku wielu państw dane są niestety bardzo ogólnikowe – tak, że nie jest jasne, w jakim zakresie tyczą się one rzeczywistych przestępstw z nienawiści, a w jakim np. „mowy nienawiści” – odnośnie której argumentuję, że nie powinna być ona karalna). Dodam może jeszcze, że liczby mieszkańców poszczególnych państw wziąłem po prostu z googli. W każdym razie, z moich obliczeń wyszło następujące zestawienie:


Przestępstwa z nienawiści na 1 milion mieszkańców w niektórych krajach w latach 2014 - 2022:

2014 r.

Fizyczne ataki na osoby (w tym zabójstwa): Finlandia – 95,56, Francja – 5,98, Kanada – 5,36, Niemcy – 8,38, Szwecja – 93,44, USA – 7,17.

Same zabójstwa: Finlandia - 0,18, Kanada 0,028, Niemcy - 0,049, USA – 0,013

Przestępstwa przeciwko mieniu (dewastacja, kradzieże i rozboje, podpalenia, zbezczeszcznia grobów):

Finlandia 24,17, Francja – b.d., Kanada – 17,83, Niemcy – 7,61, Szwecja – 70,65, USA – 7,03

Podpalenia (jako szczególnie groźne przestępstwa z nienawiści):

Kanada – 0,056, Niemcy – 0,11, USA – 0,079

Groźby, grożące zachowania, zakłócenia spokoju:

Finlandia - 37,35, Francja – 19,08, Kanada – 5,26, Niemcy 3,42, Szwecja – 275,06, USA – 5,46

Wszystkie przestępstwa z nienawiści na 1 mln mieszkańców: Finlandia – 150,08, Francja – 25,06 (z zastrzeżeniem braku danych o przestępstwach przeciwko mieniu), Kanada – 28,45, Niemcy – 19,41, Szwecja – 439,15, USA – 19,66

2015 r.:

Fizyczne ataki na osoby (w tym zabójstwa) Finlandia - 132,48, Francja – 2,94, Kanada – 5,82, Niemcy – 14,21, Szwecja – 83,68, USA – 8,09

Zabójstwa: Francja – 0,47, Niemcy – 0,13, USA – 0,053

Przestępstwa przeciwko mieniu: Finlandia – 32,59, Francja - 12,41, Kanada – 16,61, Niemcy – 16,78, Szwecja – 107,56, USA – 6,92

W tym podpalenia: Francja – 0,32, Kanada – 0,11, Niemcy – 1,30, USA – 0,09

Groźby, grożące zachowania, zakłócenia spokoju: Finlandia – 37,38, Francja – 8,26, Kanada - 7,14, Niemcy - 6,50, Szwecja – 304,62, USA – 6,56

Wszystkie przestępstwa z nienawiści na 1 mln mieszkańców: Finlandia – 202,45, Francja – 23,61, Kanada – 29,57, Niemcy – 37,49, Szwecja – 495,86, USA – 21,57

2016 r.

Fizyczne ataki na osoby (w tym zabójstwa): Finlandia – 126,46, Francja – 8,62, Kanada – 7,48, Niemcy – 19,15, Szwecja – 82,54, USA – 7,97

Zabójstwa: Francja – 0,15, Kanada – 0,028, Niemcy – 0,32, USA – 0,028

Przestępstwa przeciwko mieniu: Finlandia – 41,49, Francja – 14,54, Kanada – 17,25, Niemcy – 18,20, Szwecja – 102,39, USA – 7,49

Podpalenia: Kanada – 0,11, Niemcy – 1,24, USA – 0,12

Groźby, grożące zachowania, zakłócenia spokoju: Finlandia – 64,97, Francja – 14,39, Kanada – 7,73, Niemcy – 6,39, Szwecja – 315,03, USA – 6,42

Wszystkie przestępstwa z nienawiści na 1 mln mieszkańców: Finlandia – 232, 93, Francja – 37,55, Kanada – 32,46, Niemcy – 43,74, Szwecja – 499,96, USA – 21,88

2017 r. :

Fizyczne ataki na osoby (w tym zabójstwa): Finlandia – 137,25, Francja – 8,52, Kanada – 6,73, Niemcy – 13,77, Szwecja – b.d. za 2017 r., USA – 8,11

Zabójstwa: Finlandia – 0,54, Francja – 0,074, Niemcy – 0,073, USA – 0,046

Przestępstwa przeciwko mieniu: Finlandia - 33,41, Francja – 2,00, Kanada – 13,13, Niemcy 13,11, USA – 9,21

Podpalenia: Niemcy 0,36, USA – 0,13

Groźby, grożące zachowania, zakłócenia spokoju: Finlandia – 50,65, Francja – 15,50, Kanada – 8,32, Niemcy – 4,28, USA – 6,63

Wszystkie przestępstwa z nienawiści na 1 mln mieszkańców: Finlandia – 221,31, Francja – 25,75, Kanada – 28,18, Niemcy – 31,16, USA – 23,95

2018 r.:

Fizyczne ataki na osoby, w tym zabójstwa: Finlandia – 87,20, Francja – 28,51, Kanada – 8,22, Niemcy – 13,91, Szwecja – 74,17, USA – 8,98

Zabójstwa: Francja – 0,45, Niemcy – 0,16, USA – 0,073

Przestępstwa przeciwko mieniu: Finlandia - 25,56, Francja – 14,53 (dotyczy to tylko przypadków zbezczeszczenia grobów i ataków na miejsca kultu religijnego), Kanada – 21,04, Niemcy – 13,64, Szwecja – 112,57, USA – 7,65

Popalenia: Kanada – 0,22, Niemcy – 0,16, USA – 0,13

Groźby, grożące zachowania, zakłócenia spokoju: Finlandia – 39,70, Francja – 20,16, Kanada – 9,58, Niemcy – 5,19, Szwecja – 353,64, USA – 7,55

Wszystkie przestępstwa z nienawiści na 1 mln mieszkańców: Finlandia – 152,46, Francja – 63,20, Kanada – 38,84, Niemcy – 32,74, Szwecja – 557,21, USA – 24,18

2019 r.:

Fizyczne ataki na osoby, w tym zabójstwa: Finlandia– 71,35, Francja – 14,33, Kanada – b.d. za 2019 r., Niemcy – 12,19, Szwecja – b.d., USA – 10,12

Zabójstwa: Francja – 0,10, Niemcy – 0,19, USA – 0,16

Przestępstwa przeciwko mieniu: Finlandia 20,28, Francja – 17,12, Niemcy – 12,75, USA – 7,66

Podpalenia: Niemcy – 0,20, USA – 0,17

Groźby, grożące zachowania, zakłócenia spokoju: Finlandia – 41,66, Francja – 29,03, Niemcy – 4,78, USA – 6,50

Wszystkie przestępstwa z nienawiści na 1 mln mieszkańców: Finlandia 133,29, Francja – 60,84, Niemcy – 29,72, USA – 24,28

2020 r.:

Fizyczne ataki na osoby: Finlandia - 60,51, Francja – 11,04, Holandia – 40,08, Kanada – 13,52, Niemcy – 13,29, Norwegia – 25,20, Szwecja 29,17, Wielka Brytania (Anglia i Walia) – 713, USA – 10,76

Zabójstwa: Niemcy 0,072, Norwegia 0,18, USA 0,027

Przestępstwa przeciwko mieniu: Finlandia – 20,43, Francja 3,02, Holandia – 22,48, Kanada – 30,91, Niemcy – 13,61, Norwegia – 5,74, Szwecja – 18,07, Wielka Brytania – 93,83, USA – 8,94

Podpalenia: Kanada - 0,29, Niemcy – 0,19, USA 0,19

Groźby, grożące zachowania, zakłócenia spokoju: Finlandia – 35,62, Francja – 27,33, Holandia – 47,74, Kanada – 13,31, Niemcy – 6,73, Norwegia – zakłócenia spokoju – 21,38, Szwecja – 48,99, USA – 11,96.

Wszystkie przestępstwa z nienawiści na 1 mln mieszkańców: Finlandia – 116,56, Francja – 41,39, Holandia – 110,3, Kanada – 57,74, Niemcy – 33,63, Norwegia – 52,32, Szwecja – 95,73, USA – 31,66

2021 r.:

Fizyczne ataki na osoby, w tym zabójstwa: Austria – 88,23, Finlandia – 70,12, Francja – 14,11, Kanada – 16,73, Niemcy – 13,20, Norwegia – 39,39, Szwecja – b.d., UK – 454,61, USA – 13,73

Zabójstwa: Austria 0,11, Finlandia 0,18, Kanada 0,21, Niemcy – 0,084, Norwegia – 0,18, Wielka Brytania 0,45, USA 0,027

Przestępstwa przeciwko mieniu: Austria – 140,24, Finlandia – 31,58, Francja – 17,03, Kanada – 41,23, Niemcy – 15,77, Norwegia – 5,73, Wlk Brytania – 57,98, USA – 11,16

Podpalenia: Austria - 0,22, Kanada – 0,55, Niemcy – 0,31, Wlk Brytania – 2,63, USA – 0,14

Groźby, grożące zachowania, zakłócenia spokoju: Austria – 77,60, Finlandia – 61,72, Kanada – 20,75, Niemcy – 7,61, Norwegia – 35,13, Wlk Brytania – 10,35, USA – 10,31

Wszystkie przestępstwa z nienawiści na 1 mln mieszkańców: Austria – 306,07, Finlandia – 163,42, Kanada – 101,48, Niemcy – 36,58, Norwegia – 80,25, Wlk Brytania – 522,94, USA – 35,2

2022 r.:

Fizyczne ataki na osoby, w tym zabójstwa: Austria – 105,23, Finlandia – 100,18, Francja – 15,56, Holandia – 44,25, Kanada – 19,56, Niemcy – 17,46, Norwegia – 39,82, Szwajcaria (według danych nieoficjalnych) – 21,26, Szwecja – b.d., Wielka Brytania – 451,32, USA – 13,84.

Zabójstwa: Austria – 0,33, Kanada - 0,41, Niemcy – 0,06, Norwegia – 0,55, Wielka Brytania – 0,059, USA – 0,099.

Przestępstwa przeciwko mieniu: Austria – 135,86, Finlandia – 31,53, Francja – 3,97, Holandia – 10,80, Kanada – 41,01, Niemcy – 13,86, Norwegia – 14,56, Szwajcaria (według danych nieoficjalnych) – 4,48, Szwecja – b.d., Wielka Brytania – 155,34, USA – 12,21.

Podpalenia: Austria – 0,56, Kanada – 0,28, Niemcy – 0,31, Wielka Brytania – 2,62, USA – 0,14

Groźby, grożące zachowania, zakłócenia spokoju: Austria – 72,16, Finlandia – 68,18, Francja – 30,5, Holandia – 39,74, Kanada – 20,75, Niemcy – 8,16, Norwegia – 15,66, Szwajcaria – 6,55, Szwecja – j.w., Wielka Brytania – 10,32, USA – 11,47.

Wszystkie przestępstwa z nienawiści na 1 mln mieszkańców: Austria – 313,25, Finlandia – 199,89, Holandia – 94,79, Kanada – 81,32, Niemcy – 39,84, Norwegia – 70,04, Wlk Brytania – 616,98, USA – 37,52


Średnie roczne liczby poszczególnych generalnych rodzajów przestępstw z nienawiści w poszczególnych krajach na milion mieszkańców w latach 2014 – 2022:

Fizyczne ataki na ludzi:

Austria – 96,73, Finlandia – 97,90, Francja – 12,18, Holandia – 42,17, Kanada – 10,42, Niemcy – 13,88, Norwegia – 39,61, Szwecja – 72,6, Wlk Brytania – 452,97, USA – 9,86

Przestępstwa przeciwko mieniu:

Austria – 138,05, Finlandia – 29,0, Francja – 9,39, Holandia – 16,64, Kanada 19,79, Niemcy – 13,98, Norwegia – 9,97, Szwecja 82,25, Wlk Brytania – 106,66, USA – 8,86

Groźby, grożące zachowania, zakłócenia spokoju:

Austria – 74,88, Finlandia – 35,53, Holandia – 43,74, Kanada – 11,46, Niemcy – 5,90, Norwegia – 25,40, Szwecja – 259,47, Wlk Brytania – 10,34, USA – 8,1


Średnie roczne liczby wybranych szczególnych rodzajów przestępstw z nienawiści na milion mieszkańców w poszczególnych krajach w latach 2014 – 2022:

Zabójstwa: Austria – 0,22, Finlandia – 0,1, Francja – 0,138, Kanada – 0,0845, Niemcy – 0,127, Norwegia – 0,37, Wlk Brytania – 0,255, USA – 0,059, Holandia i Szwecja – 0

Podpalenia: Francja – 0,04, Kanada – 0,20, Niemcy – 0,46, USA – 0,13, pozostałe kraje 0 (lub nie zostały wyszczególnione w statystykach)


Średnie roczne liczby wszystkich przestępstw z nienawiści na 1 milion mieszkańców w poszczególnych krajach w latach 2014 – 2022:

Austria – 309,66, Finlandia – 174,71, Holandia – 102,55, Kanada – 49,76, Niemcy 33,81, Norwegia – 70,15, Szwecja – 417,58, Wlk Brytania – 569,96, USA – 26,66


Do takich, jak przedstawione powyżej wyliczeń należy – zdaję sobie z tego sprawę – podchodzić z pewną ostrożnością. Opierają się one bowiem na oficjalnych policyjnych danych na temat liczb przestępstw z nienawiści w poszczególnych krajach, a te akurat liczby z całkowitą pewnością są zaniżone – najprawdopodobniej znacznie. Nikt tak naprawdę nie zna prawdziwych liczb przestępstw z nienawiści – które przecież nader często, zwłaszcza w przypadku wyrządzających niewielkie szkody czynów nie są zgłaszane organom ścigania – poza Panem Bogiem. Lecz niemniej jednak czymś rozsądnym wydaje się przypuszczenie, że przedstawione na stronie OBWE dane na temat liczb przestępstw z nienawiści w poszczególnych krajach nie są po prostu wyssane z palca, lecz pozostają w jakichś proporcjach w stosunku do faktycznych liczb takich przestępstw. I co jednoznacznie z danych tych wynika, to to, że Stany Zjednoczone – gdzie o wszelkich grupach narodowościowych, rasowych, etnicznych, religijnych i jakichkolwiek innych wolno wygadywać wszystko, co komu tylko ślina na język przyniesie – mają generalnie rzecz biorąc mniejszą liczbę przestępstw z nienawiści, takich, jak akty przemocy przeciwko ludziom z powodu ich np. przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej czy orientacji seksualnej, czy też niszczenie mienia innych osób, bądź grożenie przemocą innym ludziom z tego rodzaju powodów, niż wszystkie wspomniane powyżej kraje, w których „mowa nienawiści” dotycząca grup narodowościowych, rasowych, etnicznych, wyznaniowych, czy też mniejszości seksualnych jest prawnie zabroniona i karana.

Być może, że czymś, na co warto zwrócić szczególną uwagę w kontekście dyskusji na temat tego, czy dzięki zakazom „hate speech” można zapobiegać „hate crimes” jest kwestia przestępstw z nienawiści przeciwko Żydom. Jest tak dlatego, że w tych krajach, w których wypowiedzi podżegające do nienawiści przeciwko takim czy innym grupom narodowościowym, rasowym, etnicznym, religijnym czy jeszcze innym, bądź znieważające, czy zniesławiające takie grupy, lub grożące takim grupom są prawnie zakazane, prawdopodobnie żadne wypowiedzi nie są tak intensywnie ścigane przez prokuraturę i karane przez sądy, jak wypowiedzi o charakterze antysemickim. Dodać można do tego, że w niektórych przynajmniej krajach europejskich Żydzi są – jeśli tak to można określić – chronieni nie tylko przed wypowiedziami lżącymi ich jako ludzi (w sensie całej grupy) i wprost zachęcającymi do wrogości wobec nich, ale także przed wypowiedziami negującymi, aprobującymi, czy choćby bagatelizującymi Holocaust – zakaz takich wypowiedzi w dużej mierze wynika z postrzegania wypowiedzi tego rodzaju, jak wypowiedzi antysemickich; warto tu dodać, że w orzeczeniu w sprawie Garaudy przeciwko Francji Europejski Trybunał Praw Człowieka stwierdził, że „kwestionowanie zbrodni przeciwko ludzkości jest jedną z najcięższych form rasistowskiego zniesławienia i nawoływania do nienawiści przeciwko Żydom”. Mniej więcej to samo można powiedzieć o ograniczeniach wolności słowa tego typu, co (literalnie zapisane w przepisach prawnych obowiązujących np. w Austrii i w Niemczech) zakazy propagowania nazizmu – systemu politycznego, który powszechnie jest znany z największej w dotychczasowej historii świata zbrodni przeciwko Żydom.

Czy jednak zakazy podżegania do nienawiści przeciwko Żydom, znieważania Żydów jako grupy narodowej, czy też religijnej, bądź „kłamstwa oświęcimskiego”, czy „propagowania faszyzmu” (nazizmu), które występują, jak wiadomo, we wszystkich państwach europejskich powodują to, że w krajach tych jest mniej antysemickich przestępstw z nienawiści, niż w USA, gdzie „mowa nienawiści”, czy to skierowana przeciwko Żydom, czy jakiejkolwiek innej grupie społecznej, nie jest prawnie zakazana?

Jeśli chodzi o to pytanie, to myślę, że niezłej odpowiedzi dostarcza na nie sporządzone przeze mnie jakiś czas temu zestawienie dotyczące antysemickich przestępstw z nienawiści o charakterze fizycznych napaści na osoby przypadających na milion mieszkańców rocznie w takich krajach, jak USA, Francja, Wielka Brytania, Niemcy, Szwecja i Austria w latach 2005 – 2018. Zestawienie to, podstawą do opracowania którego były dane prezentowane przez Europejską Agencję Praw Podstawowych, oraz FBI, które rokrocznie publikuje dane dotyczące liczb przestępstw z nienawiści stwierdzonych w USA prezentuje się następująco:

r. 2005:

USA 0,24, razem z podpaleniami (4 przestępstwa) 0,25, Francja 1,58 (w tym być może także podpalenia i akty terroru), Wielka Brytania – 1,35, Niemcy - 0,68, Szwecja - 1,24.

r. 2006 :

USA 0,31, razem z podpaleniami (8 przestępstw) 0,34, Francja 2,17 (uwaga j.w.) Wielka Brytania - 1,88, Niemcy – 0,62, Szwecja – 0,84.

r. 2007:

USA – 0,22, razem z podpaleniami (1 przestępstwo) 0,23, Francja – 1,66 (uwaga j.w.), Wielka Brytania 1,92, Niemcy – 0,78, Szwecja – 0,99.

r. 2008:

USA – 0,31, razem z podpaleniami (4 przestępstwa) 0,32, Francja – 1,38 (uwaga j.w.), Wielka Brytania – 1,43, Niemcy – 0,57, Szwecja – 1,85

r. 2009:

USA – 0,33, razem podpaleniami (8 ) 0,35, Francja – 1,42 (uwaga j.w.), Wielka Brytania – 1,99, Niemcy – 0,5, Szwecja – 2,16, Austria – 0,84.

r. 2010:

USA – 0,27, Francja – 0,88, Wielka Brytania – 1,84, Niemcy – 0,45, Szwecja – 1,61, Austria – 0,48.

r. 2011:

USA – 0,20, Francja – 0,88, Wielka Brytania – 1,50, Niemcy – 0,36, Szwecja – 1,49, Austria – 0,48.

r. 2012:

USA – 0,33, Francja – 1,56, Wielka Brytania – 1,09, Niemcy – 0,51, Szwecja – 1,48, Austria – 0,71.

r. 2013:

USA – 0,26, Francja – 0,76, Wielka Brytania – 1,27, Niemcy – 0,63, Szwecja – 0,42, Austria – 0,83.

r. 2014:

USA – 0,23, Francja – 1,63, Wielka Brytania – 1,26, Niemcy – 0,56, Szwecja – 1,24, Austria – 1,06.

r. 2015:

USA – 0,35, Francja – 1,46, Wielka Brytania – 1,34, Niemcy – 0,44, Szwecja – 0,82, Austria – 0,23.

r. 2016:

USA – 0,25, Francja – 0,63, Wielka Brytania – 1,65, Niemcy – 0,41, Szwecja – 1,02, Austria – 0,80

r. 2017:

USA – 0,23, Francja – 0,45, Wielka Brytania – 2,26, Niemcy – 0,45, Szwecja – brak danych, Austria – 0,57.

r. 2018:

USA - 0,33, Francja – 1,21, Wielka Brytania – 1,90, Niemcy – 0,83, Szwecja – 0,59, Austria – brak danych.

Czytając to zestawienie należy pamiętać o tym, że odsetek Żydów wśród ludności wspomnianych w nich państw – w których antysemicka „mowa nienawiści” jest prawnie zakazana – jest dużo mniejszy, niż odsetek Żydów, wśród ludności Stanów Zjednoczonych – w Wielkiej Brytanii 3,86 razy, we Francji 2,54 razy, w Niemczech 12,14 razy, w Szwecji 11,56 razy, zaś w Austrii 13,07 razy. Lecz mimo, iż Żydzi we wspomnianych powyżej krajach zabraniających hejtspiczu stanowią zdecydowanie mniejszą część ludności, niż w USA (gdzie tzw. core jewish population stanowi ok. 1,7% wszystkich mieszkańców) – i, co za tym idzie, przestępstwa z nienawiści przeciwko nim logicznie rzecz biorąc powinny być rzadsze (per capita), niż w USA, z tego prostego powodu, że krajach tych jest mniej, w stosunku do ogólnej liczby ludności, potencjalnych ofiar antysemickich przestępstw – na milion osób w krajach zabraniających „mowy nienawiści” niemal zawsze przypadało więcej antysemicko motywowanych napaści na osoby, niż w USA, gdzie nienawistna „mowa” przeciwko Żydom nie jest prawnie zakazana. Warto jeszcze wspomnieć o tym, na ilu Żydów w latach 2005 – 2018 przypadał w poszczególnych wspomnianych tu krajach jeden antysemicki akt przemocy rocznie. Otóż, w USA przypadał on – przeciętnie – na 74 160 Żydów. We Francji – na 6490. W Wielkiej Brytanii – na 2853. W Niemczech – na 2545. W Austrii – na 1578. A w Szwecji – na 1345. Można też do tego dodać, że w Holandii – dzielnie walczącym z „mową nienawiści” kraju, który niestety dopiero niedawno zaczął publikować na stronie OBWE porządne dane na temat odnotowywanych w nim liczb przestępstw z nienawiści – w 2022 r. na milion mieszkańców przypadało 1,57 antysemickich aktów przemocy (w USA na taką liczbę mieszkańców przypadało 0,42 takich przestępstw), a jedno wspomnianego rodzaju przestępstwo przypadało tam na 1064 osoby z „core jewish population” czyli na 38,54 razy mniejszą liczbę takich osób, niż w USA; warto tu wspomnieć, że odsetek Żydów wśród ludności Holandii jest ok. 10,18 razy mniejszy, niż wśród ludności USA. Nie od rzeczy będzie też zauważyć np. to, że o ile w USA w latach 1996 – 2018 z powodów antysemickich zamordowanych zostało 12 Żydów (1 w 2001 r. i 11 w 2018 r., kiedy to doszło do masowej zbrodni w synagodze w Pittsburghu), to we Francji w samych tylko latach 2010 – 2018 z pobudek antysemickich zabitych zostało 44 Żydów – 1 w 2010 r., 6 w 2012 r., 1 w 2013 r., 31 w 2015 r., 2 w 2016 r., 1 w 2017 r. i również 1 w 2018 r. Warto też wspomnieć o antysemickich morderstwach odnotowanych we wspomnianym tu okresie czasu w surowo zabraniających „mowy nienawiści” Niemczech. Nie było ich, trzeba przyznać, bardzo dużo – 2 w 2016 r. oraz 2 w 2019 r. Lecz nie jest żadnym moim wymysłem, tylko powtórzeniem opinii prezentowanych w artykułach umieszczonych w Internecie stwierdzenie tego, że strzelanina pod synagogą w Halle, do której doszło w 2019 r. najprawdopodobniej skończyłaby się masakrą na wielką skalę, gdyby Żydzi przebywający w tej synagodze nie zablokowali jej drzwi od wewnątrz. Nie ma więc pozytywnej korelacji między zakazywaniem antyżydowskiej „mowy nienawiści”, a zapobieganiem motywowanej antysemityzmem przemocy – przedstawione powyżej dane wskazują na to, że korelacja między ograniczeniami wolności słowa, a zapobieganiem takiej przemocy jest dokładnie odwrotna. (7)


Podobne rzeczy, jak na temat tzw. przestępstw z nienawiści, którym zakazy „mowy nienawiści” najwyraźniej nie zapobiegają można też powiedzieć na temat np. terroryzmu, który wydaje się potencjalnie relewantny w stosunku do tego rodzaju zakazów wypowiedzi, jak zakazy nawoływania do działań przestępczych czy też pochwalania takich działań, propagowania nazistowskiego, faszystowskiego, komunistycznego lub innego totalitarnego ustroju państwa, czy też takowej ideologii, bądź ideologii promującej stosowanie przemocy w celu wpływania na życie polityczne lub społeczne (art. 256 §§ 1 i 1a) polskiego k.k., czy choćby nawet znieważania władz państwowych i samego państwa bądź narodu (można przecież twierdzić, że ktoś pogardzający władzą czy państwem może z większym prawdopodobieństwem dokonać terrorystycznego przestępstwa, niż ktoś, kto darzy władzę i państwo szacunkiem), bądź obrażania uczuć religijnych, o którym można przecież twierdzić, że prowokuje ono muzułmańskich fanatyków do zbrodniczych działań. Czy jednak terroryzm jest rzadszym zjawiskiem w tych krajach w których wspomniane powyżej rodzaje wypowiedzi (lub przynajmniej niektóre z nich) są prawnie zakazane, niż tam, gdzie takich zakazów wypowiedzi nie ma? Próbując odpowiedzieć na to pytanie warto popatrzeć się na dane przedstawione na stronie https://ourworldindata.org/terrorism. Jak pokazuje przedstawiony na tej stronie wykres w USA liczba terrorystycznych przestępstw radykalnie zmniejszyła się na początku lat 70 zeszłego wieku (w 1970 r. wynosiła ona 468, w 1971 – 247, a w 1972 – 68), a później mimo pewnych jej wahań nigdy już nie wróciła do swego „pierwotnego” poziomu po tym, jak w wydanym w 1969 r. orzeczeniu w sprawie Brandenburg v. Ohio Sąd Najwyższy USA stwierdził, że wypowiedzi propagujące przemoc lub inne łamanie prawa nie mogą być karane, chyba, że mają one na celu natychmiastowe wywołanie przestępczych działań i w sytuacji, w jakiej mają miejsce faktycznie są w stanie takie działania wywołać. Tymczasem w Wielkiej Brytanii, gdzie nawoływanie do popełnienia przestępstwa jest karalne w sposób absolutny, bez względu na to, czy jest prawdopodobne, by nawoływanie to bezpośrednio doprowadziło do popełnienia przestępstwa – i gdzie karalna jest także „mowa nienawiści” dotycząca grup narodowościowych, etnicznych i rasowych (a od kilkunastu lat także grup religijnych i mniejszości seksualnych) liczba terrorystycznych przestępstw radykalnie wzrosła: od 12 w 1970 r. do 292 w 1972 r. W latach 1973 – 1994 liczba aktów terroru w Wielkiej Brytanii poza latami 1982, kiedy to odnotowano ich 95 i 1985, kiedy to takich aktów stwierdzono 67, nigdy nie spadła w Wielkiej Brytanii poniżej 100, zaś w latach 1974, 1979, 1991, 1992 i 1994 wynosiła ona ponad 200 (z maksimum 274 w 1974 r.). W 1995 r. liczba aktów terroru w Wielkiej Brytanii spadła do 22, w późniejszych latach nastąpił jej wzrost, tak, że osiągnęła ona 94 w 2001 r., po czym zmniejszyła się ona do 5 w 2004 r., 29 w 2005 i 6 w 2006 r. W następnych latach nastąpił w Wielkiej Brytanii wzrost liczby przestępstw terrorystycznych, tak, że doszła ona do 136 w 2013 r. i 123 w 2017 r. (w kolejnych latach nastąpił spadek liczby tego rodzaju czynów do 40 w 2021 r.). Tak jednak czy owak, w latach 1970 – 2021 w Wielkiej Brytanii odnotowano odnotowano okresie 5553 terrorystyczne przestępstwa, podczas gdy w USA (które są blisko 5 razy ludniejszym krajem) 3147. Można też - przy okazji - zauważyć, że wzrost liczby przestępstw terrorystycznych w Wielkiej Brytanii po 2006 r. nastąpił po tym, jak karalne stało się w tym kraju nie tylko bezpośrednie nawoływanie do uprawiania terroryzmu, ale także jego gloryfikowanie. Z kolei we Francji – kraju pod względem swobody wypowiedzi niewątpliwie bez porównania bardziej zbliżonym do Wielkiej Brytanii, niż do Stanów Zjednoczonych aktów terroru w latach 1970 – 2021 odnotowano łącznie 2640. Było to oczywiście mniej, niż w USA (1,19 razy) i w Wielkiej Brytanii (2,1 razy), ale pamiętajmy o tym, że ludność Francji jest blisko 5 razy mniejsza, niż ludność USA. W przypadku Niemiec – o których nieraz się mówi, że jest to najbardziej ograniczająca wolność słowa zachodnia demokracja - chciałbym tu zauważyć, że oprócz zakazów „mowy nienawiści”, aprobowania, kwestionowania lub bagatelizowania Holocaustu i propagowania nazizmu oraz używania nazistowskich gestów i symboli – a także oczywiście nawoływania do popełnienia przestępstwa – niemiecki kodeks karny zawiera przepis (art. 130a) przewidujący karę do 3 lat więzienia lub grzywny dla kogoś, kto „rozpowszechnia lub udostępnia publicznie treści, które mogą służyć jako instrukcja popełnienia jednego z czynów zabronionych, o których jest mowa w art. 126 ust. 1” (czyli generalnie rzecz biorąc poważnych przestępstw kryminalnych) i które mają na celu zachęcanie lub nakłanianie innych osób do dokonania takiego czynu, a także przepis przewidujący karę do roku więzienia dla osoby, która rozpowszechnia, upublicznia, bądź udostępnia osobie nieletniej treści, które „opisują okrutne lub w inny sposób nieludzkie akty przemocy wobec ludzi lub istot humanoidalnych w sposób gloryfikujący lub bagatelizujący takie akty przemocy lub które przedstawiają okrutne lub nieludzkie aspekty zdarzenia w sposób naruszający godność ludzką” (art. 131) - przedstawione na stronie https://ourworldindata.org/terrorism dane na temat liczb aktów terroru dotyczą okresu 1990 – 2021. Jak wynika z tych danych, przestępstw tego rodzaju we wspomnianym okresie odnotowano w Niemczech 829 – przy ich minimalnej rocznej liczbie równej 0 (w 2013 r.) i maksymalnej wynoszącej 156. Bezwzględna liczba aktów terroru w Niemczech była w tym okresie nieco mniejsza, niż w USA, gdzie w latach 1990 – 2021 stwierdzono ich łącznie 945, lecz chyba nie od rzeczy będzie zauważyć, że Niemcy są krajem o prawie 4 razy mniejszej liczbie ludności, niż Stany Zjednoczone. Jest przy tym prawdą, że w latach 1997 – 2013 liczby aktów terroru były w Niemczech niskie – na poziomie maksymalnie 13 rocznie (w USA w tym samym okresie odnotowano ich maksymalnie 54 – w 1999 r.), przy czym w latach 2002 – 2010 liczby takich aktów wynosiły w Niemczech od 1 do 4 (w USA od 6 do 33). Lecz w pierwszej połowie lat 90. przestępstw o charakterze terrorystycznym było w Niemczech dużo więcej, niż w Stanach Zjednoczonych – i tak np. w 1991 r. terrorystycznych ataków odnotowano w Niemczech 66, podczas gdy w USA 31, w 1992 – 156, natomiast w USA 32, w 1994 – 79, zaś w USA 55 (nie ma danych dotyczących 1993 r.), a w 1995 r. – 147 – podczas gdy w USA terrorystycznych przestępstw stwierdzono wówczas 60. Popatrzmy się też na dane dotyczące liczb aktów terroru w podobnie, jak Niemcy ograniczającym wolność słowa (a także zrzeszania się i zgromadzeń) zachodnim kraju, jakim jest Austria. W kraju tym w latach 1970 – 2021 odnotowano łącznie 114 przestępstw o charakterze terrorystycznym – maksymalna liczba takich przestępstw w ciągu roku wynosiła tam 12, a w latach 1970, 1971, 1983, 1999 – 2005, 2010, 2012, 2014, 2015, 2019 i 2021 przestępstw takich nie odnotowano tam w ogóle. Jest chyba rzeczą oczywistą, że w latach 1970 – 2021 r. w Austrii było znacznie mniej aktów terroru, niż w USA – jest to w końcu bez porównania mniejsze i mniej ludne państwo. Lecz warto jednak zauważyć, że łączna liczba aktów terroru we wspomnianym okresie w Austrii była 27,6 razy mniejsza, niż w USA, podczas gdy ludność Austrii jest (przynajmniej obecnie) ok. 37,12 razy mniejsza od ludności USA. Porównajmy też liczby aktów terroru w niektórych latach w Austrii z liczbami aktów terroru w tych samych latach w Stanach Zjednoczonych. I tak np. w 1972 r. w Austrii przestępstw takich stwierdzono 7, zaś w USA 68. W 1982 – 11, w USA – 77. W 1992 – 8, w USA – 32. W 1994 – 4, w USA – 55. W 1995 – 12, w USA – 60. W 1996 – 4, w USA 35. W 2008 – 7, w USA – 18. W 2009 i 2016 po 3, w USA 12 i 68. Biorąc pod uwagę różnicę pomiędzy liczbą ludzi mieszkających w Austrii i mieszkających w USA można śmiało zaryzykować postawienie tezy, że terroryzm w pierwszym z tych krajów jest cokolwiek bardziej popularny, niż w gwarantujących niemal absolutną swobodę wypowiedzi Stanach Zjednoczonych. Podobnie, większą per capita liczbę aktów terroru odnotowano we wspomnianym okresie czasu w takich znacznie bardziej, niż USA ograniczających wolność słowa krajach, jak Szwecja i Holandia. W USA w latach 1972 – 2021 (celowo pomijam lata 1970 – 1971, kiedy to w USA odnotowano, odpowiednio, 468 i 247 terrorystycznych przestępstw) stwierdzono 2342 terrorystyczne przestępstwa. Biorąc pod uwagę, że ludność USA liczyła w tym okresie średnio 270,9 mln osób (wzrost od 209,9 do 331,9 mln) na statystyczny milion mieszkańców USA przypadało w tym okresie 8,97 terrorystycznych przestępstw. Tymczasem w Szwecji w tym samym okresie czasu przestępstw takich było 16 na statystyczny milion mieszkańców, a w na milion mieszkańców Holandii w tym samym okresie czasu przestępstw takich przypadało 12. Jest oczywiście prawdą, że liczby odnotowywanych rocznie we wspomnianych krajach aktów terroru, były na ogół niewielkie – w Szwecji najczęściej na poziomie od 0 – 3 rocznie, ze „skokami” do 12 w 1992 r., oraz 35 w 2015 r., 16 w 2016 r. i 18 w 2017 r.; podobnie w Holandii liczby terrorystycznych przestępstw w latach 1972 – 2021 kształtowały się najczęściej na poziomie 1 rocznie, ze skokami do 14 w 1986, 12 w 1992 i 37 w 2020. Lecz porównajmy choćby te skoki liczb terrorystycznych przestępstw w niektórych latach w Szwecji i w Holandii z liczbami przestępstw terrorystycznych w tych samych, bądź zbliżonych latach w USA. I tak np. w roku 2015, kiedy to w Szwecji odnotowano 35 terrorystycznych przestępstw w USA przestępstw takich odnotowano 41. Może w drugim z tych krajów przestępstw takich odnotowano trochę więcej, tyle tylko, że ludność Szwecji jest ok. 32 razy mniejsza od ludności USA. Z kolei w Holandii 37 terrorystycznych ataków w 2020 r. daje 2,12 tego rodzaju przestępstw na milion mieszkańców. Natomiast 103 terrorystyczne ataki, jakie odnotowano w USA w 2020 r. (była to zresztą rekordowa liczba takich przestępstw od lat 1975 i 1977, kiedy to stwierdzono ich, odpowiednio, 149 i 130), dają 0,31 takiego przestępstwa na milion mieszkańców USA. Cokolwiek mniejszą per capita, niż w USA, a także Szwecji i Holandii (nie mówiąc oczywiście o takich krajach, jak Wielka Brytania, Francja i Niemcy) liczbę aktów terroru odnotowno w latach 1972 – 2021 w Kanadzie – na statystyczny milion mieszkańców tego kraju w latach tych przypadło ok. 4,43 takich przestępstw. Lecz nie od rzeczy będzie zauważyć wzrost liczby takich przestępstw od najczęściej notowanego poziomu 0 – 5 rocznie, do 16 w 2017 r., 14 w 2020 r. i 12 w 2021 r. Ten wzrost liczby terrorystycznych przestępstw w Kanadzie nastąpił, chciałbym to zauważyć, po tym, jak do kanadyjskiego kodeksu karnego wprowadzono cały rozdział na temat terroryzmu, a w nim takie przestępstwa, jak np.:

świadome ułatwianie działalności terrorystycznej” (art. 83.19 (1), które jest popełniane niezależnie od tego, czy jego sprawca wie o tym, że ułatwia konkretną terrorystyczną działalność, a także, czy konkretna działalność terrorystyczna była przewidywana lub planowana w czasie jej „ułatwiania” i oczywiście niezależnie od tego, czy jakakolwiek (niekoniecznie nawet konkretna) działalność terrorystyczna miała miejsce w związku z jej „ułatwianiem” (grozi za to do 14 lat więzienia);

a także „doradzanie popełnienia przestępstwa terrorystycznego” (art. 83.221 (1), które popełniane jest nawet wówczas, gdy ktoś doradzający innej osobie popełnienie takiego przestępstwa nie proponuje popełnienia żadnego konkretnego takiego przestępstwa (grozi za to do 5 lat odsiadki).

Jest też rzeczą chyba powszechnie wiadomą, że najwięcej ataków terrorystycznych zdarza się w krajach, które czym jak czym, ale nadmiarem wolności słowa niewątpliwie nie grzeszą – takich, jak np. Irak, Afganistan, Pakistan, Nigeria i Chiny. Nie ma więc podstaw do twierdzenia, że ograniczenia wolności słowa – tego np. rodzaju, co zakazy propagowania działań przestępczych, w tym terrorystycznych (które oczywiście należy odróżnić od zakazów działań, które choć polegają także na wypowiedziach, to jednak mają bezpośredni związek z terroryzmem – takich np. jak uczenie członków terrorystycznych grup robienia i podkładania bomb) zapobiegają terroryzmowi.


Czy da się wskazać uzasadnione powody do tego, by poważnie obawiać się, że wypowiedzi propagujące np. faszyzm lub inny totalitaryzm (czy to jako ustrój czy jako ideologię – pierwsze jest w Polsce zakazane przez art. 256 § 1, zaś drugie przez art. 256 § 1a k.k.) mogą przyczyniać się do np. rozwoju totalitarnych ruchów społecznych, bądź – w ostateczności zdobycia władzy – w sposób legalny, czy też nielegalny – przez tego rodzaju ruchy? Odpowiedź na powyższe pytanie wydaje mi się w dużej mierze kwestią zdrowego rozsądku. Wyobraźmy sobie w tym kontekście najbardziej klasyczny przykład wypowiedzi mogącej stanowić przestępstwo publicznego propagowania nazistowskiego, komunistycznego, faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa, bądź publicznego propagowania nazistowskiej, komunistycznej lub faszystowskiej ideologii, względnie też ideologii nawołującej do użycia przemocy w celu wpływania na życie polityczne lub społeczne: ktoś gloryfikuje rządy Hitlera, Stalina, Pol Pota, czy Kim Ir Sena (albo np. Kim Dżong Una) i nawołuje do wprowadzenia takich rządów w Polsce. Pytanie brzmi: czy ktoś taki miałby jakąś szansę porwać za sobą tłumy, czy też z pewnością praktycznie stuprocentową zostałby on przez te tłumy uznany za pomyleńca – niekoniecznie nawet w sensie klasycznej niepoczytalności (choć … być może też), ale raczej w tym sensie, że pomysły kogoś takiego są absolutnie nie do przyjęcia? Pytanie to wydaje mi się raczej retoryczne. A jeśli komuś tak się nie wydaje, to chciałbym tu zwrócić uwagę na to, że pro-totalitarne sympatie i ruchy społeczne są cokolwiek silniejsze w krajach mających w swym ustawodawstwie takie przepisy, jak art. 256 polskiego k.k., niż w takich, gdzie tego rodzaju zakazów wypowiedzi nie ma. I tak np. w Austrii, gdzie od 1945 r. obowiązuje prawo zwane Verbotsgesetz (czyli po polsku „Ustawa o zakazie”), które pod groźbą wieloletnich kar więzienia zabrania podejmowania wszelkich prób odbudowania NSDAP i innych organizacji nazistowskich, a także gloryfikowania nazizmu i w ogóle wszelkiego działania „w sensie nazistowskim” w przeprowadzonym w 2013 r. sondażu opinii publicznej 42% Austriaków stwierdziło, że za Hitlera wcale nie było źle, zaś 54% badanych wyraziło opinię, że gdyby NSDPA nie była w Austrii zakazana, to wygrałaby tam ona wybory. W Niemczech, gdzie obowiązują podobne, jak w Austrii (i w Polsce) zakazy wypowiedzi, jak stwierdził jakiś czas temu szef wywiadu w Turyngii Stephan Kramer jest około 35 000 prawicowych ekstremistów; z których ok. 13-14 000 uważanych jest za agresywnych i brutalnych. Dodał on jednak, że jest to tylko przysłowiowy wierzchołek góry lodowej.

A jak jest w USA, gdzie propagowanie nazizmu, faszyzmu, komunizmu (a także np. fundamentalizmu islamskiego, itd.) nie jest prawnie zakazane? Jeśli chodzi o to, to oczywiście nie da się udawać tego, że w USA nie ma np. neonazistów: jak można policzyć na podstawie danych przedstawionych na stronie https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_neo-Nazi_organizations w USA jest obecnie blisko 30 000 członków skrajnie prawicowych, neonazistowskich, rasistowskich organizacji – przy czym największymi takimi organizacjami są gangi uliczne i więzienne - Aryan Brotherhood of Texas – liczące ok. 3500 członków, Aryan Brotherhood – ok. 20 000 członków i Aryan Circle – ok. 1400 członków. Osób należących do takich organizacji trochę więc w USA jak widać jest - niewątpliwie jednak jest ich proporcjonalnie mniej, niż w Niemczech, które są ludnościowo ok. 4 razy mniejszym krajem; doprawdy mało prawdopodobne jest przy tym, by członkowie wspomnianych powyżej gangów ulicznych i więziennych zostali neonazistami na skutek naczytania się nazistowskiej, lub neonazistowskiej literatury – według wszelkiego prawdopodobieństwa ich wiedza o nazizmie – którą jakąś tam w końcu musieli mieć – wzięła się z kultury popularnej i zwykłej edukacji (w końcu w szkołach uczą o np. Hitlerze). Szczególnie jednak relewantną rzeczą w kontekście poruszonego tu tematu wydaje się być lista wszystkich kandydatów na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych w wyborach w 2020 r. Jeśli chodzi o osoby figurujące na tej liście, to w olbrzymiej większości byli to ludzie nie mający nie tylko żadnych szans na wygranie wyborów, ale także na jakikolwiek wymierny polityczny sukces. Były to po prostu bardzo mało znane osoby, o których (sprawdziłem iluś z nich) praktycznie nic nie da się znaleźć w Internecie. Po co kandydowali? Nie wiem… może żeby pochwalić się przed znajomymi… albo żeby po prostu mieć w życiu taką przygodę, jak kandydowanie na prezydenta USA, ale chyba nie po to, by zasiąść w Gabinecie Owalnym, gdyż jeśli tylko byli ludźmi przy zdrowych zmysłach (myślę, że należy zakładać, iż na ogół byli) musieli doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że jest to w istocie rzeczy absolutnie niemożliwe. Na prezydenta USA w 2020 r. kandydowało łącznie 1212 osób. Ilu wśród nich było takich, którzy określili się jako naziści, neonaziści, faszyści czy też neofaszyści? Otóż: dokładnie 0, natomiast komunistów znalazło się dwóch. A przecież kandydatom na prezydenta USA nic by prawnie nie groziło z tego powodu, że prezentowaliby oni w wyborach jakiś nazistowski program – wychwalaliby Hitlera, nawoływali do założenia obozów koncentracyjnych, poniżali Żydów, czy nawet nawoływali do ich eksterminacji – co nie byłoby karalne tak długo, jak nie byłoby to wzywanie do praktycznie natychmiastowego wszczęcia zakazanych prawem działań, do których w konkretnym miejscu i czasie z dużym prawdopodobieństwem mogłoby dojść. Można oczywiście wyobrażać sobie, że jacyś kandydaci na prezydenta USA w rzeczywistości byli neonazistami, lecz z jakichś powodów ukrywali oni swą prawdziwą polityczną tożsamość. W krajach europejskich, w których głoszenie pewnych poglądów jest zabronione niektórzy politycy – i kandydaci na takie lub inne urzędy - niekiedy robią takie rzeczy z powodów prawnych. W USA, gdzie „propagowanie faszyzmu” czy nawoływanie do nienawiści narodowej, rasowej itd. nie jest karalne mogliby to oni robić ze względów zdroworozsądkowych: oczywiste jest, że ktoś deklarujący swą miłość do Adolfa Hitlera raczej nie miałby szansy na wygranie wyborów na prezydenta USA. Lecz, jak już wcześniej tu stwierdziłem, kandydaci na prezydenta USA najczęściej byli ludźmi bardzo mało znanymi i z pewnością doskonale zdającymi sobie sprawę z braku możliwości ugrania w wyborach praktycznie czegokolwiek – w tym nawet czegoś takiego, jak zdobycie pewnej popularności. Ludzie politycznie nie mający wiele do stracenia nie powinni – na moje przynajmniej wyczucie - mieć oporów przed absolutnie szczerym prezentowaniem swoich poglądów i przed nazywaniem się np. nazistami, gdyż – w przeciwieństwie do kandydatów poważnych – nie mogliby stracić na tym np. swego kapitału politycznego, którego i tak nie mają i na którym w jakimś poważnym sensie tego słowa na zdrowy rozum im nie zależy. Lecz, jak już wspomniałem, nazistów i faszystów wśród kandydatów na prezydenta USA w ostatnich wyborach nie było, zaś komuniści stanowili tylko 1/606 z nich. O czym to świadczy? Otóż, na zdrowy rozum o tym, że w Stanach Zjednoczonych – kraju, w którym nie jest zakazane ani publiczne propagowanie faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa, ani (co niedawno stało się w Polsce karalne) publiczne propagowanie ideologii nazistowskiej, komunistycznej lub faszystowskiej lub ideologii nawołującej do stosowania przemocy w celu wpływania na życie polityczne lub społeczne, ani też znieważanie takich czy innych „grup ludności” lub „nawoływanie do nienawiści” przeciwko takim grupom ideologie tego rodzaju, co nazizm, faszyzm bądź komunizm mają znikome społeczne poparcie.


Czy można twierdzić, że ekspresja, którą można nazwać ogólnym terminem „sexual speech” przyczynia się do gwałtów i innych przestępstw seksualnych (np. molestowania dzieci)? Zadanie takiego pytania jest zasadne z tego względu, że polskie prawo przewiduje nader poważne kary za przynajmniej część takiej ekspresji. Jak stanowi bowiem art. 202 § 3 kodeksu karnego „Kto w celu rozpowszechniania produkuje, utrwala lub sprowadza, przechowuje lub posiada albo rozpowszechnia lub prezentuje treści pornograficzne z udziałem małoletniego albo treści pornograficzne związane z prezentowaniem przemocy lub posługiwaniem się zwierzęciem, podlega karze pozbawienia wolności od lat 2 do 15”. Jak łatwo można zauważyć, przepis ten zabrania pornografii nie tylko z udziałem tych nieletnich, z którymi podejmowanie czynności o charakterze seksualnym jest nielegalne, ale również z udziałem takich nieletnich, z którymi seks jest już legalny, a także – co ważniejsze – „dorosłej” lub będącej produktem wyobraźni pornografii związanej z prezentowaniem choćby zupełnie fikcyjnej – udawanej, odgrywanej przez aktorów lub nawet po prostu narysowanej – przemocy, a także związanej z posługiwaniem się (rzeczywistym) zwierzęciem. Z kolei zgodnie z art. 202 §4b k.k. karze do 3 lat więzienia podlega ten, kto „produkuje, rozpowszechnia, prezentuje, przechowuje lub posiada treści pornograficzne przedstawiające wytworzony albo przetworzony wizerunek małoletniego uczestniczącego w czynności seksualnej”. Zgodnie natomiast z art. 200b k.k. karze do 3 lat odsiadki podlega ten, kto „publicznie propaguje lub pochwala zachowania o charakterze pedofilskim”.

Są wskazane powyżej zakazy ekspresji uzasadnione ze względu na obawę przed krzywdą, do wyrządzenia której może – zdaniem zwolenników takich zakazów – przyczynić się to, że ktoś naogląda się np. pełnej przemocy pornografii, bądź tzw. wirtualnej pornografii dziecięcej (zakazanej przez art. 202 §4b k.k.) czy też naczyta się wypowiedzi propagujących lub pochwalających zachowania o charakterze pedofilskim?

Jeśli chodzi o odpowiedź na to pytanie, to jest ona taka, że nie ma poważnych dowodów na to, że oglądanie pornografii – w tym także jej brutalnych i w ogóle dewiacyjnych odmian (warto tu dodać, że zwykła „dorosła” pornografia nie jest w Polsce prawnie zakazana, z wyjątkiem przypadków, kiedy publicznie prezentuje się ją w sposób mogący narzucić jej odbiór osobom, które sobie tego nie życzą, bądź rozpowszechnia się ją w sposób umożliwiający uzyskanie do niej dostępu przez osoby nie mające ukończonych 15 lat) wiązało się ze statystycznie istotnym wzrostem ryzyka dokonania przestępstwa seksualnego, takiego, jak np. gwałt. Świadczyć może o tym szereg badań na temat wpływu pornografii na oglądające ją osoby. Ot, choćby takich, jak przeprowadzony w roku 1986 przez amerykańskich psychologów Neila Malamutha i Josepha Cenitiego eksperyment, w którym grupa 42 studentów uniwersytetu została w sposób losowy podzielona na trzy podgrupy, z pośród których dwie eksponowane były na agresywną, lub nieagresywną pornografię, zaś trzecia stanowiła grupę kontrolną. Studenci z dwóch pierwszych podgrup w ciągu 4 tygodni eksponowani byli na 10 seansów, obejmujących zarówno pełnometrażowe filmy pornograficzne, jak również materiały pisemne i obrazowe. Przeprowadzony po zakończeniu fazy ekspozycji pozornie nie związany z nią w żaden sposób eksperyment, mający wykazać poziom mierzonej w laboratorium agresji wobec kobiet wykazał, że ekspozycja zarówno na brutalną, jak i łagodną pornografię nie miała jakiegokolwiek istotnego wpływu na mierzoną w warunkach laboratoryjnych agresję wobec kobiet. Poziom mierzonej w laboratorium agresywnej reakcji uzależniony był od stopnia agresywności, jaki stwierdzony został przed właściwym początkiem całego eksperymentu (zob. Neil Malamuth and Joseph Ceniti, Repeatet Exposure to Violent and Nonviolent Pornography: Likelihood of Raping Ratings and Laboratory Agression Against Women, zob. też Daniel Linz, Neil Malamuth & Katherine Beckett “Civil Liberties and Research on Effects of Pornography i Statement of Dr. Ted Palys: Comments on the Statement of Dr. Neil Malamuth). Podobnie, przeprowadzone przez kanadyjskich profesorów psychologii W. A. Fishera i G. J. Greniera badanie, dotyczące wpływu brutalnej pornografii na fantazje, postawy i zachowania wobec kobiet u grupy eksponowanych na taką pornografię 79 studentów wykazało, że oglądanie pornografii połączonej z przemocą nie miało, generalnie rzecz biorąc, wpływu na fantazje, postawy i zachowania u eksponowanych na taką pornografię mężczyzn. (Fisher, G. A., Grenier G. J, Violent pornography, antiwomen thoughts, and antiwomen acts: In search of reliable effects, Journal of Sex Resarch, 1994).

Nie mniej interesujące w tym względzie jest badanie przeprowadzone w 1992 r. na 90 pracownikach kanadyjskiej Służby Celnej (Canada Customs) przez kanadyjskiego profesora psychologii Williama Marshala. Kanadyjskie prawo (§163 i 163.1 Kodeksu Karnego) - co należy zauważyć - zabrania produkcji i dystrybucji pornografii prezentującej sceny przemocy lub mającej poniżający charakter, a także bardzo szeroko rozumianej pornografii dziecięcej (w tym ostatnim wypadku samo prywatne posiadanie materiałów uznawanych przez prawo za pornograficzne uważane jest za przestępstwo). Rzecz jasna, zabronione jest także sprowadzanie takich materiałów do Kanady.

Wspomniani celnicy, których zadaniem jest zapobieganie wwożeniu do Kanady materiałów zakazanych przez obowiązujące tam prawo, regularnie spędzają do 15 godzin tygodniowo czytając i oglądając materiały, których charakter daleko wykracza ponad to, co zwykło się określać mianem erotyki czy nawet twardej pornografii. Jak odnotowali autorzy wspomnianego badania „ praca wspomnianych agentów Służby Celnej skupia się często na materiałach, przedstawiających nieakceptowane społecznie i przestępcze formy aktywności seksualnej, takie jak kazirodztwo, seks z dziećmi, nekrofilia, zoofilia, seks z użyciem przemocy, przymusu i innych poniżających praktyk”. Wstępne przypuszczenie, które badanie to miało potwierdzić, było takie, że stały kontakt z takimi materiałami może mieć szkodliwy wpływ na psychikę oglądających je osób. Jak pisał autor eksperymentu, prof. William Marshal, „istnieją podstawy do tego, by oczekiwać, że ekspozycja na pornografię ma szkodliwe skutki, nawet wówczas, gdy ekspozycja taka stanowi część obowiązków zawodowych danej osoby. Można się zatem spodziewać, że urzędnicy celni rewidujący pornografię mogą doświadczać problemów lub, że mogą rozwijać się u nich antyspołeczne skłonności i efekty te mogą być szczególnie widoczne u tych urzędników, którzy przeglądaniu takich materiałów poświęcają cały czas pracy zawodowej ”.

Ze wspomnianego założenia miało wynikać, że powinna istnieć korelacja między ilością czasu, jaką dany urzędnik celny poświęca na rewidowanie ekstremalnej pornografii a mierzonymi w badaniu efektami - takimi jak poczucie beznadziejności i depresji, poziom zadowolenia z życia i wykonywanej pracy, ogólnym stanem zdrowia, stopniem empatii i zażyłości w małżeństwie, pożądaniem rozmaitych praktyk seksualnych, opiniami na temat poniżających praktyk związanych ze współżyciem seksualnym i obawą przed dopuszczaniem się zachowań seksualnych odbiegających od przyjętej w społeczeństwie normy. Jednak, nic takiego nie zostało stwierdzone. Jak autorzy wspomnianego badania odnotowali „urzędnicy ci nie są prześladowani przez dewiacyjne myśli lub żądze, nie są zmartwieni kwestią tego, jakich zachowań seksualnych mogliby się dopuścić i wydają się w sposób rozsądny zadowoleni z poziomu aktualnej aktywności seksualnej”.

Z powyższego badania wynika również to, że zaledwie połowa tych urzędników kanadyjskiego urzędu celnego, którzy regularnie zajmują się przeglądaniem pornograficznych książek, magazynów i filmów popiera zakaz pornografii przedstawiającej przemoc lub poniżające praktyki seksualne. Krótko mówiąc - połowa z funkcjonariuszy urzędu, którego zadaniem jest egzekwowanie istniejącego w Kanadzie prawa dotyczącego pornografii nie zgadza się z podstawowymi założeniami tego prawa (zob. Peter Calamai Porn study: where’s the harm? w The Ottava Citizen z 21 VIII 1996).

Prawdopodobnie jednak bezkonkurencyjnych dowodów w kwestii próby uzyskania odpowiedzi na pytanie, czy pornografia przyczynia się do przestępstw seksualnych i czy poprzez zakazanie rozpowszechniania pornografii – lub pewnych jej rodzajów (takich, jak pornografia związana z prezentowaniem przemocy lub fikcyjnym ukazywaniem małoletnich w scenach o charakterze jednoznacznie seksualnym) - można tym przestępstwom zapobiegać dostarcza Japonia. Japonia jeszcze gdzieś na początku lat 80-tych (i oczywiście także wcześniej) była krajem do tego stopnia restrykcyjnym wobec pornografii, że zakazana była tam sprzedaż takiego pisma, jak amerykański „Playboy” (z „gołą babą” na rozkładówce). Później jednak podejście do pornografii stało się w tym kraju bardziej swobodne i od mniej więcej 1990 r. wszelkiego rodzaju pornografia stała się w Japonii łatwo dostępna, w tym także dla osób nieletnich. Co jest charakterystyczną cechą japońskiej pornografii to to, że dużo częściej, niż pornografia wytwarzana w innych krajach łączy ona seks ze scenami gwałtów i przemocy – a więc stanowi ten rodzaj pornografii, odnośnie którego stosunkowo najprędzej można wysnuwać „zdroworozsądkowe” obawy, że może mieć ona niebezpieczny wpływ na niektórych swoich odbiorców. Czy jednak niewątpliwy fakt, że w latach 90. więcej Japończyków naoglądało się pornografii – w tym także takiej, która ukazuje sceny gwałtów, seksualnych tortur i seksu z dziećmi – niż w czasach wcześniejszych sprawił, że w Japonii wzrosła faktyczna liczba seksualnych przestępstw? Odpowiedzi na to pytanie dostarczają dane przedstawione w opublikowanym w 1999 r. artykule Miltona Diamonda z Uniwersytetu Hawajów i Ayako Uchiyamy z Narodowego Instytutu Badawczego Nauk Policyjnych w Tokio „Pornography, Rape and Sex Crimes in Japan”. Co wynika z tych danych? Otóż to, że o ile w 1972 r. – kiedy to pornografia była w Japonii praktycznie niedostępna – japońska policja odnotowała 4677 gwałtów (dokonanych przez 5464 sprawców), to w roku 1995 – kiedy wszelkiego rodzaju pornografia dostępna była tam bez trudu – gwałtów odnotowano w Japonii 1500, przy czym popełnione zostały one przez 1160 zidentyfikowanych przestępców. W okresie o którym jest tu mowa w sposób szczególny zmniejszyła się liczba gwałtów dokonanych przez osoby nieletnie – tj. mające mniej, niż 20 lat. O ile bowiem osoby takie dokonały 33% z 4677 gwałtów stwierdzonych przez japońską policję w 1972 r., to spośród 1500 gwałtów odnotowanych w 1995 r. osoby takie popełniły tylko 18% tego rodzaju przestępstw – co w liczbach bezwzględnych oznacza spadek liczby takich czynów dokonanych przez osoby w wieku poniżej 20 lat z ok. 1543 do 270 (liczba gwałtów dokonanych przez osoby nieletnie w Japonii spadła zatem w latach 1972 – 1995 ok. 5,71 razy, podczas gdy liczba gwałtów w ogóle „tylko” ok. 3,12 razy). Na ten akurat fakt warto zwrócić uwagę z tego względu, że jeśli pornografia może mieć niebezpieczny wpływ na jakieś osoby, to na zdrowy rozum może się wydawać, że najprędzej może mieć ona taki wpływ na kilkunastoletnich chłopaków – którzy zapewne też częściej, niż jakiekolwiek inne osoby w praktyce interesują się pornografią. Badania Diamonda i Uchiyamy nie wykazały jednak jakiegoś zgubnego wpływu pornografii na takie osoby – przeciwnie sugerują rzecz dokładnie odwrotną. Inną rzeczą jaką zauważyli Diamond i Uchiyama był spadek – we wspomnianym tu okresie - liczby przestępstw seksualnych przeciwko dzieciom. I tak np. o ile w 1972 r. 8,3 % ofiar gwałtów miało mniej niż 13 lat, to w roku 1995 osoby w tym wieku stanowiły tylko 4 % wszystkich ofiar takich przestępstw (bezwzględna liczba gwałtów na takich osobach spadła zatem w tym czasie w Japonii 6,46 razy). Z punktu poruszonego tu problemu – tj. tego, czy dostępność pornografii przyczynia się do wzrostu liczby przestępstw o podłożu seksualnym jest to ważna informacja z takiego choćby względu, że w okresie w którym w Japonii nastąpił bardzo znaczący spadek liczby gwałtów dokonanych na osobach w wieku do 13 lat w kraju tym nie było żadnego prawa specyficznie skierowanego przeciwko pornografii dziecięcej (choć podejrzewam, że mimo wszystko była ona cokolwiek zwalczana w oparciu o istniejący w japońskim kodeksie karnym przepis o „obsceniczności”) zaś rzeczą po prostu powszechnie wiadomą jest to, że Japonia wręcz słynie z produkcji materiałów ukazujących (w sposób fikcyjny) seks z udziałem osób młodocianych, czy nawet po prostu dzieci – takich, jak kreskówki typu hentai (które w Polsce można byłoby podciągnąć pod art. 202 §4b k.k.). Przy okazji, sprawdziłem też, ile gwałtów odnotowano w Japonii w najnowszych czasach (1995 r. to – można twierdzić – była inna od dzisiejszej epoka). Z danych dostępnych w Internecie wynika, że w 2012 r. w Japonii stwierdzono 1266 gwałtów, w 2013 – 1409, w 2014 - 1250, w 2015 – 1167, w 2016 – 989, w 2017 – 1109, w 2018 – 1307, w 2019 – 1405, w 2020 – 1332 i w 2021 – 1388. To prawda, że są to dane policyjne – z całą pewnością nie odpowiadające rzeczywistej liczbie gwałtów w Japonii – o większości których policja się po prostu nie dowiaduje. Lecz aby teza, że kilkukrotny spadek liczby gwałtów w Japonii wykazywał korelację w czasie z wybitnym wzrostem dostępu do pornografii mogła być de facto fałszywa (z powodu nie zmniejszenia się – lub, co gorzej, wzrostu rzeczywistej liczby gwałtów w okresie, o którym jest tu mowa) to w latach 1972 – 1995 i jeszcze późniejszych musiałby w Japonii nastąpić bardzo znaczący spadek liczby doniesień na policję o faktycznie dokonanych gwałtach. Jakkolwiek japońska policja (podobnie, jak policje w innych krajach) o większości gwałtów się nie dowiaduje, to co jak co, ale kilkukrotne (przynajmniej) zmniejszenie doniesień o rzeczywistych gwałtach we wspomnianym tu okresie nie wydaje się – na zdrowy rozum – czymś prawdopodobnym. Można też do tego dodać, że badania przeprowadzone przez Bryanta Paula z Uniwersytetu Indiany w Bloomington i Daniela Linza z Uniwersytetu Kalifornii w Santa Barbara wykazały, że oglądanie tzw. wirtualnej pornografii dziecięcej, przedstawiającej narysowane lub stworzone przy użyciu komputera postacie małoletnich uczestniczących w scenach o charakterze nie zwiększa akceptacji dla takiej pornografii, w której wykorzystywane są prawdziwe dzieci. Niezbyt rozsądna wydaje się też obawa przed tym, że ktoś w następstwie naczytania się treści propagujących lub pochwalających zachowania o charakterze pedofilskim stanie się pedofilem i zacznie wykorzystywać seksualnie dzieci. Oczywiście, zachodzi pytanie, jak treści propagujące czy też pochwalające wspomniane działania, względnie wirtualna pornografia dziecięca, przedstawiająca „seksualnie zakazane” osoby (w wieku poniżej 15 lat; z zastrzeżeniem oczywiście, że na podstawie rysunków czy obrazów tworzonych komputerowo zazwyczaj bardzo trudno jest stwierdzić, w jakim dokładnie wieku są przedstawione na nich postacie) mogą działać na ludzi już odczuwających pociąg seksualny w kierunku dzieci. W rozsądny sposób można jednak przypuszczać, że seksualne podniecenie, jakie treści takie mogą wywoływać u takich osób może prowadzić nie do molestowania dzieci, ale do – kolokwialnie wyrażając się – walenia sobie konia, co zmniejsza, na jakiś czas przynajmniej, prawdopodobieństwo faktycznego wykorzystania jakiegoś dziecka.


Jak zatem widać, speech crimes – tego rodzaju, co np. propagowanie faszyzmu lub innego totalitaryzmu, nawoływanie do nienawiści narodowościowej, rasowej, etnicznej, wyznaniowej, czy jeszcze innej, znieważanie takich czy innych grup społecznych, szerzenie także pewnych szczególnie – tak na pewno wydaje się niektórym osobom – niebezpiecznych rodzajów pornografii, czy nawet bezpośrednie nawoływanie do popełnienia przestępstwa – są bez sensu. Kryminalizacja tego rodzaju zachowań nie zmniejsza ryzyka, które zdaniem wielu osób może z takich zachowań wynikać (używam tu słowa „zachowań” gdyż wypowiedzi – w przeciwieństwie do czystych myśli – niewątpliwie są pewnymi zachowaniami). Lecz wielu prawdopodobnie rozsądnych w ogólnym sensie tego słowa ludzi w sposób zupełnie poważny myśli o tego rodzaju – zakazanych, to fakt, przez obowiązujące w Polsce (i wielu innych krajach) czynach jako o wyjątkowo groźnych i zgubnych dla społeczeństwa przestępstwach. Jak np. stwierdził szczeciński sędzia Paweł Marycz, skazując w 2001 r. niejakiego Arkadiusza S. na karę 2 lat więzienia (co było wówczas maksymalnym możliwym wyrokiem) za „publiczne propagowanie faszyzmu” – polegające na tym, że 20 kwietnia 1997 r. (w rocznicę urodzin Hitlera) wraz z około 20 - 30 młodymi ludźmi przemaszerował on przez centrum Szczecina, wznosząc przy tym okrzyki „Sieg heil” „Żydzi do gazu” „SS Rudolf Hess” i unosząc ręce w gestach faszystowskich - „na szczęście w naszym kraju nie trzeba przypominać, czym jest faszyzm, wciąż jeszcze stoi obóz Auschwitz. To, co może się odrodzić, jest straszne. Dlatego szkodliwość społeczna tych czynów jest bardzo wysoka”. (8) Co do stwierdzenia sędziego Marycza (poniekąd znanego później z kradzieży – nie wiem, może przypadkowej – wiertarki w sklepie) zgodzić się niewątpliwie można z tym, że w Polsce nie trzeba przypominać, czym jest faszyzm – i że jest on czymś strasznym – i że wciąż jeszcze stoi (i niewątpliwie będzie stał jeszcze niezmiernie długo) obóz Auschwitz. Lecz jakie jest prawdopodobieństwo tego, że faszyzm odrodzi się wskutek tego, że ktoś gdzieś czasem krzyknie „Sieg Heil” „Żydzi do gazu” „SS Rudolf Hess” czy też „Heil Hitler”? Choć z całkowitą pewnością faszyzm (czy też nazizm; w Polsce terminem „faszyzm” zazwyczaj bywa określany zarówno faszyzm włoski jak i nazizm niemiecki) był rzeczą straszną, niebezpieczeństwo odrodzenia się faszyzmu, którego sędzia Marycz upatrywał we wznoszonych przez Arkadiusza S. i jego kompanów (z których trzech zostało skazanych na rok więzienia w zawieszeniu na 2 lata) okrzykach było niebezpieczeństwem nie tyle nawet odległym i mało prawdopodobnym, co po prostu fikcyjnym, mogącym owszem istnieć w czyjejś wyobraźni (na pewno w wyobraźni sędziego Marycza), ale nie mającym szansy na zrealizowanie się w rzeczywistości. Podobnie, mądry niewątpliwie prawnik, jakim jest karnista dr Mikołaj Małecki z UJ w Krakowie stwierdził, że „nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych” jest groźnym przestępstwem, które może eskalować zagrożenie dla bezpieczeństwa konkretnych osób oraz rodzić niebezpieczeństwo dla całego ustroju państwa”. (9) Cóż, to – znów – jakoś teoretycznie rzecz biorąc jest możliwe; żadnemu rozsądnemu człowiekowi nie trzeba tłumaczyć, że „nienawiść na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych i wyznaniowych” – czy też na tle jeszcze innych różnic między ludźmi – np. dotyczących przekonań, majątku, pozycji społecznej itd. może prowadzić do strasznych rzeczy. Lecz jak była tu już mowa nie ma statystycznie istotnych dowodów na związki przyczynowo skutkowe między „hate speech” a „hate crimes”, a zakazy „mowy nienawiści” nie zapobiegają przestępstwom z nienawiści: Stany Zjednoczone, w których „hate speech” nie jest prawnie zakazana mają wyraźnie mniejszą per capita liczbę „hate crimes” niż szereg krajów, które zakazują i karzą za „nienawistną mowę”. Z kolei Trybunał Konstytucyjny wydając w 2011 r. wyrok uznający za zgodny z Konstytucją art. 135 § 2 k.k. zgodnie z którym publiczne znieważenie Prezydenta RP jest przestępstwem podlegającym karze do 3 lat więzienia stwierdził m.in., że „odpowiednio duże nagromadzenie zachowań wypełniających znamiona czynu określonego w art. 135 § 2 k.k. może w skrajnych przypadkach stanowić również zagrożenie bezpieczeństwa państwa, rozumiane jako osłabienie pozycji Rzeczypospolitej na arenie międzynarodowej, w sytuacji ewentualnych wrogich działań lub zamierzeń innych państw” (na mój rozum, jeśli coś mogłoby prowadzić do powstania tak rozumianego zagrożenia bezpieczeństwa państwa to nie żadne znieważanie Prezydenta – nawet nader częste, co przecież w odniesieniu do A. Dudy jest faktem, bez pogarszania bezpieczeństwa państwa wskutek tych zniewag, ale co najwyżej jakieś bardzo poważne zniesławienie prezydenta – w rodzaju np. dostarczania do kwatery głównej NATO doskonale podrobionych dokumentów, z których wynikałoby, że prezydent jest ruskim szpiegiem, dostarczającym GRU najściślejszych tajemnic wojskowych. Co zresztą bez trudu można byłoby podciągnąć pod art. 270 § 1 k.k. zgodnie z którym „Kto, w celu użycia za autentyczny, podrabia lub przerabia dokument lub takiego dokumentu jako autentycznego używa, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”).


Co można odpowiedzieć tym, którzy uważają, że pewne rodzaje wypowiedzi powinny być prawnie zakazane dlatego, że mogą się one przyczyniać do poważnego zła – jakim ponad wszelką wątpliwość jest np. przemoc na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych i wszelkich innych, seksualne wykorzystywanie dzieci i jakim z pewnością byłoby stworzenie totalitaryzmu – i których nie jest niewielu – bo ludzie o tym sposobie myślenia najprawdopodobniej stanowią większość społeczeństwa, w tym prokuratorów, sędziów i innych prawników (a także polityków i parlamentarzystów, którzy stanowią o kształcie obowiązującego prawa)? Otóż, myślę, że nie należy odpowiadać im w taki po prostu sposób, że ekspresja, która ich zdaniem powinna być prawnie zakazana i karalna po prostu nie może do niczego złego prowadzić. Bo to oczywiście nie jest – w prosty w każdym razie sposób – tak: to co jedni ludzie mówią, piszą i wyrażają na jeszcze inne sposoby może wpływać na przekonania i emocje innych ludzi, a te w końcu mogą motywować tych ludzi do działań, także tych szkodliwych i przestępczych.

Lepszą odpowiedzią takim osobom może być raczej stwierdzenie, że do zła, którego możliwość wystąpienia usprawiedliwia zdaniem tych osób zakazy ekspresji mogą – i to czasem przynajmniej z większym prawdopodobieństwem od zakazanych prawnie wypowiedzi - prowadzić takie wypowiedzi, które zakazane nie są i których nikt nawet zakazać nie proponuje. I tak np. jak brytyjski autor Kenan Malik pisał w swym artykule „Am I wrong about hate speech bans?” norweski masowy morderca Anders Breivik cytował w swym „Manifeście” takich pisarzy jak Melanie Phillips i Bruce Bawer jako „kluczowych dla ukształtowania się jego morderczej nienawiści do muzułmanów i „kulturowych marksistów”. Sprawdziłem, co autorzy ci pisali. Jeśli chodzi o Melanie Phillpis, to opublikowała ona (w piśmie „The Jewish Chronicle”) artykuł, w którym sugerowała, że zarzut islamofobii służy do uciszenia wszelkiej krytyki świata islamskiego, w tym islamskiego ekstremizmu” i „ułatwia” antysemityzm. W zagorzały sposób krytykowała też Iran i często mówiła i pisała o zagrożeniu, jakie postrzega w tym kraju, zwłaszcza w kontekście chęci zdobycia przez irański reżim broni jądrowej. Ponadto, na początku prezydentury Baracka Obamy oskarżyła go o „przyjęcie programu islamistów” i „bycie mocno w ich obozie”. Sprzeciwiała się wprowadzeniu związków partnerskich dla par homoseksualnych w Wielkiej Brytanii i powiedziała, że to, co nazywa „tradycyjną rodziną […] jest nieustannie atakowane przez sojusz feministek, działaczy na rzecz praw gejów, prawników rozwodowych i „kulturowych marksistów”, którzy pojęli, że jest to najpewniejszy sposób na zniszczenie zachodniego społeczeństwa”. Natomiast Bruce Bawer w swej książce „While Europe Slept: How Radical Islam is Destroying the West From Inside” (2006) pisał o tym, że osiedlający się w krajach Europy Zachodniej muzułmanie unikają integracji i kierują się wyłącznie prawem Szariatu, ignorując systemy prawne państw, w których mieszkają i dopuszczając molestowanie kobiet i gejów, a także Żydów i innych niemuzułmanów. Stwierdził on tam również, że rosnąca liczba urodzeń wśród muzułmanów i ich „odmowa” integracji pozwolą im zdominować europejskie społeczeństwa w ciągu 30 lat, a jedynym sposobem uniknięcia takiej katastrofy jest zniesienie politycznie poprawnych i wielokulturowych doktryn, które według niego są rozpowszechnione na naszym kontynencie. Z kolei w „Surrender: Appeasing Islam, Sacrificing Freedom” (2009) Bawer przekonywał, że „ludzie w całym świecie zachodnim – w reakcji na takie wydarzenia, jak zamieszki do których doszło w następstwie opublikowanych w Danii karykatur Mahometa i morderstwo holenderskiego filmowca Theo van Gogha – poddają się strachowi” i w następstwie tego cenzurują siebie oraz innych, „odmawiając krytyki nawet najbardziej nieliberalnych aspektów kultury islamskiej”, tym samym „podważając wartości indywidualnej wolności i równości, na których powstał nasz naród”.

Twierdzenia publikowane przez wspomniane powyżej osoby niewątpliwie były w jakimś stopniu kontrowersyjne. Niekoniecznie też – w każdym ich punkcie – były one zgodne z prawdą. Jest, o ile wiem, czymś bardzo przesadzonym twierdzenie, że muzułmanie mogą w ciągu 30 lat zdominować Europę. Raczej jest tak, że gdyby liczba muzułmanów w Europie zwiększała się w takim tempie jak obecnie, to muzułmanie mogliby się stać w Europie większością, ale dopiero za jakieś 300 lat – należy tu przy okazji zauważyć, że przyrost naturalny wśród europejskich muzułmanów maleje. Lecz mimo wszystko o treściach publikowanych przez Melanię Phillips i Bruce’a Bawera z olbrzymim prawdopodobieństwem nie da się powiedzieć tego, że dałoby się je podciągnąć pod (np.) art. 256 czy 257 polskiego k.k. Treści te nie zawierały obelg pod adresem muzułmanów, ani też nie pomawiały ich wszystkich o jakieś niecne czyny (takie np., jak uprawianie działalności terrorystycznej), czy budzące powszechną odrazę właściwości – nie można byłoby ich zatem uznać za publiczne znieważenie grupy ludności z powodu jej przynależności wyznaniowej, ani też za „pomówienie grupy osób o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności” – zakładając, że pojęcie „grupy osób” o którym jest mowa w art. 212 § 1 k.k. obejmuje całą grupę wyznaniową. Nie dałoby się też na zdrowy rozum powiedzieć tego, że celem publikowania przez Melanie Phillips i Bruce’a Bawera treści krytykujących islam i politykę państw europejskich wobec świata islamu było wywoływanie u odbiorców tych treści jakichś nienawistnych – bardziej intensywnych od nieufności, czy ewentualnie uprzedzeń – uczuć w stosunku do muzułmanów; nie można zatem byłoby tych treści uznać za zakazane przez art. 256 § 1 polskiego k.k. „nawoływanie do nienawiści” na tle np. różnic wyznaniowych. Oczywiście w publikowanych przez Melanie Phillips i Bruce’a Bawera treściach nie było choćby cienia bezpośredniego nawoływania do przemocy przeciwko muzułmanom, bądź pochwalania takiej przemocy. A jednak to takie, jak wspomniane tu treści, w których nie ma nic ani z punktu widzenia polskiego, ani z punktu widzenia jakiegoś innego zachodniego prawa zakazanego, odegrały zasadniczą rolę w kształtowaniu przekonań Breivika, które stały się podłożem dokonania przez niego jednego z najbardziej makabrycznych aktów terroru w historii. Z pewnej publikacji na temat przemocy przeciwko poszukiwaczom azylu i imigrantom w latach 90. w Niemczech wynika to, że ofiarami aktów przemocy najczęściej padali nie – jak wielu ludzi mogłoby się tego spodziewać – osoby należące do tych grup, które „obiektywnie” sprawiały największe problemy społeczne, takie jak zajmowanie mieszkań, miejsc pracy, czy zabieranie… kobiet, które gdyby nie te osoby mogliby mieć przecież „prawdziwi” Niemcy (taką grupą osób byli Niemcy powracający z dawnego ZSRR, którzy mają w Niemczech automatyczne prawo do uzyskania obywatelstwa i według niemieckiego prawa są… Volksdeutschami), ale członkowie tych grup, o których najwięcej mówiono i pisano w mediach. Tu też słowa przyczyniały się do tego, że niektórzy ludzie byli napadani, bici i nawet zabijani – ale słowa te nie były czymś, co według niemieckiego prawa można byłoby uznać za np. podżeganie do nienawiści, przemocy lub arbitralnych działań przeciwko jakiejś części ludności Niemiec, bądź znieważenie, złośliwe oczernianie lub zniesławienie jakiejś części ludności (art. 130 niemieckiego k.k.). Jeśli ktoś obawia się tego, że „wirtualna pornografia dziecięca” może pobudzać pedofilów do seksualnego molestowania dzieci, to chciałbym zauważyć, iż zostało stwierdzone np. to, że członkowie Północnoamerykańskiego Stowarzyszenia na rzecz Miłości między Mężczyznami i Chłopcami (North American Man/Boy Love Association - skr. NAMBLA ) – organizacji (legalnej per se!) pedofilów, spośród których wielu siedzi w więzieniach podniecają się oglądaniem dzieci w telewizji kablowej, w Disney Channel i w zwykłych filmach. Jak w swoim artykule na temat zakazów pornografii dziecięcej „The Perverse Law of Child Pornography” pisała Amy Adler niektórzy pedofile mogą przedkładać takie „niewinne” obrazki ponad to, co dałoby się określić mianem pornografii dziecięcej: według pewnych teoretyków, stopień podniecenia, jakie u pedofila wywołuje konkretny obraz może być odwrotnie proporcjonalny w stosunku do stopnia jego jawnie seksualnego charakteru: może być tak, że to sama niewinność – „seksualna naiwność” – przedstawianego dziecka może być dla pedofila czymś najbardziej go podniecającym.

W ogóle chciałbym też zauważyć, że niektóre przestępstwa byłyby delikatnie mówiąc mało prawdopodobne, gdyby ich sprawcy nie zetknęli się jakiś czas przed ich popełnieniem z pewnymi treściami – treściami, dodajmy do tego, które nie są (w każdym razie, w demokratycznych państwach) zakazane i których nawet nikt w sposób poważny nie proponuje – póki co – wyjąć spod prawa. I tak np. podpalania w imię walki z globalnym ociepleniem samochodów typu SUV nie byłoby, gdyby nikt nie mówił i nie pisał o globalnym ociepleniu i jego możliwych konsekwencjach i nie demonizowałby SUV-ów jako pojazdów emitujących szczególnie dużą ilość CO2. Francisco Lotero i Miriam Coletti z Argentyny nie zamordowaliby swojego dziecka, nie próbowaliby zabić drugiego i nie strzeliliby sobie w łeb ze strachu przed skutkami globalnego ocieplenia, gdyby o skutkach tych gdzieś nie usłyszeli lub nie przeczytali. Członkowie działającej w Wielkiej Brytanii grupy Pipe Busters nie zniszczyliby będącego w budowie rurociągu mającego doprowadzać paliwo lotnicze do lotniska Heathrow z tego powodu, że „lotnictwo jest zabójcą planety” gdyby wcześniej nie zetknęli się z taką opinią – szkodliwy wpływ lotnictwa na ziemskie środowisko nie jest przecież czymś widocznym gołym okiem. Warto też zauważyć, że na łamach poważnego pisma, jakim jest „The Economist” wyrażona została opinia, że niektórzy ludzie przejęci problemem globalnego ocieplenia posuną się do uprawiania prawdziwego terroryzmu – polegającego na podkładaniu bomb i mordowaniu ludzi – nie zetknąłem się jednak nigdy z twierdzeniem, że straszenie globalnym ociepleniem powinno zostać zakazane z tego powodu, że może ono prowadzić do popełniania takich czy innych przestępstw. I to samo, co można powiedzieć o treściach straszących (nie mówię, że niesłusznie) opinię publiczną skutkami emisji CO2 wskutek działalności ludzkiego gatunku można byłoby powiedzieć o wielu innych. Podpalania laboratoriów, gdzie prowadzi się badania w dziedzinach genetyki czy bio lub nanotechnologii nie byłoby, gdyby nikt nie głosił twierdzeń o potencjalnej zgubności tego, co robi się w takich miejscach. Takich przestępstw, jak podpalanie budynków czy niszczenie maszyn w imię ochrony przyrody dokonują ludzie przekonani do niezakazanego przecież nigdzie poglądu, że wszelkie żywe istoty, a nawet obiekty przyrody nieożywionej mają taką samą moralną wartość i prawo do istnienia, a ludzie nie mogą gwałcić tego prawa w imię swoich egoistycznych interesów. Dalej, jest oczywiste, że ktoś, kto naczytał się treści mówiących o cierpieniach zwierząt w rzeźniach czy laboratoriach badawczych i wyrażających opinię, że to, co robi się w takich miejscach jest czymś zbrodniczym może dokonać takiego czynu, jak np. podpalenie rzeźni lub laboratorium, gdzie wykonuje się doświadczenia na zwierzętach z nieporównanie większym prawdopodobieństwem, niż ktoś, kto z takimi treściami się w życiu nie zetknął. Podobnie też mało prawdopodobne jest np. podpalenie kliniki aborcyjnej czy zamordowanie lekarza wykonującego aborcje przez kogoś, kto nie zetknął się nigdy z opinią, że aborcja jest straszliwym złem – i analogicznie, mało prawdopodobna jest napaść na jakiegoś rzecznika zakazu aborcji ze strony kogoś, kto nigdy nie zetknął się z twierdzeniami, że możliwość przerwania ciąży należy do podstawowych praw kobiety i że moralnym złem jest zakaz aborcji. Takich przestępstw, jak podpalenia masztów telefonii komórkowej faktycznie czy rzekomo wykorzystujących technologię 5G w sposób oczywisty nie byłoby, gdyby nikt nie głosił twierdzeń o szkodliwości tej technologii dla ludzkiego życia lub zdrowia. Wyczynów „Antify”, takich np. jak brutalne pobicia osób składających kwiaty na grobie przywódcy przedwojennej „Zadrugi” Jana Stachniuka 11 listopada 2005 r. na warszawskich Powązkach, osób jadących na tzw. marsz niepodległości w 2010 r. Warszawie, czy też uczestników obchodów Dnia Żołnierzy Wyklętych w 2013 r. w Lublinie nie byłoby bez przekonania ich sprawców do opinii o narastającym czy odradzającym się faszystowskim zagrożeniu, o tym, że dla osób o „faszystowskich” poglądach (rozumianych przez nich niezmiernie szeroko) nie może być tolerancji, nawet jeśli nie stosują one przemocy i do tego, że państwo jest wobec takich ludzi nadmiernie tolerancyjne lub zwyczajnie bezradne – krótko mówiąc, do poglądów, jakie głoszą antyfaszystowskie i antyrasistowskie organizacje w rodzaju „Otwartej Rzeczypospolitej”, stowarzyszenia „Nigdy Więcej” czy „Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych”. Rozruchów, które swego czasu nagminnie towarzyszyły zjazdom MFW, WTO, czy Banku Światowego nie byłoby bez przekonania sprawców takich zajść do opinii, że gremia te są odpowiedzialne za wyzysk, nędzę i niszczenie środowiska w krajach (głównie) Trzeciego Świata. W ogóle, chciałbym też zauważyć, że z całym powodzeniem można byłoby argumentować, że jednymi z najbardziej niebezpiecznych rodzajów treści – stwarzającymi bez porównania większe niebezpieczeństwo od „mowy nienawiści”, palenia flagi narodowej, znieważania państwa i narodu, szerzenia pewnych typów pornografii, czy nawoływania do przestępczych działań (w każdym razie takiego, które nie ma miejsca w jakichś szczególnych okolicznościach, np. takich, że kierowane jest ono do już rozwścieczonego i gotowego do użycia siły tłumu) – są prawdziwe informacje o bulwersujących dużą część społeczeństwa wydarzeniach – a więc te treści, których prawdopodobnie najmniej ludzi chciałoby zakazać. Przykłady na potwierdzenie tej tezy znaleźć jest nietrudno. Zadajmy w tym kontekście pewne pytania – np. takie: czy cała fala podpaleń kościołów, jaka miała miejsce w Kanadzie w lecie 2021 r. miałaby miejsce, gdyby kanadyjska opinia publiczna nie została wstrząśnięta doniesieniami o odkryciach grobów indiańskich dzieci na terenach prowadzonych niegdyś przez instytucje wyznaniowe tzw. szkół rezydencjalnych i informacjami o tym, jak dzieci te były w tych szkołach traktowane? Czy rozruchy w wielu amerykańskich miastach, a także w Belgii, Wielkiej Brytanii i we Francji, do jakich doszło w 2020 r. po śmierci uduszonego przez białego policjanta Dereka Chauvine’a Afroamerykanina George’a Floyda – w wyniku których wyrządzone zostały straty w wysokości od 1 do 2 mld dolarów i w których następstwie w ciągu kilkunastu dni zginęło 19 osób - mogłyby się zdarzyć, gdyby informacja o tym, co stało się w Minneapolis nie została upubliczniona w mediach? Przecież to są pytania w oczywisty sposób retoryczne. Z kolei w Niemczech w latach 90. XX wieku medialne doniesienia o np. atakach na schroniska dla azylantów – będące, zgodzimy się chyba co do tego, zwykłą dziennikarską robotą, której nikt, przynajmniej w demokratycznych krajach, nie proponuje zakazywać, wywoływały całe fale podobnych incydentów. Taki fenomen, jak tzw. copycat crimes, czyli przestępstwa polegające na naśladowaniu czynów, o których ich sprawcy przeczytali, usłyszeli lub które zobaczyli np. w filmie jest czymś doskonale znanym, lecz nie zetknąłem się z propozycją zakazania treści odnośnie których wiadome jest, że miewają one takie właśnie efekty.


Czy zakazy wypowiedzi można usprawiedliwiać przy pomocy innego argumentu, niż to, że takie czy inne akty ekspresji mogą przyczyniać się do takich czy innych szkodliwych i przestępczych działań – takich np. jak „przestępstwa z nienawiści”, rozmaite akty terroru, czy też gwałty i przypadki seksualnego molestowania dzieci? Powodem nieraz przywoływanym jako uzasadnienie zakazów „mowy nienawiści”, „kłamstwa oświęcimskiego”, obrażania uczuć religijnych, „kłamstwa oświęcimskiego” czy mówienia i pisania o np. „polskich obozach koncentracyjnych” w sensie hitlerowskich obozów koncentracyjnych istniejących w okresie II wojny światowej na terytorium Polski – bądź choćby personalnych zniewag - jest psychiczny ból i emocjonalna krzywda, jaką takie wypowiedzi u niektórych przynajmniej osób mogą wywoływać. Czy fakt – któremu po prostu niegrzecznie byłoby zaprzeczyć – że niektóre wypowiedzi mogą u części ich odbiorców wywoływać emocjonalną dolegliwość może być jednak uznany za adekwatną przesłankę ich prawnego zakazu?

Jeśli uważamy, że tak, to wchodzimy na bardzo niebezpieczną dla wolności słowa drogę. Prawda jest bowiem taka, że we współczesnym, pluralistycznym społeczeństwie, w którym funkcjonują i są wyrażane najróżniejsze, sprzeczne ze sobą twierdzenia i opinie nie sposób jest, by nie znaleźli się jacyś ludzie, którzy poczują się negatywnie dotknięci, zgorszeni czy obrażeni takimi czy innymi wypowiedziami – i to niekoniecznie tylko takimi, które są prawnie zakazane. W pewnych, skrajnych przypadkach psychiczna krzywda wyrządzana przez nie zakazane prawnie wypowiedzi może być poważna. I tak np. istnieją przypuszczenia, że przyczyną samobójstwa popełnionego przez amerykańskiego naukowca George’a Price’a (1922 – 1975) była emocjonalna trauma wywołana lekturą pewnego naukowego artykułu, w następstwie której Price zrozumiał, że głęboko wyznawane przez niego przekonanie o naturalnym altruizmie i bezinteresownej chęci pomagania innym u większości ludzi było błędne. Z dawnych już w tej chwili czasów znana jest mi opowiastka o pewnej dziewczynie z istniejącego jeszcze wówczas ZSRR, u której powiedzenie jej o zbrodniach Lenina wywołało taki szok, że wybuchła ona płaczem. Lecz nikt chyba przecież nie chce zakazywać poważnych, naukowych artykułów, czy też przedstawiania np. nieprzyjemnej dla niektórych osób prawdy historycznej z tego powodu, że te wypowiedzi mogą u niektórych osób wywołać traumatyczne w skutkach załamanie się ich dotychczasowych przekonań.

Trzeba też poruszyć tutaj problem, co może być krzywdą, czy też szkodą „liczącą się” dla potrzeb prawa – a zwłaszcza już prawa karnego. Nie ulega żadnej wątpliwości, że szkodą taką może być np. krzywda natury cielesnej, a także materialnej. Może być nią także zniszczenie lub pogorszenie stanu naturalnego środowiska, o którym z całkowitą pewnością można w poważnym sensie tego słowa powiedzieć to, że jest ono wspólną własnością wszystkich (choć szczególnie osób, które z jakąś częścią środowiska – np. lasem, puszczą, rzeką itd. mają osobisty kontakt). Może być nią oczywiście pozbawienie państwa niepodległości lub niedemokratyczne obalenie panującego w nim porządku. Ale czy szkodą taką może być „obraza uczuć”? Jeśli ktoś uważa, że tak, to warto może, by zadał sobie pytanie np. o to, jakie rodzaje uczuć są w pewnym przynajmniej stopniu chronione przez polskie prawo, a jakie nie, i czy chciałby on, by prawo chroniło wszelkie uczucia przed „obrazą” jaką mogą one doznać w następstwie pewnych aktów ekspresji, a jeśli jednak nie wszelkie uczucia powinny być według niego chronione, to dlaczego? Polskie prawo, można tak powiedzieć, chroni w jakiejś mierze uczucia religijne (słynny art. 196 k.k.), a także uczucia związane z przynależnością narodową, etniczną, rasową, wyznaniową, czy nie wyznawaniem żadnej religii – są one chronione przez takie przepisy, jak art. 133 k.k. („Kto publicznie znieważa Naród lub Rzeczpospolitą Polską, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”), art. 137 § 1 k.k („Kto publicznie znieważa, niszczy, uszkadza lub usuwa godło, sztandar, chorągiew, banderę, flagę lub inny znak państwowy, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku”) czy też wspomniane już tutaj artykuły 256 i 257 (o art. 256 można byłoby też powiedzieć to, że ma on na celu ochronę uczuć antynazistowskich, antykomunistycznych i antyfaszystowskich). Lecz polskie prawo nie chroni jednak uczuć związanych z innymi rodzajami przynależności, jak przynależność narodowa, etniczna, rasowa, wyznaniowa i bezwyznaniowość. Nie chroni uczuć związanych z przynależnością do takich, przykładowo, grup społecznych, jak np. rolnicy, robotnicy, górnicy, lekarze, nauczyciele, przedsiębiorcy, bezrobotni, bezdomni, ludzie biedni, ludzie bogaci itd. – znieważenie takich grup osób, czy też nawoływanie do nienawiści przeciwko takim grupom nie jest prawnie zakazane. Nie chroni oczywiście uczuć, jakie niektórzy ludzie mogą mieć w związku z takimi czy innymi działami literackimi, czy artystycznymi, czy darzonymi przez niektórych ludzi szczególnym szacunkiem postaciami z historii – takimi np. jak Józef Piłsudski czy Roman Dmowski. Nawet zresztą te uczucia, które są chronione przez polskie prawo są chronione tylko w pewnym zakresie. Art. 196 k.k. stanowi, że „Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”. Popełnienie przestępstwa określonego w tym przepisie może polegać na powiedzeniu czy napisaniu czegoś obraźliwego o Bogu czy innym „przedmiocie czci religijnej” – takim np. jak Maryja, prorok Mahomet, czy Budda. Lecz nie mogłoby ono polegać na kulturalnym wyrażeniu takiego np. poglądu, że Boga nie ma (osobiście skłaniam się do opinii, że jednak jest). Wyrażenie takiego poglądu nie mogłoby być karalne na podstawie art. 196 k.k. – ale czy nie mogłoby ono obrazić uczuć jakichś bardzo religijnych osób, szczególnie, jeśli ktoś wyrażający taki pogląd przedstawiałby jakieś elokwentne argumenty na rzecz prezentowanej przez siebie tezy? Jeśli ktoś byłby za konsekwentną ochroną wszelkich uczuć przez prawo, to byłby w praktyce za likwidacją wolności słowa. Jeśli ktoś jest natomiast za ochroną tylko pewnych uczuć i tylko w pewnym zakresie, to ktoś taki logicznie rzecz biorąc nie jest za kompletnym zlikwidowaniem swobody wypowiedzi (a tylko za mniejszym lub większym jej ograniczeniem), lecz ktoś taki powinien mimo wszystko zadać sobie pytanie, dlaczego jest za prawną ochroną pewnych ludzkich uczuć, lecz już nie innych? Można powiedzieć, że emocjonalna krzywda, jaką wywołują pewne zakazane przez polskie prawo wypowiedzi jest większa od tej, którą mogą wywoływać wypowiedzi, które nie są prawnie zabronione? Można poważnie twierdzić, że wypowiedzi pejoratywnie odnoszące się do pewnych ludzi z tego powodu, że ludzie ci są np. Żydami, czarnoskórymi, muzułmanami, protestantami, katolikami, Arabami, Łemkami, Ukraińcami, czy Niemcami wywołują u tych osób większą emocjonalną krzywdę od tej, którą wypowiedzi w podobny sposób odnoszące się do członków takich grup osób, jak rolnicy, robotnicy, sprzątaczki, ludzie z niskim wykształceniem, ludzie np. otyli, bezrobotni, bezdomni czy po prostu biedni mogą wywoływać u tych akurat osób? Jest to chyba pytanie retoryczne – na zdrowy rozum nie jest tak, że zakazane przez art. 257 k.k. wypowiedź znieważająca jakąś grupę narodową, etniczną, rasową, czy wyznaniową musi u członka takiej grupy, który natknie się na taką wypowiedź powodować większą emocjonalną krzywdę do tej, którą niezakazana prawnie wypowiedź znieważająca taką np. grupę społeczną, jak chłopi, robotnicy, czy też biedni bądź bezdomni może wywołać u osoby należącej do takiej grupy.

Warto jest też poruszyć problem tego, na ile poważną krzywdę emocjonalną wywołują u swych „ofiar” (wziąłem słowo „ofiar” w cudzysłów, gdyż o przestępstwach np. „mowy nienawiści”, przynajmniej wówczas, gdy wypowiedzi, które z prawnego punktu widzenia można byłoby zakwalifikować jako znieważenie lub nawoływanie do nienawiści odnoszą się do całych grup narodowych, rasowych, religijnych itd., trudno jest powiedzieć, że mają one naprawdę konkretne ofiary) wypowiedzi znieważające takie czy inne grupy narodowe, rasowe, religijne czy jeszcze inne – np. mniejszości seksualne. Z pewnych badań wynika, że krzywda ta nie jest zbyt poważna, bądź po prostu w ogóle nie jest przez takie wypowiedzi wywoływana. Relewantne w zakresie odpowiedzi na postawione tu pytanie wydają się być opisane w książce Nadine Strossen „Hate: why should we resist it with free speech, not censorship” wyniki badania przeprowadzonego przez Laurę Leets z Wydziału Komunikacji Uniwersytetu Stanforda i dotyczące tego, jak „mowa nienawiści” wpływa na osoby należące do grup będących częstym jej obiektem. W badaniu tym szereg studentów college’u będących Żydami i osobami LGBT zostało zachęconych do przeczytania szeregu antysemickich i homofobicznych obelg i odpowiedzenia na pytanie, jak oni sami by zareagowali, gdyby byli celem takich właśnie wypowiedzi. Wszystkie zawarte w tych wypowiedziach stwierdzenia były wzięte z rzeczywistych sytuacji. Zdecydowanie najczęstszą odpowiedzią indagowanych osób było to, że „mowa nienawiści” nie miałaby na nich wpływu ani na krótką, ani na dłuższą metę. Wielu uczestników badania wyraziło opinię, że autor wypowiedzi motywowany był przez ignorancję lub brak poczucia bezpieczeństwa i powinien w związku z tym być obiektem współczucia, a nie gniewu. Niektórzy uczestnicy badania stwierdzili, że zareagowaliby poprzez spokojne odpowiedzenie autorowi antysemickiej czy homofobicznej wypowiedzi, niektórzy autora takiej wypowiedzi po prostu by zignorowali i byli też tacy, którzy wskazali, że zareagowaliby w sposób gniewny. Ci jednak, podobnie, jak tacy którzy stwierdzili, że „mowa nienawiści” wywołałaby u nich jakieś negatywne reakcje, takie jak podważenie ich poczucia wartości przynajmniej bezpośrednio po zetknięciu się z taką „mową” stanowili zdecydowaną mniejszość uczestniczących w badaniu studentów. 83% uczestników wspomnianego badania uznało, że najlepszą odpowiedzią na „mowę nienawiści” byłoby po prostu milczenie i spokojne odejście od wyrażającego obraźliwe dla nich poglądy mówcy.


Jak zatem widać można śmiało zaryzykować postawienie tezy, że naruszające – zakładam to dla dobra argumentacji – przepisy prawa karnego zachowania polegające na np. publicznym propagowaniu nazistowskiego, komunistycznego, faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa lub nawoływaniu do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość (art. 256 § 1 k.k.), publicznym propagowaniu ideologii nazistowskiej, komunistycznej, faszystowskiej lub ideologii nawołującej do użycia przemocy w celu wpływania na życie polityczne lub społeczne (art. 256 § 1a k.k.), publicznym znieważeniu grupy ludności z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej albo ze względu na bezwyznaniowość (art. 257 k.k.), publicznym znieważaniu Narodu Polskiego lub Rzeczypospolitej (art. 133 k.k.), publicznym znieważaniu (w tym niszczeniu) symboli państwowych (art. 137 § 1 k.k.), obrażaniu uczuć religijnych (art. 196 k.k.) czy publicznym znieważaniu Prezydenta (art. 135 § 2 k.k.), bądź publicznym znieważaniu lub poniżaniu konstytucyjnego organu RP (art. 226 § 2), a także rozpowszechnianiu pornografii związanej z fikcyjną prezentacją przemocy (art. 202 § 3 k.k.), wirtualnej pornografii dziecięcej (art. 202 § 4b k.k.), publicznym propagowaniu lub pochwalaniu zachowań o charakterze pedofilskim (art. 200b k.k.), czy publicznym negowaniu np. Holocaustu (art. 55 ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej) są na tyle mało szkodliwe społecznie, że używanie przeciwko takim zachowaniom instrumentów, którymi posługuje się prawo – a już zwłaszcza prawo karne – nie jest usprawiedliwione. Choć wypowiedzi np. nawołujące do nienawiści narodowościowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej czy jeszcze innej w łatwo wyobrażalny sposób mogą mieć wysoce negatywne, czy nawet tragiczne skutki, prawda jest taka, że nie ma dowodów na to, by istnienie i egzekwowanie praw zabraniających takich wypowiedzi faktycznie zapobiegało tym skutkom – skutkom tym w każdym razie można zapobiegać w inny sposób, jak poprzez ograniczanie wolności słowa – a więc przez np. ośmieszenie skrajnie nacjonalistycznych, czy rasistowskich poglądów, przypominanie o tym, do czego może prowadzić np. rasizm, czy antysemityzm, a także przez zdecydowane ściganie i karanie rzeczywistych przestępstw z nienawiści; nie polegających na wygłaszaniu nienawistnych czy obraźliwych opinii.


Czy o wszelkich słownych i w ogóle ekspresyjnych zachowaniach można powiedzieć to, że są one znikomo szkodliwe społecznie? No, nie. Można całkiem łatwo znaleźć przykłady ekspresyjnych zachowań, które znikomo szkodliwe społecznie nie są. Coś takiego może się tyczyć np. podżegania czy publicznego nawoływania do popełnienia przestępstwa. Ktoś, kto wzywa już rozwścieczony tłum do ataku na osobę będącą obiektem wściekłości tego nie wyraża po prostu jakiegoś wyjątkowo nawet oburzającego i potencjalnie niebezpiecznego poglądu, lecz stwarza realne i bezpośrednie niebezpieczeństwo dla zdrowia lub nawet życia innej osoby. To samo można powiedzieć o kimś, kto osobie emocjonalnie czy w jeszcze inny sposób (zawodowo, służbowo, finansowo) uzależnionej od siebie wydaje polecenie dokonania takiego czy innego przestępstwa – zabicia czy pobicia kogoś, dokonania kradzieży, zniszczenia mienia itd.

Lecz nie można czegoś takiego powiedzieć o wszelkich wypowiedziach o treści nawołującej do popełnienia przestępstwa, które zazwyczaj są niegroźne – nie bardziej groźne w każdym razie, niż medialne cytaty takich wypowiedzi, których nikt przecież nie proponuje zakazać. Jak pisała Susan Benesch: „Przypuśćmy, że ktoś stanąłby dzisiaj na Times Square w Nowym Jorku i wykrzykiwał najbardziej zapalne wersety z przemówienia Leona Mugesery z 1992 r. lub którekolwiek z najbardziej podżegających tyrad, które były nadawane przez radio w Rwandzie przed i podczas ludobójstwa w 1994 r., za które niektórzy urzędnicy przyznali się do podżegania do ludobójstwa, a inni zostali za to skazani. Do żadnego ludobójstwa by nie doszło. Bez względu na to, jak bardzo mówca chciałby przekonać nowojorczyków do popełnienia ludobójstwa, jego wysiłek spełzłby na niczym”. Tak samo nie doszłoby do ludobójstwa, gdyby ktoś takie tyrady wykrzykiwał np. na „patelni” koło stacji metra Centrum w Warszawie, bądź umieścił je w Internecie. A jeśli ktoś bardzo boi się skutków nawołujących do przemocy (czy w ogóle popełnienia przestępstwa), lecz nie prowadzących do jego popełnienia czy usiłowania – a tym bardziej nie mających szansy na bezpośrednie wywołanie takiego efektu – wypowiedzi, to chciałbym tu zauważyć, że karalność takich wypowiedzi może nie zmniejszać, ale zwiększać wynikające z nich ryzyko. Dlaczego? Otóż choćby z tego powodu, że prokuratorskie i sądowe postępowania o takie wypowiedzi (i oczywiście o inne wypowiedzi zakazane przez prawo i karalne) mogą przyczyniać się do zwielokrotnienia takich wypowiedzi w mediach. Dobrym tego przykładem może być głośna swego czasu sprawa niejakiego Kamila Kurosza, który dostał prokuratorski zarzut, a następnie wyrok sądowy (na szczęście rozsądnie niski – 3 miesiące ograniczenia wolności w postaci potrącania 10% pensji i nakaz listownego przeproszenia pokrzywdzonych) z powodu opublikowania na Twitterze następującego tekstu: „Polsce jak nigdy potrzebny jest wariant rumuński. Jestem coraz bliższy decyzji o poświęceniu się dla Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i fizycznej eliminacji kaczego ch...ka. Już za późno na litość. Trzeba tą pisowską zarazę unicestwić. Fizycznie. Należy utajnić obrady, a następnie spędzić wszystkie pisowskie szumowiny do jednej sali. I wpuścić gaz”. Ze wspomnianą wypowiedzią Kamila Kurosza najprawdopodobniej nigdy bym się nie zapoznał, gdyby prokuratura nie wszczęła postępowania w sprawie tej wypowiedzi, co spowodowało zainteresowanie się tą wypowiedzią czołowych portali internetowych w Polsce; wcześniej prawdopodobnie wypowiedź ta była znana nielicznym raczej osobom, które obserwowały konto Kamila Kurosza – będącego jakimś marginalnym działaczem partii „Nowoczesna” - na Twitterze. Oczywiście, fakt, że prokuratorskie czy sądowe postępowanie w sprawie takiej wypowiedzi, jak np. wypowiedź Kamila Kurosza prowadzi do większego, niż mogłoby bez tego nastąpić rozpowszechnienia się nawołującej do popełnienia przestępstwa wypowiedzi nie musi do niczego złego doprowadzić (i najprawdopodobniej nie doprowadzi), ale czy mimo wszystko nie zwiększa on cokolwiek ryzyka, że ktoś pod wpływem takiej wypowiedzi dokona jakiegoś aktu przemocy? To ryzyko w dalszym ciągu jest, na zdrowy rozum, minimalne, ale jeśli ktoś jest zwolennikiem karania za nawet nie bezpośrednio niebezpieczne w konkretnych okolicznościach nawoływanie do popełnienia przestępstwa z tego względu, że nawoływanie takie zwiększa ryzyko, że takie czy inne przestępstwo zostanie faktycznie popełnione, to powinien mieć na względzie to, że rozpowszechnienie treści nawołującej do popełnienia przestępstwa wypowiedzi przez media w następstwie dowiedzenia się przez nie o prokuratorskim postępowaniu czy procesie o taką wypowiedź może wręcz zwielokrotnić ryzyko, że ktoś pod wpływem takiej wypowiedzi coś złego zrobi. Bo na zdrowy rozum, o ile można powiedzieć, że napisanie w gazecie czy na stronie internetowej, że ktoś podburzał agresywnie już nastawiony tłum do zlinczowania będącej obiektem wściekłości tego tłumu osoby jest zdecydowanie mniej niebezpieczne, niż pierwotne bezpośrednie nawoływanie do popełnienia przestępstwa, to nie da się już powiedzieć, że przytoczenie w zupełnie nawet „neutralnej” dziennikarskiej relacji tekstu nawołującego do popełnienia przestępstwa jest mniej niebezpieczne od pierwotnego, cechującego się kryminalną intencją opublikowania takiego tekstu. W ogóle, są istotne przesłanki do tego, by twierdzić, że karanie za – tak to nazwijmy – ekstremistyczne wypowiedzi (pod pojęciem tym rozumiem nie tylko wypowiedzi nawołujące do popełnienia przestępstw, ale także nie zawierającą takiego nawoływania „mowę nienawiści”, czy też propagowanie jakichś potencjalnie zbrodniczych ideologii – takich np. jak nazizm, faszyzm i komunizm) może zwiększać, a nie zmniejszać mogące wynikać z takich wypowiedzi niebezpieczeństwo. Przede wszystkim, jak wynika z badań przeprowadzonych przez amerykańskiego psychologa społecznego Roberta Cialdiniego badań (które polegały na tym, że studentów Uniwersytetu Karoliny Północnej - a więc mogłoby się zdawać w miarę rozsądnych ludzi - poinformowano, że na ich uczelni zakazana została krytyka koedukacyjnych domów studenckich – w następstwie rozpowszechnienia informacji o takim, nie istniejącym oczywiście tak naprawdę, o czym studenci nie wiedzieli, zakazie, zdecydowanie wzrosła wśród nich liczba przeciwników dormitoriów dla studentów obu płci, mimo, że nikt nie wystąpił z krytyką takich dormitoriów) zakazy wyrażania jakichś poglądów niemal zawsze skutkują wzrostem wiary w słuszność tych poglądów. Nie mogą też przypadkiem represje za wypowiedzi wywoływać wśród oskarżonych, skazanych i co jeszcze ważniejsze ich sympatyków uczuć prześladowania i traktowania jako obywateli drugiej kategorii, z których to uczuć może się zrodzić taka emocja, jak wściekłość, która już całkiem bezpośrednio może popchnąć niektórych ludzi do przestępczych działań? Nie mogą zakazy wypowiedzi być odbierane przez ekstremistów jako wypowiedzenie im przez państwo wojny – w której bronią państwa są środki przewidziane przez prawo, natomiast bronią, jaką oni mają do dyspozycji może być tylko bezprawna przemoc? Nie mogą represje w odczuciu ludzi, o których jest mowa, legitymizować stosowania takiej przemocy? W kontekście tego, o czym była tu mowa warto zwrócić uwagę na przemówienie, jakie Nelson Mandela wygłosił podczas wytoczonego mu w 1964 r. przez rasistowskie władze RPA procesu, w którym został on skazany na dożywocie za sabotaż. Mandela w następujących słowach usprawiedliwiał w nim stosowanie przemocy przeciwko południowoafrykańskiemu reżimowi: „Wszelkie zgodne z prawem metody wyrażania sprzeciwu wobec supremacji białych zostały zamknięte przez ustawodawstwo i znaleźliśmy się w sytuacji, w której musieliśmy albo zaakceptować permanentny stan niższości, albo przeciwstawić się Rządowi”. Jak w swoim artykule „How censorship crosses borders” odnosząc się do wypowiedzi Mandeli z jego procesu w 1964 r. pisał duński prawnik Jacob Mchangama „jeśli Mandela uznał przemoc za uprawnioną w sytuacji braku wolności słowa, to nie powinno nas dziwić to, że grupy i osoby motywowane celami o wiele mniej szlachetnymi niż te, do których osiągnięcia dążył Mandela mogą myśleć tak samo. Nawet, jeśli ich cenzorami są demokratycznie wybrane rządy, a nie autorytarni suprematyści”. Jak zatem widać, choć karanie za zachęcanie do przestępczego działania może być czasem usprawiedliwione – z pewnością zasadne byłoby skazanie np. kogoś, kto swymi słowami doprowadził rozwścieczony tłum do zaatakowania, czy nawet tylko próby zaatakowania jakiejś osoby – to w większości przypadków jest ono bezsensowne, choćby dlatego, że wypowiedzi, za które zgodnie z prawem można karać (bezpośrednie, w pierwszej osobie, nawoływanie do popełnienia przestępstwa) nie są bardziej niebezpieczne od tych, które nie są karalne – czyli od np. przytaczania tego rodzaju wypowiedzi w dziennikarskich relacjach.


Ale oczywiście nie wszystkie zakazy wypowiedzi wynikają z obawy przed tym, że wypowiedzi te mogą mieć niebezpieczny wpływ na czyjeś przekonania, czy też że mogą stać się dla kogoś impulsem do zrobienia czegoś złego. Np. tzw. groźby bezprawne (według art. 115 § 12 k.k. „Groźbą bezprawną jest zarówno groźba, o której mowa w art. 190, jak i groźba spowodowania postępowania karnego lub innego postępowania, w którym może zostać nałożona administracyjna kara pieniężna, jak również rozgłoszenia wiadomości uwłaczającej czci zagrożonego lub jego osoby najbliższej; nie stanowi groźby zapowiedź spowodowania postępowania karnego lub innego postępowania, w którym może zostać nałożona administracyjna kara pieniężna, jeżeli ma ona jedynie na celu ochronę prawa naruszonego przestępstwem lub zachowaniem zagrożonym administracyjną karą pieniężną”) są karalne nie dlatego, że pod ich wpływem niektórzy ludzie mogą nabrać jakichś niebezpiecznych przekonań i w następstwie tych przekonań coś złego zrobić, ale dlatego, że wywołują one u swych adresatów bezpośredni strach o swoje bezpieczeństwo i zmuszają ich do postępowania wbrew swojej woli, naruszając przez to ich wolność. Szkody powodowane przez groźby, o których jest mowa w art. 190 § 1 k.k. zgodnie z którym „Kto grozi innej osobie popełnieniem przestępstwa na jej szkodę lub na szkodę osoby dla niej najbliższej, jeżeli groźba wzbudza w osobie, do której została skierowana lub której dotyczy, uzasadnioną obawę, że będzie spełniona, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3” czy też w art. 191 § 1 k.k. według którego takiej samej karze podlega ten, kto „stosując przemoc wobec osoby lub groźbę bezprawną, zmusza ją lub inną osobę do określonego działania, zaniechania lub znoszenia” (są to przestępstwa ścigane na wniosek osób pokrzywdzonych) nie są odległe, hipotetyczne, spekulatywne i co najwyżej wyobrażalne, jak w przypadku np. „mowy nienawiści”, propagowania zakazanych przez art. 256 k.k. ideologii, propagowania lub pochwalania zachowań o charakterze pedofilskim, czy rozpowszechniania bądź prezentowania wirtualnej pornografii dziecięcej lub pornografii w sposób fikcyjny prezentującej przemoc, lecz bezpośrednie i konkretne. W jeszcze większym stopniu można to powiedzieć o pewnych kwalifikowanych postaciach gróźb – np. groźbach, o których jest mowa w art. 282 § 1 k.k. zgodnie z którym „Kto, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, przemocą, groźbą zamachu na życie lub zdrowie albo gwałtownego zamachu na mienie, doprowadza inną osobę do rozporządzenia mieniem własnym lub cudzym albo do zaprzestania lub ograniczenia działalności gospodarczej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10” czy w art. 282 § 2 k.k., w myśl którego „Tej samej karze podlega, kto, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, groźbą rozgłoszenia dotyczącej innej osoby lub osoby dla niej najbliższej wiadomości uwłaczającej czci lub istotnie naruszającej prywatność lub zarzutu, który może poniżyć w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności, doprowadza inną osobę do rozporządzenia mieniem własnym lub cudzym albo do zaprzestania lub ograniczenia działalności gospodarczej” – przy okazji zauważmy, że art. 282 stanowi w istocie rzeczy lex specialis w stosunku do art. 191 § 1. Z całą też pewnością groźby realnie wpływające na organy państwa, w sensie zmuszania przedstawicieli tych organów do postępowania zgodnie z wolą szantażysty bądź przynajmniej wywoływania u nich strachu przez możliwością spełnienia groźby nie są znikomo społecznie szkodliwe (w kwestii przepisów kryminalizujących takie groźby zob. np. art. 128 § 3 k.k. „Kto przemocą lub groźbą bezprawną wywiera wpływ na czynności urzędowe konstytucyjnego organu Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10”, bądź art. 224. § 1 „Kto przemocą lub groźbą bezprawną wywiera wpływ na czynności urzędowe organu administracji rządowej, innego organu państwowego lub samorządu terytorialnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3” czy też § 2 tego samego artykułu „Tej samej karze podlega, kto stosuje przemoc lub groźbę bezprawną w celu zmuszenia funkcjonariusza publicznego albo osoby do pomocy mu przybranej do przedsięwzięcia lub zaniechania prawnej czynności służbowej”, a dalej art. 232 § 1 „Kto przemocą lub groźbą bezprawną wywiera wpływ na czynności urzędowe sądu, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5” i art. 245 „Kto używa przemocy lub groźby bezprawnej w celu wywarcia wpływu na świadka, biegłego, tłumacza, oskarżyciela albo oskarżonego lub w związku z tym narusza jego nietykalność cielesną, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”).

Poważne wątpliwości mam natomiast na temat art. 119 § 1 k.k. zgodnie z którym karze od 3 miesięcy do 5 lat więzienia podlega ten, kto „stosuje przemoc lub groźbę bezprawną wobec grupy osób lub poszczególnej osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, wyznaniowej lub z powodu jej bezwyznaniowości”. Oczywiście, nie mam obiekcji odnośnie karania za stosowanie przemocy – czyli siły fizycznej – o której jest mowa w tym przepisie – choć przemoc taka, chciałbym zauważyć, może być karana na podstawie innych przepisów kodeksu karnego, takich choćby, jak art. 157, czy art. 217 – według pierwszego z tych przepisów karalne jest spowodowanie naruszenia czynności narządu ciała bądź rozstroju zdrowia, według drugiego przestępstwem jest po prostu uderzenie człowieka lub inne naruszenie nietykalności cielesnej. Ale w przypadku gróźb sprawa wygląda tu moim zdaniem inaczej. Groźby, o których jest mowa w art. 119 § 1 k.k. nie są w jakiś szczególny, ostrzejszy niż w przypadku gróźb, o które chodzi np. w art. 190 czy 191 sposób penalizowane dlatego, że są to np. groźby popełnienia jakichś wyjątkowo drastycznych przestępstw (takich dajmy na to, jak zabójstwo, okaleczenie, podłożenie bomby, podpalenie domu) czy też dlatego, że mają one jakieś szczególnie dotkliwe skutki – o żadnych skutkach gróźb w art. 119 § 1 – takich - jak wzbudzenie u kogoś strachu przed spełnieniem groźby, czy zmuszeniu do określonego działania, zaniechania lub znoszenia – nie ma mowy, lecz po prostu dlatego, że groźby takie tyczą się czy to całych grup osób, czy konkretnych osób z powodu ich przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, wyznaniowej lub z powodu jej bezwyznaniowości. Zauważmy, że groźby z jakichkolwiek innych powodów, niż przynależność narodowa, etniczna, rasowa, polityczna, wyznaniowa i bezwyznaniowość nie są tak samo karalne – pomijając groźby skierowane przeciwko organom państwowym, w przypadku których ratio legis ich kryminalizacji opiera się na uzasadnionej chęci zabezpieczenia prawidłowego i zgodnego z prawem działania takich organów – groźby przeciwko ludziom mogą być karane tylko wówczas, gdy spełniają one warunki określone we wspomnianych tu już art. 190 § 1 i 191 § 1 k.k. Są groźby z powodów określonych w art. 119 § 1 k.k. w jakiś konieczny sposób groźniejsze, wyrządzające większą krzywdę ich adresatom, niż groźby z takich powodów, jak np. nieodpowiednie czyimś zdaniem ubieranie się, pomalowanie włosów na jakiś dziwny kolor, zadawanie się z jakąś osobą – z którą adresat groźby zdaniem autora groźby nie powinien się zadawać – a dalej np. przynależności do grupy innej, niż grupa narodowa, etniczna, rasowa, polityczna, wyznaniowa – a więc choćby np. do jakiegoś niepolitycznego stowarzyszenia, czy wygłaszania nieodpowiednich zdaniem autora skierowanych przeciwko komuś gróźb poglądów? Są to chyba pytania retoryczne.

Obiekcje w przypadku art. 119 § 1 budzi też to, że na podstawie tego przepisu można karać nie tylko za groźby pod adresem konkretnych osób, ale także za groźby odnoszące się do całych grup osób, o ile oczywiście osoby te łączy przynależność takiego rodzaju, jak należenie do jakiejś grupy narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, wyznaniowej albo cechowanie się brakiem wyznania religijnego. Dlaczego art. 119 § 1 k.k. z tego właśnie względu zasługuje na krytykę? Otóż, jest tak dlatego, że poważnie formułowana groźba pod adresem jakiejś konkretnej osoby wywołuje u tej osoby strach. Normalny człowiek boi się, że zostanie mu wyrządzona krzywda, jeśli ktoś straszy go, że pobije go, zabije, obleje kwasem, podpali mu mieszkanie itd. Jest oczywiste, że taka groźba może zostać spełniona, a w każdym razie perspektywa jej spełnienia nie jest czymś nierealnym i niemogącym u adresata tego rodzaju groźby wywoływać być może nie mających realnych podstaw (autor groźby może nie mieć rzeczywistego zamiaru jej zrealizowania), ale mimo wszystko autentycznych i szczerych obaw o bezpieczeństwo własne, bądź osoby najbliższej, jeśli to tej osoby tyczy się groźba.

Lecz jeśli ktoś grozi przemocą całej, wielkiej grupie ludzi – takiej, jak np. wszyscy żyjący w Polsce członkowie jakiejś grupy narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej, czy partii politycznej – to groźba taka jest z natury rzeczy rozmyta. I wątpić można w jej szczerość oraz możliwość realizacji – oczywiste jest to, że ktoś grożący wymordowaniem np. wszystkich Żydów, Murzynów czy Cyganów nie jest w stanie swej groźby zrealizować; poza tym, jeśli ktoś naprawdę chce zastraszyć jakieś osoby, to komunikuje im groźbę bezpośrednio, a nie poprzez napisanie np. na ogólnie dostępnej stronie internetowej, że zamierza on np. zlikwidować wszystkich członków jakiejś grupy społecznej. Zaś obawa przed przemocą, jaką niezaprzeczalnie mogą budzić takie groźby nie jest – na zdrowy rozum większa – niż obawa, jaką u członków pewnych grup narodowościowych, rasowych, etnicznych, wyznaniowych itd. mogą budzić np. publikacje mówiące o faktycznych przypadkach przemocy przeciwko członkom takich grup, czy nawet niekoniecznie przestępczych przejawach niechęci wobec takich grup, czyli wypowiedzi absolutnie prawnie dozwolone.


Innym oprócz art. 119 § 1 k.k. przepisem kodeksu karnego przewidującym „przestępstwo słowne” odnośnie którego można mieć poważne obiekcje, jest art. 255a § 1 k.k. zgodnie z którym „Kto rozpowszechnia lub publicznie prezentuje treści mogące ułatwić popełnienie przestępstwa o charakterze terrorystycznym w zamiarze, aby przestępstwo takie zostało popełnione, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”. To prawda, że ratio legis tego przepisu nie polega – w moim odczuciu – na tym, by ktoś pod wpływem zakazanych przez ten przepis wypowiedzi nie nabrał jakichś potencjalnie niebezpiecznych przekonań i w następstwie tych przekonań nie zrobił później czegoś złego – co w ewidentny sposób stanowi ratio legis kryminalizacji np. „mowy nienawiści”, propagowania ideologii nazistowskiej, komunistycznej, faszystowskiej lub ideologii nawołującej do użycia przemocy w celu wpływania na życie polityczne lub społeczne, czy też propagowania lub pochwalania zachowań o charakterze pedofilskim. Obawa dotycząca treści, o których jest mowa w art. 255a § 1 k.k. jest raczej taka, że w następstwie kontaktu z takimi treściami i wyciągnięcia z nich odpowiednich nauk jacyś ludzie już chcący popełniać przestępstwa o charakterze terrorystycznym zostaną uzdolnieni do popełniania takich przestępstw (np. nauczą się wytwarzać materiały wybuchowe i budować bomby) i w ostateczności je popełnią.

Lecz problem z art. 255a § 1 k.k. na który już kiedyś zwróciłem uwagę (10) jest taki, że zakazuje on szerzenia pewnych treści, które są prawnie dozwolone – o ile tylko szerzeniu tych treści przyświeca określona w tym przepisie intencja. Bo nie jest w Polsce czymś per se zakazanym pisanie np. o tym, jak można wyprodukować materiał wybuchowy. Vortal młodego chemika zawiera szczegółowe przepisy na wyprodukowanie wszelkiego rodzaju materiałów wybuchowych, które w oczywisty sposób mogą zostać wykorzystane w celach terrorystycznych, choć przepisy te raczej na pewno nie są prezentowane tam po to, by zostały one wykorzystane dla takich właśnie celów. Czy jest jakaś tak naprawdę istotna różnica między dozwolonym prawnie publikowaniem informacji o np. o tym, jak wyprodukować trotyl, a zakazanym przez art. 255a § 1 k.k. publikowaniem takich informacji w zamiarze, by ktoś popełnił jakieś terrorystyczne przestępstwo? Moim zdaniem ta różnica jest mniej więcej taka, jak różnica między kimś, kto po prostu produkuje lub sprzedaje np. ostre noże – jak wiadomo, potencjalnie śmiercionośne, ale per se legalne narzędzia – a kimś, kto produkuje czy sprzedaje np. ostre noże marząc przy tym o tym (i załóżmy, że marzenia te można byłoby udowodnić w sądzie np. w wyniku wysłuchania świadków jego prywatnych rozmów; zakładam, że ktoś taki nie podżega ani nie nawołuje do popełniania przestępstw), by co któryś wyprodukowany czy sprzedany prze niego nóż został wbity w czyjeś serce. O marzącym o czymś takim producencie lub sprzedawcy noży można byłoby powiedzieć, że jest on moralnie złym człowiekiem, lecz mimo wszystko generalnie rzecz biorąc legalne działania takiego człowieka nie stawałyby się nielegalne przez to, że towarzyszyłyby im marzenia o przestępczym wykorzystaniu oferowanych przez niego produktów. Jeśli producent czy sprzedawca w oczywisty sposób potencjalnie niebezpiecznych, lecz legalnych mimo wszystko ostrych noży nie staje się przestępcą wskutek tego, że marzy on np. o tym, by oferowanymi przez niego nożami byli zabijani ludzie, to czy jest powód do tego, by ktoś prezentujący np. niezakazane prawnie informacje o sposobach produkcji materiałów wybuchowych stawał się przestępcą wskutek tego, że chce, by informacje te zostały przez kogoś wykorzystane do celów terrorystycznych? Ja, powiem szczerze, takiego powodu nie widzę i uważam, że karanie za rozpowszechnianie legalnych per se treści z tego powodu, że towarzyszy temu zamiar np. doprowadzenia do popełnienia przestępstwa o charakterze terrorystycznym jest niezgodne ze znaną już od czasów rzymskich zasadą cogitationis poenam nemo patitur, czyli że nikt nie ponosi kary za myślenie. Oczywiście może się zdarzyć, że treściom legalnym, jakimi generalnie rzecz biorąc są treści mówiące o np. metodach produkcji materiałów wybuchowych będą towarzyszyły treści prawnie nielegalne – np. nawołujące do popełniania terrorystycznych przestępstw. O treściach takich, o jakich w poprzednim zdaniu była mowa najłatwiej zapewne można byłoby powiedzieć, że naruszają one art. 255a § 1 k.k. – z tego chociażby powodu, że osobom rozpowszechniającym lub publicznie prezentującym takie treści najłatwiej można byłoby udowodnić działanie w zamiarze doprowadzenia do popełnienia przestępstwa o charakterze terrorystycznym, który to zamiar jest warunkiem popełnienia przestępstwa określonego w tym przepisie. Czy gdyby jednak legalnemu per se prezentowaniu informacji na temat np. produkcji materiałów wybuchowych towarzyszyły wezwania do użycia tych materiałów w celach terrorystycznych, to czy naprawdę zwiększałoby niebezpieczeństwo tego, że materiały te zostaną użyte w takich właśnie celach? Przecież niebezpieczeństwo wyprodukowania i użycia w celach przestępczych materiałów np. wybuchowych jest w gruncie rzeczy nieodłączne od prezentowania informacji na temat produkowania takich materiałów – jasne, że nie jest ono wielkie, najprawdopodobniej jest ono znikome, ale mimo wszystko jakieś jednak jest. Bardzo wątpię w to, by niebezpieczeństwo, o którym jest tu mowa mogło wzrosnąć wskutek tego, że legalnym informacjom o sposobach np. produkcji materiałów wybuchowych towarzyszyłyby zakazane prawnie nawoływania do popełniania terrorystycznych przestępstw. Oczywiście, sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby ktoś np. prezentował informacje o - dajmy na to – sposobie zbudowania bomby osobom, o których ten ktoś wie, że zamierzają one wykorzystać te informacje do przestępczego celu. Różnica między osobą prezentującą informacje o metodach np. budowy bomb – nawet w ogólnym zamiarze doprowadzenia do popełnienia przez kogoś – jakiegoś nieznanego przez taką osobę człowieka - przestępstwa o charakterze terrorystycznym, a osobą bezpośrednio prezentującą tego rodzaju informacje komuś, o kim ta osoba wie, że ten ktoś zamierza wykorzystać te informacje do przestępczego celu jest taka, jak między kimś, kto produkuje czy sprzedaje noże marząc przy tym o tym, by przy użyciu oferowanych przez niego produktów byli zabijani ludzie, a kimś, kto daje do ręki nóż człowiekowi, o którym wie on, że zamierza on przy jego pomocy popełnić morderstwo. Coś takiego jednak bez żadnego problemu mogłoby zostać podciągnięte pod przepis o pomocnictwie w dokonaniu przestępstwa, czyli art. 18 § 3 k.k. – zgodnie z tym przepisem „Odpowiada za pomocnictwo (i zgodnie z art. 19 § 1 podlega takiej samej karze, jak bezpośredni sprawca przestępstwa), kto w zamiarze, aby inna osoba dokonała czynu zabronionego, swoim zachowaniem ułatwia jego popełnienie, w szczególności dostarczając narzędzie, środek przewozu, udzielając rady lub informacji; odpowiada za pomocnictwo także ten, kto wbrew prawnemu, szczególnemu obowiązkowi niedopuszczenia do popełnienia czynu zabronionego swoim zaniechaniem ułatwia innej osobie jego popełnienie”.

Należy też zwrócić uwagę na to, że zawarte w art. 255 § 1 k.k. pojęcie „treści mogące ułatwić popełnienie przestępstwa o charakterze terrorystycznym” nie ogranicza się do informacji o metodach np. budowy bomb czy w ogóle działań przestępczych. Raczej, obejmuje ono wszelkie informacje, które mogą być przydatne dla kogoś, kto chciałby popełnić jakieś przestępstwo o charakterze terrorystycznym. Mogą to więc być informacje przynajmniej z pozoru kompletnie niewinne: ot, np. takie, gdzie w jakimś mieście jest np. dworzec kolejowy, albo lotnisko i jak tam dotrzeć. Albo, gdzie jest i jak wygląda np. siedziba rządu bądź parlamentu. Bądź jak wygląda taki czy inny urzędnik państwowy. Wszystkie tego rodzaju informacje mogą ułatwiać dokonywanie przestępstw o charakterze terrorystycznym. Przykładem może tu być akcja islamistycznych terrorystów z Pakistanu w Bombaju w dniach 26 – 29.11.2008 r., którzy przygotowując się do swych wyczynów, które pochłonęły życie co najmniej 195 osób korzystali ze zdjęć i trójwymiarowych modeli budynków umieszczonych w internetowym serwisie Google Earth. Oczywiście, rozpowszechnianie tego rodzaju treści, jak te zawarte np. w Google Earth nie jest per se przestępstwem z art. 255 § 1 k.k., gdyż aby mogło nim być, musiałby mu towarzyszyć zamiar, by w następstwie rozpowszechniania tych treści doszło do popełnienia terrorystycznego przestępstwa. Lecz przykład z Indii – zgoda, że kraju o zupełnie innym stopniu narażenia na terroryzm, niż Polska – pokazuje, że zupełnie zdawałoby się niewinne informacje mogą być przydatne dla terrorystów i ułatwiać im realizację zbrodniczych zamierzeń. Czy kwestia tego, z jakim zamiarem odbywa się prezentowanie takich choćby jak wspomniane tu informacje (mam na myśli oczywiście prezentowanie takich informacji szerokiej publiczności, a nie konkretnym osobom, o których wiadomo, że chcą one wykorzystać te informacje do przestępczych celów – i nie są to informacje już im znane) ma jakieś znaczenie? Moralne zapewne tak, ale znaczenie w sensie zmniejszenia czy zwiększenia niebezpieczeństwa, jakie może wyniknąć z prezentowania takich informacji na zdrowy rozum nie. Obecność w k.k. takiego przepisu, jak art. 255a § 1 jest więc nieporozumieniem.


Poruszyć trzeba też problem osławionego art. 212, czyli przepisu kodeksu karnego dotyczącego przestępstwa zniesławienia. Zgodnie z § 1 tego przepisu „Kto pomawia inną osobę, grupę osób, instytucję, osobę prawną lub jednostkę organizacyjną niemającą osobowości prawnej o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności, podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności”. Według z kolei § 2 „Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w § 1 za pomocą środków masowego komunikowania, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku”.

Art. 212 k.k. jest chyba najczęściej krytykowanym przepisem polskiego prawa, który przewiduje kary za pewne wypowiedzi. Na Facebooku powstała swego czasu – dziś już raczej martwa – inicjatywa „Zniesienie więzienia za słowo”. Literalnie rzecz biorąc jej nazwa mówi o zniesieniu więzienia „za słowo” – czyli tak to można byłoby rozumieć – za słowa, wypowiedzi, akty ekspresji w ogóle, ale w praktyce koncentrowała się ona przede wszystkim, o ile nie prawie wyłącznie, na art. 212.

Dlaczego tak było – skoro w polskim prawie jest dużo więcej przepisów przewidujących „więzienie za słowo”? Otóż myślę, że dlatego, że te inne przepisy przewidujące kary pozbawienia wolności za słowa – a więc np. takie, jak art. 135 § 2, zgodnie z którym 3 lata więzienia grozi za publiczne znieważenie Prezydenta RP, bądź art. 226 § 3, według którego „kto publicznie znieważa lub poniża konstytucyjny organ Rzeczypospolitej Polskiej, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”, czy tym bardziej przepisy o np. „mowie nienawiści” nie są przez dziennikarzy – np. tych pracujących w lokalnych mediach – postrzegane jako zagrożenie. Władze rzadko, jeśli kiedykolwiek oskarżają ich na podstawie tych przepisów. Jednak różni biznesmeni, radni, burmistrzowie i w ogóle politycy nieraz oskarżają osoby mówiące czy piszące jakieś niepochlebne rzeczy na ich temat właśnie na podstawie art. 212 k.k. Dlatego właśnie ten przepis postrzegany jest jako największe zagrożenie dla swobody wypowiedzi w Polsce.

Mnie jednak - ponieważ argumentuję w tym tekście, że przynajmniej znaczna część zakazanych przez prawo karne czynów, których popełnienie polega na powiedzeniu, napisaniu lub jeszcze innym wyrażeniu czegoś jest tak naprawdę znikomo szkodliwa społecznie - interesuje problem tego, czy można powiedzieć, że znikomo szkodliwe społecznie są wypowiedzi zakazane przez art. 212 k.k. Zanim odpowiem na to pytanie, pozwolę sobie – jak to czasem lubię – na pewną dygresję: z art. 212 k.k. wynika, że zabrania on pomawiania nie tylko konkretnych osób, ale także grupy osób, instytucji, osób prawnych, lub jednostek organizacyjnych nie mających osobowości prawnej, o takie postępowanie lub właściwości, które mogą je poniżyć w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania niezbędnego do wykonywania takich czy innych zawodów, zajmowania takich czy innych stanowisk lub wykonywywania takiego czy innego rodzaju działalności. W odniesieniu do tego rodzaju „pomówień” jak najbardziej można twierdzić, że mogą one nie być realnie szkodliwe społecznie.

Szczególnie autentyczną szkodliwość społeczną trudno jest w poważny sposób przypisywać pomówieniom dotyczącym grup osób; zakładając przy tym, że pod pojęciem grupy osób można rozumieć nie tylko grupę np. kilku osobową, ale także jakąś wielką grupę społeczną – taką np. , jak wszystkie osoby LGBT, wszyscy duchowni, wszyscy członkowie jakiejś partii politycznej, wszyscy nauczyciele, wszyscy policjanci, wszyscy sędziowie, wszyscy prokuratorzy, wszyscy adwokaci, wszystkie osoby należące do jakiejś grupy narodowej, etnicznej, rasowej, czy wyznaniowej – bądź np. jakąś znaczną część takich osób.

Dlaczego o pomówieniach dotyczących wspomnianego powyżej rodzaju grup osób można twierdzić, że są one znikomo szkodliwe społecznie? Otóż dlatego, że w odniesieniu do takich grup, które teoretycznie można pomówić o jakieś np. przestępcze postępowanie lub negatywne, spotykające się z odrazą lub odrzuceniem właściwości można powiedzieć to, że jest rzeczą nieprawdopodobną to, by wszyscy członkowie tego rodzaju grup dopuszczali się jakiegoś nagannego postępowania lub posiadali społecznie nieakceptowane właściwości (a więc byli np. nieuczciwi, leniwi, mało inteligentni czy chorzy wenerycznie). Jeśli więc ktoś mówi, że wszyscy członkowie tego rodzaju, jak wspomniana powyżej grupy są – dajmy na to – złodziejami, bandytami, pedofilami, albo idiotami to żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie uwierzy w to, że faktycznie tak jest, bo każdy rozsądny człowiek po prostu wie o tym, że tak być nie może. Tak samo żaden rozsądny człowiek nie będzie w sposób poważny myślał w taki sposób, że jeśli grupa X czyimś zdaniem składa się z samych bandytów, to należący do tej grupy np. Jan Kowalski jest także bandytą.

Znów, mógłby ktoś twierdzić, że „grupowe zniesławienia” – nie powodując wiary w to, że wszyscy członkowie jakiejś pomówionej o negatywne postępowanie lub właściwości grupy naprawdę cechują się takim postępowaniem lub właściwościami – mogą mimo wszystko wpływać na społeczny obraz takich grup i w rezultacie na traktowanie ich indywidualnych członków. Bo o ile nikt rozsądny nie jest w stanie uwierzyć np. w to, że wszystkie osoby LGBT są pedofilami, to jakaś w miarę, tak to nazwijmy, rozsądna osoba może uwierzyć np. w to, że wśród tej – przykładowo – grupy ludzi (choć także przecież można by tu było mówić o np. księżach) odsetek pedofilów jest dużo wyższy, niż wśród reszty społeczeństwa.

Lecz jeśli chodzi o powyższą uwagę, to chciałbym zauważyć, że na społeczną reputację takich czy innych grup – i możliwe, że także indywidualną reputację ich konkretnych członków - w znacznie większym, niż w oczywisty sposób absurdalne, jeśli odczytywać je w sposób dosłowny stwierdzenia tego rodzaju, że wszyscy członkowie jakiejś grupy są np. złodziejami, bandytami, pedofilami, terrorystami itd. stopniu mogą wpływać stwierdzające prawdę wypowiedzi na temat zachowań czy właściwości niektórych indywidualnych członków takich grup, które nie są przecież przestępstwem (choć mogłyby podpadać pod art. 212 k.k., gdyby tyczyły się one jakichś bardzo konkretnych, wyraźnie określonych członków takich grup – z kontekstu art. 213 k.k. wynika to, że kara za przestępstwo z art. 212 może zostać wymierzona nie tylko komuś, kto kłamał na czyjś temat, ale czasem też komuś, kto w rzeczywistości stwierdził prawdę). I tak np. nikt rozsądny nie uwierzy w prawdziwość takiego np. stwierdzenia, że wszyscy muzułmanie to terroryści, albo nawet, że wszyscy muzułmanie to fanatycy religijni. Lecz nie absurdalne, lecz po prostu odpowiadające prawdzie wypowiedzi mówiące np. o dokonywanych przez niektórych muzułmanów zamachach terrorystycznych, o tym, że zamachy te są wynikiem interpretacji przez niektórych muzułmanów zasad wyznawanej przez nich religii, a dalej o takich rzeczach, jak np. podrzędny status kobiet w społecznościach muzułmańskich, czy o tym, że według prawa islamskiego – szariatu – największą, bezwzględnie zasługującą na ukaranie śmiercią zbrodnią jest odstępstwo od wiary i że według tego prawa, traktowanego jeśli nie przez wszystkich, to przez bardzo znaczną część muzułmanów w sposób poważny za pozamałżeński seks grozi 100 batów chłosty mogą negatywnie wpływać na społeczny obraz muzułmanów i przyczyniać się do wrogiego nastawienia wobec nich.

Lecz nie ma jednak wątpliwości co do tego, że bardzo zdecydowana większość procesów karnych wytaczanych na podstawie art. 212 k.k. dotyczy wypowiedzi odnoszących się do konkretnych osób, a nie takich, w których jest mowa o jakichś wielkich grupach ludzi, instytucjach, osobach prawnych czy „jednostkach organizacyjnych nie mających osobowości prawnej” (a więc np. ministerstwach, firmach, urzędach, czy szkołach). Czy o wypowiedziach pomawiających indywidualne osoby o „takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć (je) w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności” można powiedzieć to, że są one społecznie znikomo szkodliwe? Otóż, na zdrowy rozum nie. Dlaczego? Otóż z tego prostego powodu, że o ile żadni rozsądni ludzie nie uwierzą w to, że wszyscy członkowie jakiejś wielkiej grupy osób, której członkiem jest np. Jan Kowalski, kradną czy molestują dzieci, to rozsądni ludzie mogą uwierzyć w to, że kimś dokonującym takich czy innych przestępstw, bądź innych niegodziwych czynów (w grę może tu wchodzić nawet np. zwykłe chamstwo) jest konkretny, wyraźnie wskazany w danej wypowiedzi Jan Kowalski. Szkoda, jaka dla Kowalskiego może wyniknąć z „pomówienia go o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć (go) w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności” może być bardzo konkretna i dotkliwa. Nie ma zasadniczo rzecz biorąc wątpliwości co do tego, że dotyczące indywidualnej osoby pomówienie, o którym jest mowa w art. 212 k.k. może negatywnie wpłynąć na życie zawodowe, polityczne, rodzinne, czy osobiste takiej osoby.

Czy znaczy to jednak, że wypowiedzi, o których jest mowa w art. 212 k.k. powinny – zakładając, że chodzi o wypowiedzi dotyczące konkretnych osób lub co najwyżej ich małych grup – być karalne? Zanim postaram się wprost odpowiedzieć na to pytanie chciałbym zauważyć, że przywołany na wstępie tego tekstu art. 1 § 2 k.k. mówi o znikomej społecznej szkodliwości czynu. Oczywiście, społeczna szkodliwość jakiegoś czynu na ogół pokrywa się z jego szkodliwością indywidualną – tym, że dany czyn wyrządza komuś krzywdę. Lecz jeśli dyskutujemy o zasadności istnienia w kodeksie karnym takiego przepisu, jak art. 212 – a w każdym razie o zakresie karalności określonych w nich zachowań, które nie są przecież karalne w sposób bezwzględny – z art. 213 k.k. wynika, że nie jest tak, aby absolutnie każde przypisanie komuś „postępowania lub właściwości mogących poniżyć go w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności” mogło zostać potraktowane jako przestępstwo – to warto jest oddzielić od siebie pojęcia indywidualnej szkodliwości jakiegoś czynu oraz jego szkodliwości społecznej. Pomówienie Jana Kowalskiego o to, że np. kradnie niewątpliwie Kowalskiemu zaszkodzić. Lecz potencjalnie podpadające pod art. 212 k.k. rozpowszechnienie informacji o tym, że Kowalski jest złodziejem, może być społecznie pożyteczne – np. ostrzegać innych przed kimś, kto może wyrządzić im szkodę – o ile tylko Kowalski złodziejem faktycznie jest.

Co jednak z bardzo możliwą przecież sytuacją, że ktoś oskarża np. Kowalskiego o jakieś wzbudzające społeczną dezaprobatę postępowanie lub wywołujące negatywne uczucia właściwości i oskarżenie to nie jest zgodne z obiektywną prawdą, lecz formułowane jest w szczerym przekonaniu o jego prawdziwości? Z art. 213 k.k. – tak jak jest on literalnie rzecz biorąc sformułowany – w swym § 1 mówi on, że „Nie ma przestępstwa określonego w art. 212 § 1, jeżeli zarzut uczyniony niepublicznie jest prawdziwy” zaś w § 2, że „Nie popełnia przestępstwa określonego w art. 212 § 1 lub 2, kto publicznie podnosi lub rozgłasza prawdziwy zarzut: 1) dotyczący postępowania osoby pełniącej funkcję publiczną lub 2) służący obronie społecznie uzasadnionego interesu” – dodając do tego, że „Jeżeli zarzut dotyczy życia prywatnego lub rodzinnego, dowód prawdy może być przeprowadzony tylko wtedy, gdy zarzut ma zapobiec niebezpieczeństwu dla życia lub zdrowia człowieka albo demoralizacji małoletniego” – można wyciągnąć wniosek, że polskie prawo karne w zakresie, jakim dotyczy ono przestępstwa zniesławienia nie toleruje formułowanych w dobrej wierze, lecz obiektywnie błędnych zarzutów. Jednak Trybunał Konstytucyjny w 2008 r. uznał, że jakkolwiek zawarty w art. 213 § 2 k.k. wymóg prawdziwości stwierdzenia mającego znamiona przestępstwa określonego w art. 212 § 2 k.k. nie jest – jako warunek uniknięcia odpowiedzialności karnej – sprzeczny z konstytucją, to stwierdził on jednak, że przepis ten musi być interpretowany w świetle art. 29 k.k., zgodnie z którym nie popełnia przestępstwa ten, kto dopuszcza się czynu zabronionego w usprawiedliwionym błędnym przekonaniu, że zachodzi okoliczność wyłączająca bezprawność albo winę. Jak zostało stwierdzone w komunikacie prasowym opublikowanym na stronie TK, oznacza to tyle, że jeśli sprawca zniesławienia wypełni standard staranności i rzetelności przy zbieraniu informacji oraz ustalaniu ich prawdziwości, to nie poniesie odpowiedzialności karnej nawet wtedy, gdy podnoszone lub rozgłaszane zarzuty okażą się nieprawdziwe.

Jak z powyższego wynika, polskie prawo karne – być może, że wbrew pierwotnej intencji autorów przepisów dotyczących przestępstwa zniesławienia, tj art. 212 i 213 k.k. – w pewnym stopniu toleruje stwierdzenia obiektywnie rzecz biorąc niezgodne z prawdą, lecz formułowane w szczerym przekonaniu o ich prawdziwości. Lecz mimo wszystko polskie prawo jest wiąż bardziej przyjazne wobec osób oskarżających kogoś o zniesławienie, niż wobec osób oskarżonych o popełnienie takiego przestępstwa. To bowiem oskarżony musi dowieść przed sądem albo tego, że jego wypowiedź była obiektywnie zgodna z prawdą, albo, że zachował on odpowiedni standard staranności i rzetelności przy zbieraniu informacji na temat oskarżyciela (przestępstwo z art. 212 k.k. zasadniczo rzecz biorąc ścigane jest z oskarżenia prywatnego) i ustalaniu tego, czy są one prawdziwe. Przypuszczam, że oskarżonemu w procesie o zniesławienie bardzo łatwo można zarzucić, że czegoś nie sprawdził, bo gdyby to zrobił, nie powiedział lub nie napisałby nieprawdy. W dodatku, w przypadku procesu karnego o innego rodzaju zniesławienie, niż niepubliczne pomówienie nie dokonane przy użyciu środka masowego komunikowania – a więc np. Internetu (z wyjątkiem czysto prywatnych kanałów komunikacji w tym medium) – udowodnienie przez oskarżonego prawdziwości wypowiedzianego lub opublikowanego przez niego zarzutu, bądź tego, że zbierając i weryfikując informacje, w oparciu o które sformułował on zniesławiający oskarżyciela zarzut niekoniecznie musi gwarantować uniewinnienie – lub może być wręcz niedopuszczalne. Zwróćmy tu bowiem uwagę na art. 213 § 2 k.k.: „Nie popełnia przestępstwa określonego w art. 212 § 1 lub 2, kto publicznie podnosi lub rozgłasza prawdziwy zarzut: 1) dotyczący postępowania osoby pełniącej funkcję publiczną lub 2) służący obronie społecznie uzasadnionego interesu. Jeżeli zarzut dotyczy życia prywatnego lub rodzinnego, dowód prawdy może być przeprowadzony tylko wtedy, gdy zarzut ma zapobiec niebezpieczeństwu dla życia lub zdrowia człowieka albo demoralizacji małoletniego”.

Z powyższego przepisu wynika, że jeśli ktoś podniesie lub rozgłosi zarzut dotyczący postępowania osoby pełniącej funkcję publiczną, to w przypadku wytoczenia mu procesu o zniesławienie musi zostać uniewinniony, jeśli udowodni w sądzie, że zarzut ten był prawdziwy lub, że zbierając i sprawdzając informacje prowadzące do sformułowania zarzutu dochował on odpowiednich standardów rzetelności i staranności. Lecz jeśli zarzut dotyczy osoby innej, niż ktoś pełniący funkcję publiczną, to oskarżony w procesie o zniesławienie musi wykazać nie tylko to, że zarzut był prawdziwy lub został sformułowany w oparciu o odpowiednio staranne sprawdzanie i weryfikowanie informacji, ale także, że przedstawienie tego zarzutu obiektywnie służyło obronie społecznie uzasadnionego interesu. Oczywiście, pojęcie „społecznie uzasadnionego interesu” jest wybitnie nieostre i może być intepretowane wyłącznie poprzez pryzmat subiektywnego widzimisię sądu. Warto przy okazji zauważyć, że wymóg udowodnienia nie tylko prawdziwości zniesławiającej wypowiedzi – bądź staranności działania prowadzącego do sformułowania takiej wypowiedzi – ale także działania w obronie społecznie uzasadnionego interesu istnieje nie tylko w przypadku procesu dotyczącego pomówienia jakiejś zupełnie prywatnej osoby, ale także w przypadku procesu o zniesławienie osoby publicznej, nie pełniącej jednak oficjalnej publicznej funkcji – takiej, jak polityk nie pełniący żadnego urzędu, wpływowy duchowny, artysta, piosenkarz, reżyser, wielki przedsiębiorca, bankier bądź innej osoby mającej realny wpływ na życie wielu ludzi.

W niektórych zaś przypadkach prawdziwości zniesławiającego zarzutu dowodzić w ogóle nie wolno. Jak bowiem stwierdza zapis zawarty końcowej części art. 213 § 2 „Jeżeli zarzut dotyczy życia prywatnego lub rodzinnego, dowód prawdy może być przeprowadzony tylko wtedy, gdy zarzut ma zapobiec niebezpieczeństwu dla życia lub zdrowia człowieka albo demoralizacji małoletniego”. Co z tego wynika? Otóż wyobraźmy sobie taką sytuację, że polityk czy inny wpływowy człowiek mieniący się obrońcą tradycyjnej moralności nagminnie zdradza żonę lub korzysta z usług panienek lekkich obyczajów. Ktoś pisze gdzieś o tym, w następstwie czego ów człowiek wytacza mu proces o zniesławienie. W przypadku wytoczenia mu procesu o opublikowanie takich, jak wskazane powyżej stwierdzeń, oskarżyciel ma wygraną zagwarantowaną praktycznie z góry. Bo można przecież powiedzieć, że np. zarzut zdradzenia żony czy korzystania z usług prostytutek jest zarzutem odnoszącym się do życia prywatnego dotyczącej go osoby. I trudno byłoby dowieść tego, że zarzut taki miał zapobiec niebezpieczeństwu dla zdrowia człowieka, bądź demoralizacji małoletniego.

Być może, że wielu ludziom podobają się takie reguły procesów o zniesławienie, jakie istnieją w polskim prawie karnym (w cywilnym są podobne). Lecz należy zadać pytanie, czy reguły te są zgodne z poważnie traktowaną wolnością słowa. Wolność słowa nie jest wartością po prostu absolutną. Można się zgodzić, że nie obejmuje ona formułowania na czyjś temat zniesławiających go zarzutów w złej wierze, czyli z wiedzą o tym, że są one fałszywe, bądź ewentualnie też ze świadomością, iż z dużym prawdopodobieństwem mogą być fałszywe i przyczynić się do wyrządzania komuś poważnej krzywdy. Ale nie ma poważnie traktowanej wolności słowa w kraju, w którym nie wolno pisać np. o różnych aferach z udziałem polityków czy innych wpływowych osób, o korupcji, innych działaniach przestępczych, itd.

Powie ktoś, że o takich rzeczach w Polsce mówi się i pisze. Oczywiście, tak jest. Dziennikarze mają odwagę pisać teksty potencjalnie podpadające pod art. 212 k.k. – uważając możliwość bycia pociągniętym do odpowiedzialności za określone w tym przepisie przestępstwo za naturalne ryzyko zawodowe – zaś osoby, których dotyczą zarzuty, z powodu których można byłoby wytoczyć proces o przestępstwo z art. 212 zapewne często nie wytaczają spraw karnych na jego podstawie (chętniej sięgają po prawo cywilne, wytaczając procesy o „ochronę dóbr osobistych”). Lecz mimo wszystko zachodzi następujące pytanie: jak wiele różnych afer i innego niecnego postępowania takich czy innych osób – w tym zwłaszcza osób znaczących i wpływowych - pozostaje nieujawnionych, ponieważ ci, którzy o nich wiedzą obawiają się, że takie reguły w procesie o zniesławienie, jakie sformułowane są w art. 213 k.k. w razie wytoczenia im sprawy z art. 212 najprawdopodobniej skazują ich na przegraną?

To oczywiście jest pytanie retoryczne. Nie mam zielonego pojęcia, jaka jest na nie prawdziwa odpowiedź. Co jednak mogę powiedzieć, to to, że reguły istniejące w polskim procesie o zniesławienie są dokładnie przeciwne, niż występujące w procesie amerykańskim. W USA nie wolno oczywiście nikogo zniesławiać świadomie mówiąc czy pisząc na jego temat nieprawdę lub formułując zarzuty ze świadomością, że z dużym prawdopodobieństwem mogą być one fałszywe. Lecz ciężar dowodu w procesie o zniesławienie spoczywa na powodzie cywilnym lub – w bardzo rzadko spotykanych tam procesach karnych o zniesławienie; w większości stanów zniesławienie jest, owszem, deliktem cywilno-prawnym, ale nie przestępstwem – na prokuratorze (prawo amerykańskie generalnie rzecz biorąc wyklucza występowanie przez zwykłych obywateli w sądach w roli oskarżycieli). Różnice między amerykańskimi – przynajmniej w tym zakresie, w jakim odnoszą się one do zniesławień dotyczących osób publicznych – a polskimi regułami w procesach o zniesławienie można scharakteryzować mniej więcej tak: prawo amerykańskie komuś, kto chciałby powiedzieć wobec innych czy opublikować zniesławiający kogoś zarzut mówi tak: możesz to zrobić, ale nie kłam i nie oskarżaj kogoś o rzeczy, których w żaden sposób nie sprawdziłeś i o których nie możesz wiedzieć, czy są one faktycznie prawdziwe. Prawo obowiązujące w Polsce mówi natomiast komuś takiemu coś mniej więcej takiego: nawet, jeśli to co chcesz powiedzieć lub napisać jest prawdą i wiesz o tym, to mimo wszystko najlepiej milcz, bo w razie wytoczenia ci procesu będziesz musiał wszystko udowodnić (jeśli niekoniecznie obiektywną prawdziwość stwierdzenia, to przynajmniej odpowiednią rzetelność i staranność działań prowadzących do jego sformułowania), a pewnych rzeczy w ogóle nie wolno ci będzie w sądzie dowodzić. Oczywiście, jak wiemy z powszechnie dostępnych informacji, z ujawnianiem różnych afer itp. które potencjalnie podpada pod art. 212 k.k. w praktyce nie jest aż tak źle: dziennikarze mają odwagę pisać o takich rzeczach, a ci, których dotyczą negatywnie charakteryzujące ich stwierdzenia niekoniecznie lecą z oskarżeniem do sądu. Lecz mimo wszystko reguły w procesach o zniesławienie są w Polsce takie, że mogą one poważnie odstraszać nie tylko od mówienia czy publikowania kłamstw, lecz także od ujawniania mogącej rzecz jasna komuś zaszkodzić, lecz pożytecznej dla ogółu społeczeństwa prawdy.


No, i udowodnienie w procesie o zniesławienie prawdziwości zarzutu, bądź tego, że został on sformułowany w oparciu o podjęte z odpowiednią rzetelnością i starannością działania nie gwarantuje jeszcze per se bezkarności autora wypowiedzi będącej przedmiotem takiego procesu. Jak mówi bowiem art. 214 k.k. „Brak przestępstwa wynikający z przyczyn określonych w art. 213 nie wyłącza odpowiedzialności sprawcy za zniewagę ze względu na formę podniesienia lub rozgłoszenia zarzutu”.

Jak zatem widać, można zostać skazanym za powiedzenie czy napisanie o kimś w pełni nawet udowodnionej prawdy, o ile tylko prawda ta będzie „ubrana” w jakieś obraźliwe, znieważające słowa. W kontekście tego, o czym jest mowa w art. 214 warto pamiętać, że według art. 216 § 1 k.k. „Kto znieważa inną osobę w jej obecności albo choćby pod jej nieobecność, lecz publicznie lub w zamiarze, aby zniewaga do osoby tej dotarła, podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności” zaś zgodnie z § 2 tego samego artykułu „Kto znieważa inną osobę za pomocą środków masowego komunikowania, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku”. Należy przy tym dodać, że według art. 216 § 3 „Jeżeli zniewagę wywołało wyzywające zachowanie się pokrzywdzonego albo jeżeli pokrzywdzony odpowiedział naruszeniem nietykalności cielesnej lub zniewagą wzajemną, sąd może odstąpić od wymierzenia kary”.

Czy kryminalizacja zachowań określanych mianem zniewagi jest potrzebna? Czy o zachowaniach takich można powiedzieć, że cechują się one większą, niż minimalna, społeczną szkodliwością, która według ogólnych reguł obowiązującego w Polsce prawa karnego jest warunkiem skazania kogoś za popełnienie przestępstwa? Aby spróbować odpowiedzieć na powyższe pytanie trzeba wpierw powiedzieć, czym jest zniewaga i co zatem może podlegać karze na podstawie art. 216 k.k. – która to kara w przypadku zniewagi dokonanej przy użyciu środka masowego komunikowania potencjalnie obejmuje trafienie nawet na rok za kratki. Otóż, zniewagę, jak myślę, trzeba oddzielić od zniesławienia – jakkolwiek pojęcia te w praktyce w znacznej mierze się ze sobą pokrywają – np. nazwanie kogoś „złodziejem” – czyli człowiekiem dokonującym kradzieży – mogłoby zostać uznane zarówno za zniesławienie, jak i za zniewagę. Owa potrzeba oddzielenia od siebie zniesławień i zniewag – choć niektórym może się ona wydawać sztuczna – wynika z tego, że ratio legis karania za zniesławienie i ratio legis karania za zniewagę są po prostu różne. Zniesławienie jest prawnie zakazane dlatego, że może zepsuć społeczną reputację osoby, do której się ono odnosi: jak ujmuje to art. 212 § 1 k.k. może „poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności”. Lecz zniewaga nie będąca jednocześnie zniesławieniem nie może – w taki sam w każdym razie sposób, jak zniesławienie – spowodować utraty reputacji przez daną osobę. Aby do czegoś takiego, jak „poniżenie w opinii publicznej lub utrata zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności” mogło dojść odbiorcy odnoszącej się do kogoś wypowiedzi muszą mieć co najmniej możliwość uwierzenia w jej prawdziwość. Nikt zaś przecież nie uwierzy np. w to, że ktoś nazwany – dajmy na to – chujem – rzeczywiście jest penisem, albo, że ktoś nazwany świnią należy do gatunku Sus domesticus a nie Homo sapiens. Znów, jak wspomniałem, zniewagi i zniesławienia w dużej mierze się ze sobą w praktyce pokrywają – z którego to faktu niewątpliwie wynika to, że przestępstwa zniesławienia i znieważenia w kodeksie karnym sąsiadują ze sobą. I tak np. mogące zostać uznane za zniewagę nazwanie kogoś np. kretynem, idiotą, debilem, czy szaleńcem może spowodować to, że odbiorcy tak określającej kogoś wypowiedzi uznają, że osoba do której wypowiedź ta się odnosi nie grzeszy zbyt wysoką inteligencją – znieważająca kogoś wypowiedź może więc, niekiedy przynajmniej, mieć zniesławiający efekt. Nawet zresztą w oczywisty sposób nie mogące być odebrane przez nikogo jako stwierdzenie prawdy na czyjś temat nazwanie kogoś „świnią” „baranem” „gównem” czy „chujem” może prowadzić odbiorców wypowiedzi do wniosku, że ktoś nazwany w taki sposób ma jakieś nie wiadomo konkretnie jakie ale mimo wszystko jakieś negatywne właściwości. Lecz mimo wszystko takie określenia bardzo często są po prostu ocenami czyjegoś postępowania, co do którego nie ma sporu o to, że jest ono czymś rzeczywistym. Ponadto warto też zauważyć, że w stosunku do np. polityków używanie obraźliwych określeń na ich temat (choć oczywiście raczej nie kierowanie takich określeń bezpośrednio do takich osób) jest – można tak to powiedzieć – chlebem codziennym współczesnego życia publicznego: czasy, w których większość ludzi czapkowała przed władzą należą już do zdecydowanej przeszłości.

Czy jest zatem sens i potrzeba karania za zniewagi? Odpowiadając na to pytanie trzeba powiedzieć, że zniewaga z pewnością nie jest rzeczą miłą dla dotkniętej nią osoby. Jest tak w każdym razie z reguły, bo odbiór znieważającej (czy zniesławiającej) wypowiedzi może wybitnie wręcz zależeć od jej kontekstu. Przykładowo, w komentarzu umieszczonym pod jednym z moich niedawnych tekstów na Salonie24 ktoś nazwał mnie „Sługą Szatana” – co teoretycznie rzecz biorąc dałoby się uznać nie tylko za zniewagę, ale także – być może, w każdym razie – za zniesławienie. Lecz oczywiście, że z tego określenia się śmiałem. Lecz nie wykluczam tego, że takie nazwanie mnie mogłoby negatywnie podziałać na moją psychikę, gdyby zostało ono sformułowane w sposób poważny i padło z ust osoby, którą generalnie rzecz biorąc lubię i cenię – sugerowałoby ono bowiem to, że ta osoba mnie nie lubi i nie ceni – lecz raczej, że nie chce mieć ze mną jako osobą służącą w jej opinii złu mieć nic wspólnego.

Lecz oczywiście niemiłe dla osoby, do której się to odnosi może być zachowanie nie mogące być uznane za zniewagę. A więc np. powiedzenie komuś (czy o kimś), że mądrzy się na temat rzeczy, o których nie ma tak naprawdę pojęcia. A także np. zarzucenie braku wykształcenia, ogłady towarzyskiej czy znajomości języków obcych. A jak krzywdzące psychicznie może być dla kogoś np. zerwanie z nim przez dziewczynę (czy dla dziewczyny przez chłopaka), bądź odrzucenie zalotów przez osobę będącą obiektem czyichś westchnień?

Oczywiste jest, że nie wszystkie niemiłe dla innych osób, czy nawet wyrządzające komuś poważny psychiczny ból zachowania są karalne. Rzecz jasna, można próbować oddzielać zniewagi od takich np. jak wspomniane powyżej zachowań na gruncie tego, że zniewagi mają formę, której - odróżnieniu od przykładowo wspomnianych powyżej zachowań – nie można uznać za po prostu prawnie dopuszczalną formę komunikacji. Lecz jeśli ktoś chciałby uzasadniać potrzebę karalności zniewag na gruncie takiego rozumowania, to powinien co najmniej zastanowić się nad tym, gdzie jest granica między wypowiedziami (czy zachowaniami – znieważenie kogoś nie musi polegać na użyciu wobec niego słów, ale może polegać także np. na ekspresyjnym zachowaniu – np. pokazaniu „gestu Kozakiewicza”) znieważającymi – które jego zdaniem powinny być karalne – a takimi, które choć przykre, to zniewagami nie są i nie powinny podlegać sankcjom prawnym. Granica ta z pewnością jest bardzo trudna do wyznaczenia. Nie ma przecież żadnej ustalonej listy słów, zwrotów, czy wyrażeń, które uważa się za znieważające. Nie mający niewątpliwie nic przeciwko istnieniu w prawie karnym przestępstwa zniewagi – w tym również w jego kwalifikowanych odmianach, takich np. jak publiczna znieważenie Prezydenta RP (art. 135 § 2 k.k.) – Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że „w literaturze przedmiotu nie ma ani pełnej zgody, ani jednoznaczności co do tego jak rozumieć pojęcie zniewagi”. Niektóre rozumienia pojęcia, o którym tu jest mowa mogą właściwie tylko wywoływać zdumienie: przykładem może tu być np. wyrok przedwojennego Sądu Najwyższego, w którym zostało stwierdzone, że „Nazwanie Polaka żydem, lub że przedsiębiorstwo jego jest żydowskie stanowić może zniewagę, bądź w miarę towarzyszących okoliczności i zniesławienie z art. 255 k.k.”. A co powiedzieć o innym przedwojennym wyroku, w którym za znieważenie… i to nie po prostu jakiejś konkretnej osoby, lecz całego Narodu Polskiego uznane zostało nazwanie (implicite, nie był on literalnie rzecz biorąc w inkryminowanej wypowiedzi wymieniony) marszałka Piłsudskiego „kabotynem”? Oczywiście, o potraktowaniu wypowiedzi odnoszącej się do Józefa Piłsudskiego jako przestępstwa znieważenia Narodu Polskiego spokojnie możemy – przynajmniej dziś, z punktu widzenia współczesnych norm rozumowania – powiedzieć, że było to prawnym dziwactwem. Ale czy nazwanie kogoś „kabotynem” mogłoby zostać uznane za znieważenie konkretnej osoby? Rzadko już dziś używane słowo kabotyn oznacza według słownika języka polskiego osobę zachowującą się w sposób obliczony na efekt. Najogólniej zatem rzecz biorąc, kabotyn to efekciarz, człowiek zachowujący się w taki sposób, by zrobić wrażenie na innych. Mogłoby dzisiaj nazwanie kogoś kabotynem zostać uznane za zniewagę? Sądzę, że raczej nie – ale też prawdę mówiąc nie mam co do tego pewności. Bo prawda jest taka, że stwierdzenie tego, czy nazwanie kogoś w taki czy inny sposób było znieważające jest w dużej mierze kwestią ocenną. To nic innego, jak subiektywne widzimisię sędziego może zadecydować o tym, czy ktoś zostanie, czy też nie zostanie skazany za przestępstwo zniewagi.

I przede wszystkim – czy znieważanie kogoś jest dostatecznie krzywdzącym zachowaniem, by zachowaniem tym interesowało się prawo karne? Odnośnie tego pytania, myślę, że w odniesieniu do niektórych przypadków zniewag można powiedzieć, że tak. Funkcjonujące wciąż w prawie amerykańskim pojęcie „fighting words” które mają miejsce wówczas, gdy ktoś rzuca komuś tyczące się go obelgi twarzą w twarz w sposób mogący sprowokować ich adresata do gwałtownej, przemocowej reakcji opiera się na obserwacji, że pewne, zdarzające się w szczególnych sytuacjach znieważające wypowiedzi mogą powodować przemoc, której nie da się zapobiec (bo nie ma na to czasu) przy użyciu perswazji, edukacji i innych środków (np. uświadamiania ludzi o istnieniu i egzekwowaniu prawa, przewidującego kary za czyny wyrządzające krzywdę innym ludziom bądź szkody we własności) przy użyciu których zazwyczaj zapobiega się potencjalnie możliwym negatywnym skutkom wypowiedzi. Dobrem chronionym przez zakaz „fighting words” jest jednak zapobieganie przemocy (wprawdzie przemocy zazwyczaj drobnej, lecz wskutek np. jakiejś dynamiki sytuacji wywołanej rzuceniem komuś w twarz obelgi mogącej stać się przemocą o większym zasięgu), a nie zapobieganie temu, że ktoś się poczuje obrażony per se. Podobnie, zniewagi mogą być poważnie krzywdzącym kogoś zachowaniem, gdy są do kogoś kierowane ustawicznie, w sposób naruszający prawo tego kogoś do spokojnego życia. Ileś lat temu w Warszawie głośny był przypadek rodziny, która była przez niektórych sąsiadów regularnie obrzucana antysemickimi obelgami z powodu jej rzekomo żydowskiego pochodzenia. Takie zachowania mogą osobom, przeciwko którym są one skierowane wyrządzać poważną psychiczną krzywdę – mogą powodować wręcz to, że życie osób dotkniętych takimi zachowaniami staje się dla nich pasmem udręk. Ludzie powinni móc się na drodze prawnej bronić przed takimi zachowaniami – w tym kontekście chciałbym zauważyć, że w kodeksie karnym istnieje taki przepis, jak art. 190a § 1, zgodnie z którym „Kto przez uporczywe nękanie innej osoby lub osoby dla niej najbliższej wzbudza u niej uzasadnione okolicznościami poczucie zagrożenia, poniżenia lub udręczenia lub istotnie narusza jej prywatność, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8”. Jakkolwiek w odniesieniu do tego przepisu można byłoby zadać pytanie, co dokładnie oznaczają zawarte w nim pojęcia – np. kiedy nękanie jakiejś osoby jest już, a kiedy jeszcze nie jest uporczywe lub co stanowi istotne naruszenie prywatności – to trudno byłoby raczej powiedzieć, że przepis ten zabrania nie wyrządzających nikomu istotnej krzywdy, znikomo szkodliwych społecznie zachowań. Lecz między sytuacją, w której jacyś konkretni ludzie są we własnym domu ustawicznie obrzucani obelgami, tak że nie mogą spokojnie wyjść ze swego mieszkania czy nawet spać, a sytuacją tego rodzaju, że ktoś kogoś brzydko nazwie jest tak naprawdę przepaść. Choć nazwanie kogoś w jakiś obraźliwy czy wulgarny sposób nie jest zazwyczaj dla tego kogoś rzeczą miłą, z takiego choćby faktu, że niemiłe dla innych osób zachowania – takie choćby, jak te o których była tu (przykładowo) mowa nie są prawnie zakazane należy wyciągnąć wniosek, że znieważanie innych ludzi generalnie rzecz biorąc nie powinno być karalne. W szanującym wolność słowa kraju prawo nie powinno stać na straży kultury wypowiedzi – raz bowiem, że trudno jest powiedzieć, by niekulturalne wypowiedzi – inne, niż takie, do których słuchania ktoś jest w sposób uporczywy zmuszany – były czymś wyrządzającym ich adresatom, czy też ogółowi społeczeństwa jakąś poważną krzywdę, a poza tym wyznaczenie granicy między dopuszczalnymi, a niedopuszczalnymi z punktu widzenia „kultury słowa” wypowiedziami musi się opierać na niczym innym, jak na sędziowskim (czy też ewentualnie także prokuratorskim – w przypadku tych zniewag, które ścigane są z oskarżenia publicznego) widzimisię. Warto też zauważyć, że prawo amerykańskie – o ile zakazuje (choć w znacznie bardziej ograniczonym, niż przewidziany przez prawo polskie stopniu) zniesławień, to poza wspomnianym tu już kontekstem „fighting words” (i ewentualnie werbalnego dręczenia, które może, lecz niekoniecznie musi polegać na np. obrzucaniu kogoś obelgami) nie zna takiego przestępstwa, jak zniewaga.


Odnośnie jakich jeszcze wypowiedzi zakazanych przez polskie prawo karne można dyskutować, czy są one dostatecznie szkodliwe, by ich tępienie przy użyciu środków właściwych tej gałęzi prawa było usprawiedliwione? Otóż, chciałbym tu zwrócić uwagę na taki choćby przepis, jak art. 224a k.k. który w swym § 1 przewiduje karę od 6 miesięcy do 8 lat więzienia dla kogoś, kto „wiedząc, że zagrożenie nie istnieje, zawiadamia o zdarzeniu, które zagraża życiu lub zdrowiu wielu osób lub mieniu w znacznych rozmiarach lub stwarza sytuację, mającą wywołać przekonanie o istnieniu takiego zagrożenia, czym wywołuje czynność instytucji użyteczności publicznej lub organu ochrony bezpieczeństwa, porządku publicznego lub zdrowia mającą na celu uchylenie zagrożenia”, a w § 2 karę więzienia od lat 2 do 15 dla kogoś, kto zawiadamia o więcej, niż jednym takim zdarzeniu.

O zachowaniach penalizowanych przez art. 224a k.k. z pewnością nie można powiedzieć, że są to zachowania po prostu w ogóle nieszkodliwe. Przeciwnie, są to zachowania mogące czasem powodować naprawdę poważne szkody, a nawet zagrażać czyjemuś zdrowiu lub życiu: wyobraźmy sobie taki przykład popełnienia przestępstwa z art. 224 § 1 k.k., który polega na zatelefonowaniu (lub napisaniu maila) do szpitala i poinformowaniu, że za np. pół godziny wybuchnie w nim bomba. Następstwa przekazania takiej fałszywej informacji, w postaci ewakuowania ciężko chorych, znajdujących się w stanie zagrożenia życia ludzi, mogą być tragiczne. Lecz w wielu przypadkach skutki działania stanowiącego przestępstwo z art. 224a k.k. mogą stwarzać tak naprawdę jakąś drobną w istocie rzeczy niedogodność, a nie prowadzić do tragedii. Aby udowodnić słuszność takiej tezy, posłużę się przykładem z własnego życia. Otóż pewnego dnia miałem jechać warszawskim metrem z Kabat (gdzie pracowałem) na Młociny (niedaleko których mieszkałem). Okazało się, że metro nie kursuje z powodu informacji, że na stacji (nie wiem jakiej, ale na pewno na ursynowskim odcinku podziemnej kolejki) została podłożona bomba. Co się dalej stało? Otóż, po prostu wsiadłem w zastępczy autobus, a na stacji Imielin przesiadłem się już do metra. O zachowaniu kogoś, kto kłamliwie poinformował o podłożeniu w metrze bomby nie można powiedzieć, że nie miało ono żadnych negatywnych konsekwencji. Lecz mimo wszystko skutki tego zachowania – będącego dość typowym chyba przykładem przestępstwa z art. 224a § k.k. – jeśli usprawiedliwiały jakąś karę dla jego sprawcy, to solidny mandat plus pokrycie kosztów szukania bomby i uruchomienia zastępczej komunikacji autobusowej. Ale na pewno nie więzienie.


Co z tajemnicą państwową? Czy zachowanie polegające na, jak to mówi art. 265 § 1 k.k. ujawnieniu lub wykorzystaniu wbrew przepisom ustawy informacji niejawnej o klauzuli „tajne” lub „ściśle tajne” jest czymś groźnym? Zdroworozsądkowa odpowiedź na powyższe pytanie jest taka, że to zależy od tego, czego dana tajemnica dotyczy. Może być więc zarówno tak, że ujawnienie takiej informacji będzie czymś bardzo groźnym, a może być tak, że będzie ono powodować tylko niewielkie zagrożenie, lub nawet, że nie będzie ono powodować żadnego zagrożenia dla jakiegoś dobra, odnośnie którego istnieje zgoda, że należy je chronić prawem.

Problem „tajemnica państwowa, a wolność słowa” jest niewątpliwie obszerny i złożony. Lecz popatrzmy się ze zdroworozsądkowego punktu widzenia na art. 5.1. Ustawy o ochronie informacji niejawnych, zgodnie z którym „Informacjom niejawnym nadaje się klauzulę „ściśle tajne”, jeżeli ich nieuprawnione ujawnienie spowoduje wyjątkowo poważną szkodę dla Rzeczypospolitej Polskiej przez to, że: 1) zagrozi niepodległości, suwerenności lub integralności terytorialnej Rzeczypospolitej Polskiej; 2) zagrozi bezpieczeństwu wewnętrznemu lub porządkowi konstytucyjnemu Rzeczypospolitej Polskiej; 3) zagrozi sojuszom lub pozycji międzynarodowej Rzeczypospolitej Polskiej; 4) osłabi gotowość obronną Rzeczypospolitej Polskiej; 5) doprowadzi lub może doprowadzić do identyfikacji funkcjonariuszy, żołnierzy lub pracowników służb odpowiedzialnych za realizację zadań wywiadu lub kontrwywiadu, którzy wykonują czynności operacyjno-rozpoznawcze, jeżeli zagrozi to bezpieczeństwu wykonywanych czynności lub może doprowadzić do identyfikacji osób udzielających im pomocy w tym zakresie; 6) zagrozi lub może zagrozić życiu lub zdrowiu funkcjonariuszy, żołnierzy lub pracowników, którzy wykonują czynności operacyjno-rozpoznawcze, lub osób udzielających im pomocy w tym zakresie; 7) zagrozi lub może zagrozić życiu lub zdrowiu świadków koronnych lub osób dla nich najbliższych, osób, którym udzielono środków ochrony i pomocy przewidzianych w ustawie z dnia 28 listopada 2014 r. o ochronie i pomocy dla pokrzywdzonego i świadka (Dz. U. z 2015 r. poz. 21), albo świadków, o których mowa w art. 184 ustawy z dnia 6 czerwca 1997 r. – Kodeks postępowania karnego, lub osób dla nich najbliższych”.

Zagrożenia, o jakich mówi przytoczony powyżej przepis i którym ma przeciwdziałać zakaz ujawniania określonych w nim informacji w niektórych przypadkach są właściwie najcięższe, jakie mogą w ogóle być (takie np. jak zagrożenie dla niepodległości, suwerenności lub integralności terytorialnej Rzeczypospolitej Polskiej) lecz prawdę mówiąc nie bardzo sobie wyobrażam, jak ujawnienie jakiejś informacji mogłoby bezpośrednio prowadzić do realizacji tych właśnie zagrożeń. Prędzej już mogę sobie wyobrazić, że ujawnienie jakiejś informacji doprowadzi lub może doprowadzić do identyfikacji funkcjonariuszy, żołnierzy lub pracowników służb odpowiedzialnych za realizację zadań wywiadu lub kontrwywiadu, którzy wykonują czynności operacyjno-rozpoznawcze w sposób zagrażający bezpieczeństwu wykonywanych przez nich czynności lub mogący prowadzić do identyfikacji osób udzielających im pomocy w tym zakresie (pkt 5 art. 5.1. ustawy o ochronie informacji niejawnych) lub spowoduje niebezpieczeństwo dla zdrowia lub życia np. świadków koronnych (pkt 7 tego samego ustępu).

Nie mam zamiaru twierdzić, że tajemnice państwowe nie powinny istnieć. Jest raczej rzeczą oczywistą, że władze chronią jakąś część posiadanej wyłącznie przez siebie wiedzy. Lecz jeśli ktoś czyta przytoczony tu wcześniej art. 5.1. ustawy o ochronie informacji niejawnych, czy też art. 5.2. zgodnie z którym „Informacjom niejawnym nadaje się klauzulę „tajne”, jeżeli ich nieuprawnione ujawnienie spowoduje poważną szkodę dla Rzeczypospolitej Polskiej przez to, że: 1) uniemożliwi realizację zadań związanych z ochroną suwerenności lub porządku konstytucyjnego Rzeczypospolitej Polskiej; 2) pogorszy stosunki Rzeczypospolitej Polskiej z innymi państwami lub organizacjami międzynarodowymi; 3) zakłóci przygotowania obronne państwa lub funkcjonowanie Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej; 4) utrudni wykonywanie czynności operacyjno-rozpoznawczych prowadzonych w celu zapewnienia bezpieczeństwa państwa lub ścigania sprawców zbrodni przez służby lub instytucje do tego uprawnione; 5) w istotny sposób zakłóci funkcjonowanie organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości; 6) przyniesie stratę znacznych rozmiarów w interesach ekonomicznych Rzeczypospolitej Polskiej” i nie jest przy tym tępym zamordystą to w jego umyśle muszą, jak sądzę, zrodzić się poważne wątpliwości. Jakie to niby ukrywane przez państwo informacje mogą np. zagrozić niepodległości, suwerenności lub integralności terytorialnej Rzeczypospolitej Polskiej bądź zagrozić jej bezpieczeństwu wewnętrznemu lub porządkowi konstytucyjnemu? Nie wykluczam oczywiście, że takowe są – może tu chodzi o np. jakieś plany wojenne – np. dotyczące tego, jak Polska ma się zamiar bronić przed mało prawdopodobną, ale przecież nie wykluczoną w dłuższej perspektywie czasu rosyjską inwazją (choć takie informacje wydają się podpadać raczej pod pkt 4 art. 5.1. wspomnianej ustawy, zgodnie z którym ściśle tajne są takie informacje, których ujawnienie spowodowałoby osłabienie gotowości obronnej Polski, bądź pod pkt 3 art. 5.2. według którego tajne, choć już nie ściśle tajne są informacje, których nieuprawnione ujawnienie spowodowałoby taką szkodę, jak zakłócenie przygotowań obronnych państwa lub funkcjonowania Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej). Na zdrowy jednak rozum pojęcia zawarte w niektórych przynajmniej punktach art. 5 ust. 1 i ust. 2 ustawy o ochronie informacji niejawnych są na tyle szerokie, że można utajnić na ich podstawie informacje, których ujawnienie byłoby zapewne (i bardzo możliwe, że tak naprawdę tylko) niewygodne dla osób sprawujących władzę, lecz całkiem możliwe, że pożyteczne dla ogółu społeczeństwa.


Kodeks karny zabrania ujawniania tajemnic nie tylko „państwowych” ale także niektórych tajemnic innego rodzaju. Jak stanowi bowiem art. 266. § 1 „Kto, wbrew przepisom ustawy lub przyjętemu na siebie zobowiązaniu, ujawnia lub wykorzystuje informację, z którą zapoznał się w związku z pełnioną funkcją, wykonywaną pracą, działalnością publiczną, społeczną, gospodarczą lub naukową, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”.

Ten przepis na pewno nie jest całkowicie nieuzasadniony. Z pewnością czymś słusznym jest prawna, w tym prawno-karna ochrona pewnych rodzajów tajemnic, takich, jak tajemnica lekarska, tajemnica adwokacka, tajemnica notarialna, tajemnica bankowa, czy tajemnica spowiedzi (aczkolwiek miałbym wątpliwość, czy jakiekolwiek prawne wyróżnianie tej ostatniej byłoby zgodne z zasadą neutralności religijnej państwa, za którą zdecydowanie się opowiadam). Lecz art. 266 § 1 k.k. grozi karą – w tym również więzieniem – za ujawnianie takich tajemnic, co do których można mieć poważną wątpliwość, że powinny mieć one gwarancje nieujawnienia pod groźbą wsadzenia kogoś, kto by coś takiego zrobił za kratki. Jak wynika z treści wspomnianego przepisu, odpowiedzialności karnej na jego podstawie podlega m.in. ten, kto „wbrew (…) przyjętemu na siebie zobowiązaniu, ujawnia lub wykorzystuje informację z którą zapoznał się w związku z (…) działalnością publiczną (lub) społeczną”. Czy pod pojęciem informacji, z którą ktoś zapoznał się w związku z działalnością polityczną lub społeczną nie mogą się kryć np. tajemnice partyjne? Aby zastanowić się nad sensem karania za ujawnianie takich tajemnic wyobraźmy sobie następującą sytuację: odbywa się (np.) zjazd jakiejś partii. Część obrad zostaje utajniona (do czego partia powinna mieć, jak sądzę, prawo). Jednak jeden z uczestników obrad – który, załóżmy dla dla dobra argumentacji, pisemnie zobowiązał się trzymać za zębami język w kwestii tego, co działo się w ich niejawnej części - zbulwersowany tym, co zobaczył lub usłyszał postanawia to ujawnić. Rozumiem doskonale – i nie mam nic przeciwko temu – że komuś takiemu grozi taka „kara” jak wyrzucenie z partii, ale wytaczanie komuś takiemu procesu karnego, z perspektywą w dodatku kary więzienia byłoby w moim odczuciu po prostu niesmaczne. Jakkolwiek partie polityczne są, zasadniczo rzecz biorąc, prywatnymi organizacjami (w tym przynajmniej sensie, że zrzeszają one ludzi na zasadzie dobrowolności) to działalność partii politycznych, taka, jak obrady ich organów należy do sfery życia publicznego, a nie prywatnego. Oczywiście, partie polityczne – jak wszelkie inne organizacje – i zwykli ludzie – powinny być prawnie chronione przed inwigilacją, podsłuchami, itd. (chyba, że jest to konieczne dla osiągnięcia jakichś niezwykle ważnych celów – np. zapobiegania groźnym działaniom przestępczym). Ale jeśli chodzi o traktowanie czegoś, co zostało powiedziane na jakimś partyjnym zebraniu jako tajemnicy, za której ujawnienie można trafić do więzienia, to takie rzeczy działy się w Polsce w czasach stalinowskich. Powinny być wykluczone obecnie.


Wątpliwe moim zdaniem ograniczenia swobody wypowiedzi zawarte są w art. 20 ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii z 2005 r. Według ust. 1 tego artykułu zakazane jest reklamowanie i promowanie substancji psychotropowych, środków odurzających, środków zastępczych lub nowych substancji psychoaktywnych (czyli tzw. dopalaczy – które chciałbym zauważyć stały się najbardziej popularne w krajach prowadzących szczególnie nietolerancyjną politykę wobec np. marihuany), zaś zgodnie z ust. 3 „Zabrania się reklamy i promocji środków spożywczych lub innych produktów przez sugerowanie, że: 1) posiadają one działanie takie jak substancje psychotropowe, środki odurzające, środki zastępcze lub nowe substancje psychoaktywne; 2) ich użycie, nawet niezgodne z przeznaczeniem, może powodować skutki takie jak skutki działania substancji psychotropowych, środków odurzających, środków zastępczych lub nowych substancji psychoaktywnych”. Art. 68 wspomnianej ustawy przewiduje za takie działania karę grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.

Szczególnie kontrowersyjny wydaje się być ust. 2 art. 20. Zauważmy bowiem w pierwszym rzędzie to, że zakazuje on reklamy i promocji produktów całkowicie legalnych. Jakie jest ratio legis zakazu reklamowania takich produktów przez sugerowanie, że posiadają one działanie takie jak substancje psychotropowe, środki odurzające, środki zastępcze lub nowe substancje psychoaktywne, albo, że ich użycie, nawet niezgodne z przeznaczeniem, może powodować skutki takie jak skutki działania substancji psychotropowych, środków odurzających, środków zastępczych lub nowych substancji psychoaktywnych? Można oczywiście twierdzić, że przepis ten zakazuje reklamy kłamliwej. Lecz zasadnicze uzasadnienie zakazu reklamy oszukańczej jest takie, że oszukańcza reklama może skłaniać ludzi do nabywania produktów, względnie usług, których nie nabyliby oni, gdyby nie zostali oni przekonani do tego, że posiadają one jakieś właściwości, których w rzeczywistości nie mają i w ten sposób prowadzić do okradania ich z pieniędzy (a także z czasu). Czy jednak to ratio legis może mieć zastosowanie w odniesieniu do zakazu, o którym jest mowa w art. 20 ust. 3 ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii? Aby spróbować odpowiedzieć na to pytanie, zadajmy sobie pytanie pomocnicze: czy jest prawdopodobne, by ludzie nabywali jakieś produkty – np. przyprawy – w wyniku przekonania ich do tego, że produkty te działają tak, jak np. nielegalne narkotyki? Być może, że mogłyby się znaleźć jakieś jednostki, które pod wpływem zakazanego przez ten przepis sposobu reklamy legalnych produktów mogłyby nabyć takie produkty, ale na znakomitą większość ludzi tego rodzaju reklama po prostu by nie podziałała, a sporą część mogłaby odstraszyć od ich nabywania. No, ale jeśli ktoś reklamuje oferowane przez siebie produkty w sposób głupi i na tym traci, to już jest wyłącznie jego problem. Co do zakazu reklamy i promocji środków spożywczych lub innych produktów przez sugerowanie, że ich użycie, nawet niezgodne z przeznaczeniem, może powodować skutki takie jak skutki działania substancji psychotropowych, środków odurzających, środków zastępczych lub nowych substancji psychoaktywnych to rozumiem, że pod ten zapis podpadałoby np. reklamowanie kleju poprzez sugerowanie, że wąchanie go (czyli użycie niezgodne z jego przeznaczeniem) może spowodować takie skutki, jak zażycie narkotyku. Ten zakaz można próbować tłumaczyć próbą chronienia ludzi przed możliwymi skutkami pewnego rodzaju używania legalnych wprawdzie per se, lecz potencjalnie niebezpiecznych – przy pewnych sposobach ich zastosowania – substancji. Lecz przecież wiedza o tym, że można się odurzyć poprzez np. wąchanie kleju jest szeroko znana i próba zapobieżenia niebezpiecznym skutkom (np.) wąchania kleju poprzez zakazanie reklamowania kleju poprzez sugerowanie, że wąchanie go ma takie skutki jak zażycie narkotyku jest czymś podobnym do próby wepchnięcia dżina do butelki, z której został on już dawno wypuszczony. Oczywiście, wąchanie kleju, które może być szkodliwe, a niekiedy nawet tragiczne w skutkach, jak najbardziej może być wynikiem posiadania wiedzy, które rozpowszechniana jest poprzez słowa. Lecz artykuł 20 ust. 3 pkt 2 ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii nie zabrania rozpowszechnienia wszelkiej wiedzy, której posiadanie może prowadzić niektóre osoby do np. niebezpiecznego wąchania kleju – raczej (i na szczęście zresztą – bo gdyby tak było to zakrawałoby to na absurd i stwarzałoby nader niebezpieczny precedens dla całokształtu wolności wypowiedzi – jeśli można byłoby zakazać szerzenia informacji o tym, że wąchanie kleju może powodować takie skutki, jak zażywanie narkotyków, to dlaczego nie można byłoby zakazać szerzenia informacji o tym, gdzie w ciele człowieka znajdują się organy, których uszkodzenie może spowodować śmierć i jak najłatwiej można do nich dotrzeć – przypomnę w tym kontekście, że słynny w latach 60. morderca z Krakowa Karol Kot studiował atlasy anatomiczne i z nich właśnie dowiedział się, gdzie najlepiej jest wbić nóż w ciało człowieka, by spowodować jego śmierć), lecz raczej zakazuje szerzenia tak wąskiego wycinka takiej wiedzy, że zakazanie jego szerzenia w żadnym wypadku nie może prowadzić do osiągnięcia słusznego niewątpliwie celu, jakim byłoby doprowadzenie do tego, by żadni ludzie nie wąchali kleju i nie zatruwali się nim. Raczej, myślę, że ratio legis art. 20 ust. 3 ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii jest takie, że chodzi o niedopuszczenie do choćby nawet tylko pośredniego promowania narkomanii i narkotyków. Lecz na zdrowy rozum czymś skrajnie wątpliwym wydaje się to, by można było w jakimkolwiek sensie tego słowa skutecznie promować narkomanię poprzez sugerowanie, że jakieś legalne produkty działają tak, jak np. substancje psychotropowe bądź odurzające. A jeśli nawet to, o czym jest mowa w art. 20 ust. 3 wspomnianej ustawy w jakiś teoretycznie przynajmniej wyobrażalny sposób może się przyczyniać do zażywania – i bardziej pośrednio (popyt napędza podaż) produkowania i rozpowszechniania narkotyków – to wyobrażalnym negatywnym skutkom zabronionych przez ten przepis wypowiedzi można przeciwdziałać w inny sposób, niż przez ich zakaz – a więc przede wszystkim przez kontr-propagandę i edukację na temat zagrożeń wynikających z używania narkotyków. Tak samo można zresztą przeciwdziałać ewentualnym efektom wypowiedzi, o których jest mowa, w art. 20 ust. 1 ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, który zakazuje bezpośredniej reklamy i promocji substancji prawnie regulowanych (takich, jak środki psychotropowe lub zastępcze – np. tzw. metadon) lub nielegalnych (takich, jak zakazane przez prawo narkotyki i dopalacze).


Najbardziej nietolerowanym prawnie w dzisiejszym świecie rodzajem ekspresji jest pornografia dziecięca – w sensie pornografii z udziałem rzeczywistych osób nieletnich, w tym zwłaszcza w wieku poniżej tzw. granicy seksualnego przyzwolenia. Skrajna nietolerancja wobec ekspresji tego rodzaju uwidacznia się choćby w tym, że w odróżnieniu od innych często tępionych przez prawo rodzajów wypowiedzi – takich np., jak „mowa nienawiści”, nawoływanie do popełnienia przestępstwa, czy zniesławienie bądź znieważenie (czy to konkretnych ludzi, czy też np. państwa, narodu, lub władz) zakazane jest nie tylko jej szerzenie – czy choćby nawet prezentowanie pojedynczym zaledwie osobom (przestępstwo zniesławienia z art. 212 § 1 k.k. też można popełnić mówiąc coś o kimś tylko jednej osobie) – lecz także jej posiadanie czy też przechowywanie lub uzyskanie dostępu do niej – bez względu na to, czy celem czegoś takiego jest jej szerzenie bądź choćby tylko zaprezentowanie komukolwiek.

Czy zakazy wymierzone w pornografię dziecięcą są uzasadnione? Aby dojść do wniosku, czy tak jest, zastanówmy się – tak jak wcześniej – nad ratio legis takich zakazów. Co może nim być? Wyobrażalnym i dla wielu ludzi przekonującym uzasadnieniem zakazu pornografii dziecięcej może być to, że oglądanie pornografii dziecięcej może prowadzić do popełniania czynów o charakterze pedofilskim. Ale, jak była tu już (aczkolwiek w sposób pośredni) mowa, jest to kiepskie uzasadnienie zakazów dziecięcej pornografii. Jeśli celem zakazów, o które tu chodzi miałoby być wyeliminowanie treści, które mogą podniecać pedofilów i pobudzać ich (niekiedy przynajmniej) do molestowania dzieci, to prawda jest taka, że zakazy te mogą eliminować jedynie drobną część takich treści. Jak już zostało tutaj stwierdzone, pedofile podniecają się np. oglądając dzieci w zwykłych filmach i jest całkiem możliwe – tak twierdzą w każdym razie niektórzy znawcy problemu pedofilii – że niektórych z nich absolutnie legalne treści, których nikt nie proponuje zakazać – mogą pobudzać bardziej, niż te, które dałoby się określić mianem pornografii. W każdym razie, jak stwierdził cytowany w artykule Amy Adler „The Pereverse Law of Child Pornography” Matthew Stadler, „pornografią” pedofilskiej organizacji NAMBLA było nic innego, jak Hollywood.

Jak zatem widać, zakazów wymierzonych w pornografię dziecięcą nie da się w przekonujący sposób uzasadnić przy użyciu argumentu, że treści tego rodzaju mogą podżegać do pedofilii – byłby to zresztą argument potecjalnie bardzo niebezpieczny dla wolności słowa z tego choćby powodu, że – jak zauważył kiedyś sędzia Oliver Wendell Holmes (były sędzia Sądu Najwyższego USA) w gruncie rzeczy każda idea jest podżeganiem.

Jeśli jednak nie można uzasadnić zakazów pornografii dziecięcej przy użyciu argumentu, że oglądanie takiej pornografii może pobudzać niektórych ludzi do seksualnego wykorzystywania dzieci, to w jaki inny sposób można usprawiedliwić istnienie takich zakazów? Jeśli chodzi o to, to dużo lepszym argumentem wydaje się być to, że produkowanie pornografii dziecięcej krzywdzi dzieci i krzywda ta jest potęgowana wskutek jej rozpowszechniania i oglądania przez innych.

Do mnie w każdym razie ten argument trafia. Nie ulega, na zdrowy rozum, wątpliwości to, że dziecko seksualnie molestowane przed kamerą krzywdzone jest w sposób autentyczny i poważny. Nie ulega też wątpliwości to, że świadomość takiego dziecka, że nieprzyzwoite zdjęcia czy filmy z jego udziałem są rozpowszechniane i oglądane przez takich czy innych ludzi może potęgować i utrwalać emocjonalną dolegliwość wyrządzoną bezpośrednio wskutek samego molestowania.

Dochodzi to tego jeszcze jedna, bardzo istotna rzecz: produkcji pornografii dziecięcej nie da się w sposób efektywny zapobiegać poprzez zwalczanie wyłącznie tej działalności – i bezpośrednich aktów seksualnego wykorzystywania dzieci dokonywanych przy tej okazji. Jest tak z prostego powodu: ponieważ produkcja pornografii dziecięcej z oczywistych względów jest nielegalna, odbywa się ona w głębokim „podziemiu”. Trudno jest w związku z tym złapać, postawić przed sądem i ukarać tych, którzy produkują pornografię dziecięcą i krzywdzą przy tej okazji dzieci – choć oczywiście, w miarę możliwości, należy także to robić.

Z czego więc wynika generalna przynajmniej słuszność zakazów wymierzonych w dziecięcą pornografię? Otóż z tego, że jeśli jacyś ludzie produkują pornografię dziecięcą i krzywdzą przy tej okazji dzieci, to zazwyczaj robią to nie (tylko w każdym razie) dla rozrywki, ale po to, by na sprzedaży takich rzeczy zarobić. Lecz aby mogli oni na tym zarobić pieniądze, muszą móc oni sprzedać produkty swej działalności. Lecz perspektywa uzyskania zysków z produkcji pornografii dziecięcej komplikuje się, jeśli za rozpowszechnianie – w tym oczywiście także sprzedawanie – pornografii dziecięcej grożą takie kary, że mało kto będzie się chciał „bawić” w szerzenie takiej pornografii. Logicznie rozumując, ktoś, kto chciałby produkować jakieś rzeczy – w tym przypadku pornografię dziecięcą – by na tym zarobić, raczej powstrzyma się od robienia tego, jeśli nie będzie mógł czy to osobiście, czy za czyimś pośrednictwem sprzedać swojego produktu i zarobić na tym. Zaś jeszcze bardziej do produkowania np. pornografii dziecięcej może zniechęcić świadomość, że tego rodzaju produktów nie wolno nie tylko rozpowszechniać i sprzedawać, lecz także nabywać i posiadać na własny, choćby zupełnie prywatny użytek.

Zakazy wymierzone w pornografię dziecięcą (z udziałem prawdziwych dzieci) są więc całkiem dobrze uzasadnione – ale czy są uzasadnione w każdym ich przypadku? Jeśli chodzi o tę kwestię, to sądzę, że zakazy te mają pewne cokolwiek kłopotliwe z wolnościowego – a także po prostu zdroworozsądkowego – punktu widzenia marginesy. Problematyczny jest zakaz np. posiadania pornografii dziecięcej, a także jej oglądania – bo do tego sprowadza się zapisany w art. 202 § 4a k.k. zakaz uzyskania dostępu do treści pornograficznych z udziałem małoletniego. Czymś dobrze usprawiedliwionym mógłby być zakaz np. nabywania dziecięcej pornografii – to jest konkretny czyn, a zarobione przez kogoś na tym pieniądze mogą co najmniej pośrednio wspierać produkcję takiej pornografii. Lecz posiadanie dziecięcej pornografii, które jest zakazane przez wspomniany tu przepis jest generalnie rzecz biorąc zachowaniem o charakterze biernym. Człowiek posiadający dziecięcą pornografię może ją posiadać wskutek różnych okoliczności, niekoniecznie wskutek jej nabycia (i zapłacenia za to). Jest czymś zapewne mało prawdopodobnym, ale mimo wszystko całkowicie możliwym, że ktoś będzie w posiadał w swym domu pornografię dziecięcą sprzed np. 100 lat, w której posiadanie w taki czy inny sposób wszedł jego prapradziadek. Jakie może być uzasadnienie ukarania kogoś za posiadanie wyprodukowanej np. 100 lat temu pornografii dziecięcej? Otóż, chciałbym zauważyć, że argumenty generalnie rzecz biorąc uzasadniające zakazy nabywania czy nawet posiadania (możemy ostatecznie uznać zakaz posiadania pornografii dziecięcej za formę tzw. kryminalizacji uproszczonej – trudno jest kogoś złapać na nabywaniu dziecięcej pornografii czy udowodnić dokonanie takiego czynu) w odniesieniu do takiego zachowania trafiają po prostu w próżnię. Osoby przedstawione na jakichś zdjęciach czy też filmach już nie żyją, więc oglądanie tych zdjęć bądź filmów nie może się przyczyniać do wyrządzania tym osobom krzywdy (oczywiście, można byłoby się zastanawiać nad tym, czy duchy tych osób nie cierpią wskutek tego, że niektórzy ludzie oglądają pornografię z ich udziałem, ale demokratyczne, szanujące wolność jednostki państwo musi pozostawać neutralne w odniesieniu do tak nierozpoznanego zagadnienia, jak istnienie i ewentualne przeżycia duchów). Zupełnie nieprawdopodobne jest to, by posiadanie pochodzącej sprzed np. 100 lat pornografii z udziałem dzieci mogło napędzać produkowanie takiej pornografii. Te same rzeczy można też zresztą powiedzieć nie tylko o posiadaniu, ale także o rozpowszechnianiu pochodzącej sprzed wielu dziesięcioleci, a już tym bardziej sprzed wieku lub jeszcze dłuższego czasu pornografii dziecięcej.

Innym problematycznym marginesem zakazów dziecięcej pornografii jest to, że dotyczą one pornografii nie tylko z udziałem osób, jak często się to mówi, seksualnie nielegalnych, ale także takich, które przekroczyły już tzw. wiek przyzwolenia (w Polsce jest to 15 lat), choć wciąż są małoletnie. Jak można uzasadnić zakazy wymierzone w pornografię z udziałem takich osób? Jeśli chodzi o pornografię z udziałem osób w wieku poniżej 15 lat, to punktem wyjścia dla uzasadnienia jej zakazów może być przyjęcie założenia – choć prawdę mówiąc założenie to jest cokolwiek sztuczne – zapewne jest ono słuszne w odniesieniu do osób np. kilkuletnich, czy też np. dziesięcio i nieco więcej letnich, ale już niekoniecznie w odniesieniu do osób w wieku zbliżonym do granicy „seksualnej legalności” – że seks i wszelkie inne „czynności seksualne” są dla takich osób szkodliwe. Lecz w ten sposób nie bardzo da się uzasadnić zakazy wymierzone w pornografię z udziałem osób, które już wiek przyzwolenia przekroczyły: polski ustawodawca, skoro przyzwala na uprawianie seksu z takimi osobami, to najwyraźniej nie uważa, że seks za jest czymś bezwzględnie szkodliwym dla takich osób.

Być może, że najlepsze uzasadnienie zakazów wymierzonych w pornografię z udziałem osób „seksualnie legalnych” lecz wciąż niepełnoletnich jest takie, że są to osoby – tak można to zakładać – psychicznie niedojrzałe. W związku z tym, osób takich nie trzeba w bezwzględny sposób chronić przed seksem, jeśli ktoś chce z taką osobą go uprawiać i taka osoba również tego chce, lecz mimo wszystko trzeba je chronić przed możliwością podjęcia tak potencjalnie brzemiennych w skutkach zachowań, jak np. występowanie w filmach pornograficznych.

Lecz z takim zakazem w dalszym ciągu istnieją problemy. Zachodzi bowiem pytanie, kogo zakazy dotyczące pornografii z udziałem już seksualnie legalnych nieletnich się tyczą. Jeśli kara za rozpowszechnianie, czy też posiadanie takiej pornografii grozi tylko trzeciej osobie, która choćby nawet za zgodą osoby małoletniej w wieku od 15 do 18 lat rozpowszechnia czy też posiada pornograficzne czy treści z jej udziałem, to zakaz taki daje się jako tako usprawiedliwić jako przejaw pośredniego paternalizmu wobec osób wciąż niepełnoletnich. Oparte na pośrednim paternalizmie zakazy podejmowania pewnych działań w stosunku do takich osób są powszechnie uważane za rzecz normalną: przykładowo, osobom w wieku poniżej 18 lat nie wolno sprzedawać dozwolonych dla osób dorosłych wyrobów tytoniowych i alkoholu, choćby nawet osoby takie domagały się takich produktów. Zachodzi jednak pytanie, czy zakazy dotyczące pornografii, o której tu jest mowa wymierzone są wyłącznie w osoby inne, niż te, które przedstawione są na zdjęciach czy filmach, a które rozpowszechniają czy też posiadają takie zdjęcia bądź filmy.

Z tej perspektywy popatrzmy się na §§ 3, 4 i 4a art. 202 kodeksu karnego. Przepisy te brzmią następująco: „§ 3. Kto w celu rozpowszechniania produkuje, utrwala lub sprowadza, przechowuje lub posiada albo rozpowszechnia lub prezentuje treści pornograficzne z udziałem małoletniego albo treści pornograficzne związane z prezentowaniem przemocy lub posługiwaniem się zwierzęciem, podlega karze pozbawienia wolności od lat 2 do 15. § 4. Kto utrwala treści pornograficzne z udziałem małoletniego, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10. § 4a. Kto przechowuje, posiada lub uzyskuje dostęp do treści pornograficznych z udziałem małoletniego, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”.

Nie ulega wątpliwości, że przytoczone powyżej przepisy skierowane są w pierwszej mierze przeciwko tym, którzy utrwalają, produkują, przechowują, czy posiadają – w celu rozpowszechniania bądź bez takiego zamiaru – albo rozpowszechniają treści pornograficzne z udziałem małoletnich, seksualnie nielegalnych, albo już legalnych i którzy nie są tymi nieletnimi, którzy przedstawienie są na zdjęciach czy filmach – w tym sensie, że to takie, głównie przynajmniej, osoby są skazywane na podstawie tych przepisów. Lecz jeśli zastanowimy się trochę nad tymi przepisami, to możemy dojść do wniosku, że karane na ich podstawie mogą być także osoby małoletnie, które utrwalają, produkują, przechowują, posiadają, czy też rozpowszechniają treści pornograficzne ze swoim własnym – i co więcej wyłącznie własnym (tj. jednoosobowym) udziałem. Karanie za takie rzeczy nie da się już usprawiedliwić jako dość w sumie często spotykany w prawie (zwłaszcza w odniesieniu do nieletnich) pośredni paternalizm, który polega na tym, że w celu ochrony interesów osoby A zabrania się osobie B wchodzenia w pewnego rodzaju interakcje z osobą B (np. sprzedania osobie A, jeśli jest to osoba małoletnia, alkoholu bądź tytoniu, albo udzielenia jej narkotyku, w tym ostatnim przypadku niezależnie już od tego, czy jest to osoba małoletnia czy dorosła), nawet wtedy, gdy osoba A chce wejść z osobą B w zakazaną dla tej drugiej osoby interakcję. Można byłoby je usprawiedliwić jako paternalizm bezpośredni – polegający na karaniu osoby A za robienie takich czy innych rzeczy w celu ochrony dobra jej samej? No cóż, jeśli nieletnie osoby, utrwalające, posiadające, przechowujące czy rozpowszechniające pornograficzne zdjęcia czy filmy z wyłącznie własnym udziałem mogą być karane za robienie takich rzeczy, to chyba właśnie na zasadzie jakiegoś bezpośredniego paternalizmu. Lecz warto tu jednak zwrócić uwagę na praktyczne cechy bezpośredniego paternalizmu w tych przypadkach, w których występuje on w prawie. Cechy te, można powiedzieć, są dwie. Pierwszą z nich jest to, że bezpośrednio paternalistyczne zakazy – czy też nakazy - dotyczą zachowań, które choć z małym prawdopodobieństwem, to w każdym momencie ich trwania mogą bezpośrednio doprowadzić do utraty przez osobę nierespektującą prawnie ustalonej regulacji zdrowia, bądź życia. Oczywistymi przykładami w tym względzie są nakazy zapinania pasów bezpieczeństwa w samochodach i noszenia kasków przez osoby jadące motocyklem. Drugą cechą bezpośrednio paternalistycznych zakazów jest to, że ich nieprzestrzeganie obwarowane jest niezbyt poważnymi sankcjami prawnymi – za jazdę samochodem bez zapiętych pasów, czy jazdę motocyklem bez kasku grożą punkty karne i mandat, ale nie więzienie.

Czy którąkolwiek z cech zazwyczaj właściwych bezpośredniemu paternalizmowi – w takim zakresie, w jakim występuje on zazwyczaj w prawie – mają zakazy utrwalania, produkowania, przechowywania, posiadania i rozpowszechniania treści pornograficznych z udziałem małoletnich przez samych małoletnich (czy ewentualnie późniejszych dorosłych, będących wcześniej tymi małoletnimi), którzy są przedstawieni na zdjęciach bądź filmach? W oczywisty sposób nie. Utrwalanie, produkowanie, przechowywanie, posiadanie, czy też rozpowszechnianie pornografii ze swoim własnym udziałem nie może prowadzić do utraty życia, bądź zdrowia w taki sposób, w jaki może prowadzić do tego np. jazda samochodem bez zapiętych pasów bezpieczeństwa czy jazda motocyklem bez kasku. Po drugie, przewidziane przez prawo kary za takie zachowania do łagodnych zdecydowanie nie należą. Za „czyste” tj. bez zamiaru rozpowszechniania przechowywanie lub posiadanie treści pornograficznych z udziałem małoletniego – a więc logicznie rzecz biorąc także małoletniego, który posiada treści przedstawiające jego, i to nawet wyłącznie jego samego - grozi od 3 miesięcy do 5 lat więzienia (zauważmy tu, że małoletnim jest się w Polsce do ukończenia 18 lat, a granicą „normalnej” odpowiedzialności karnej jest 17 lat), za utrwalanie takich treści od roku do 10 lat, a za produkowanie, utrwalanie, sprowadzanie, przechowywanie lub posiadanie w celu rozpowszechniania, bądź za rozpowszechnianie lub prezentowanie (niekoniecznie publiczne, w grę może wchodzić prezentowanie choćby pojedynczej osobie) takich treści od 2 do 15 lat. 15 lat pierdla (a niechby nawet tylko 3 miesiące) dla małolata – czy małolaty – który zrobił, czy zrobiła sobie pornograficzny film z własnym udziałem i film taki przechowuje, posiada czy nawet rozpowszechnia… to faktycznie niezły „paternalizm”. Żeby stosować taki paternalizm stosować, trzeba być doprawdy – że się tak wyrażę – SUROWYM OJCEM.


Cokolwiek problematycznym przepisem kodeksu karnego jest też art. 200 § 3, zgodnie z którym „Kto małoletniemu poniżej lat 15 prezentuje treści pornograficzne lub udostępnia mu przedmioty mające taki charakter albo rozpowszechnia treści pornograficzne w sposób umożliwiający takiemu małoletniemu zapoznanie się z nimi, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. Jeśli chodzi o ten przepis, nie czepiałbym się zawartego w nim (i zresztą zapisanego w k.k. od samego początku jego obowiązywania) zakazu bezpośredniego, in personam, prezentowania takiemu małoletniemu treści pornograficznych lub udostępnienia pornograficznych przedmiotów – choć też przecież można byłoby dyskutować nad tym, czy i na ile zachowania takie są szkodliwe dla osób w wieku poniżej 15 lat. Lecz jeśli chodzi o zakaz ogólnego, nie kierowanego do nikogo konkretnie rozpowszechniania treści pornograficznych w sposób umożliwiający małoletniemu w wieku poniżej 15 lat zapoznanie się z nimi, to taki zakaz jako metoda ochrony takich nieletnich przed oglądaniem pornografii w dzisiejszych czasach po prostu nie może być skuteczny: w Internecie jest taka ilość pornografii, w tym bez trudu dostępnej dla osób niemających 15 lat, że próba ochrony takich osób przed możliwością zobaczenia pornografii przy użyciu takiego zakazu, jak zapisany w art. 200 § 3 k.k. nie może być niczym więcej, jak próbą zawracania kijkiem Wisły. Jeśli oglądanie pornografii ma jakiś szkodliwy wpływ na nieletnich, to w dzisiejszych realiach wpływowi temu można przeciwdziałać wyłącznie przez edukację, a nie przez zakazy tego rodzaju, co ten zapisany we wspomnianym tu przepisie.

Czy zasadne są zakazy wymierzone w treści pornograficzne związane z prezentowaniem przemocy bądź posługiwaniem się zwierzęciem? Jeśli chodzi o te pierwsze, to sprawa jest cokolwiek analogiczna do pornografii dziecięcej. Tzn. zakazane powinny być – generalnie rzecz biorąc – treści pornograficzne ukazujące prawdziwą przemoc – czyli np. autentyczne, nie wyreżyserowane gwałty – ale nie takie, które ukazują przemoc udawaną, odgrywaną, czy tym bardziej narysowaną lub stworzoną metodami technik grafiki komputerowej. Choć oczywiście przechowywanie lub posiadanie w celu rozpowszechniania, czy też samo rozpowszechnianie treści pornograficznych przedstawiających nawet jak najbardziej autentyczną przemoc nie powinno być karalne we wszelkich możliwych tego przypadkach. Czy kobieta, która została zgwałcona i zostało to utrwalone na filmie powinna zostać ukarana za to, że wrzuciła ona film przedstawiający ów gwałt do Internetu? Pytanie to, na mój rozum, jest retoryczne.

Co do pornografii z udziałem zwierząt to można w niej widzieć pewną analogię do pornografii z udziałem dzieci. Jedna i druga wykorzystuje żywe, czujące i podatne na wyrządzenie im krzywdy istoty. Jednak pomiędzy pornografią dziecięcą, a pornografią z udziałem zwierząt są poważne różnice. Pornografia dziecięca (podobnie jak pornografia przedstawiająca prawdziwą, nie udawaną przemoc) może psychicznie krzywdzić wykorzystywane do jej produkcji osoby wskutek tego, że osoby te mają świadomość, że nieprzyzwoite treści z ich udziałem są rozpowszechniane i oglądane przez niektórych, nieznanych im, lub być może (i co gorsza) znanych im ludzi. Lecz zwierzęta – choć niewątpliwie obdarzone pewną inteligencją – nie mają świadomości potrzebnej do tego, by zdawać sobie sprawę, że pornograficzne treści z ich udziałem są np. dostępne w Internecie i oglądane przez takie czy inne osoby. Ponadto, czy produkcja pornografii z udziałem zwierząt i wykorzystywanie zwierząt w związku z nią krzywdzi zwierzęta? Powiem szczerze, że nigdy nie interesowałem się tym problemem (ilu ludzi on w ogóle nim interesuje?), ale myślę, że na zdrowy rozum można mieć co do tego wątpliwość. Zauważmy tu, że krzywda wyrządzana osobom małoletnim wskutek ich seksualnego wykorzystywania jest krzywdą (zazwyczaj przynajmniej, bo może być inaczej – w przypadku np. jakiegoś siłowego gwałtu) raczej psychiczną, niż fizyczną. Ludzie, w tym dzieci, mają poczucie granicy sfery intymności, poczucie naruszania nietykalności cielesnej – nawet, jeśli nie odbywa się ono w gwałtowny i bezpośrednio fizycznie krzywdzący dla nich sposób; ich odczucia warunkowane są przez normy kulturowe – np. takie, które ograniczają nagość do sytuacji prywatnych i dziejących się za zgodą wszystkich osób, które w nich uczestniczą. Lecz wątpliwe jest to, by psychika zwierząt pozwalała im na odczuwanie jakiegoś dyskomfortu z powodu ich seksualnego wykorzystywania – zresztą, jeśli jakieś zwierzę odczuje z takiego powodu dyskomfort, to na zdrowy rozum, użyje swych nóg, kopyt, zębów, pazurów, bądź rogów. Rzecz jasna, zwierzęta powinny być chronione przed krzywdą wyrządzaną im także wskutek seksualnego molestowania. Warto tu jednak zauważyć, że jakkolwiek ustawa o ochronie zwierząt w swym art. 6 ust. 2 pkt 16 wymienia obcowanie płciowe ze zwierzęciem jako jedną z form znęcania się nad zwierzętami – za które zgodnie z art. 35 ust.1a tej ustawy grozi kara do 3 lat więzienia (a w przypadku działania w sposób szczególnie okrutny od 3 miesięcy do 5 lat), to prawny zakaz uprawiania seksu ze zwierzętami należy odczytywać w kontekście zawartego w art. 6 ust. 2 tej ustawy zapisu, w którym jest powiedziane, że „Przez znęcanie się nad zwierzętami należy rozumieć zadawanie albo świadome dopuszczanie do zadawania bólu lub cierpień”. Nie każde więc obcowanie płciowe ze zwierzęciem stanowi przestępstwo, a tylko takie, które sprawia zwierzęciu ból lub cierpienie. Reasumując, pornografia z udziałem zwierząt jest rzeczą obrzydliwą. Lecz nie ma mimo wszystko dostatecznych powodów do jej całkowitego zakazania.


Zaś jeśli chodzi o pornografię, która nie jest pornografią z udziałem nieletnich – w tym nieletnich narysowanych lub stworzonych przy użyciu technik grafiki komputerowej – a dalej pornografią prezentującą przemoc, w tym również przemoc udawaną i fikcyjną, czy też pornografią związaną z wykorzystywaniem do celów seksualnych zwierząt (a więc pornografię dorosłą, w oczywisty sposób interesującą największą liczbę ludzi) to nie jest ona w Polsce zakazana, chyba, że rozpowszechnia się ją w taki sposób, że dostęp do niej może uzyskać osoba mająca nie ukończone 15 lat – bądź jest prezentowana bezpośrednio takiej osobie (art. 200 § 3 k.k.) – lub jest prezentowana publicznie w taki sposób, że może to narzucić jej odbiór komuś, kto sobie tego nie życzy (art. 202 § 1 k.k.).

O pierwszym ze wspomnianych powyżej zakazów była już mowa. Czy uzasadniony jest drugi? Mówiąc szczerze, nigdy nie byłem skłonny do tego, by jakoś szczególnie się go czepiać. Ten zakaz przede wszystkim nie uniemożliwia – i to jest w nim najważniejsze – oglądania pornografii tym, którzy chcą ją oglądać, a do czego w praktyce niezbędna jest jej ogólna dostępność. Lecz mimo wszystko nie jest on całkiem bezproblematyczny. Zauważmy bowiem choćby np. to, że przestępstwem określonym w art. 202 § 1 k.k. nie jest wyłącznie faktyczne narzucenie komuś odbioru pornografii, jeśli ten ktoś nie chce jej widzieć. Przestępstwem, za którego popełnienie grożą obecnie 3 lata więzienia (pierwotnie był to maksimum rok, później przez dość długi zdaje się czas 2 lata) jest publiczne prezentowanie pornografii w taki sposób, że może to narzucić jej odbiór osobie, która sobie tego nie życzy.

Wynika więc z tego, że przestępstwem jest rozpowszechnianie pornografii w taki sposób, który choćby tylko potencjalnie może sprawić, że pornografię przypadkiem zobaczy ktoś, kto nie chce jej oglądać. Warto przy tym zauważyć, że przestępstwo z art. 200 § 1 k.k. nie jest ścigane np. na wniosek osoby, która wbrew swojej woli natknęła się na pornografię, lecz z urzędu przez prokuratora. Można byłoby oczywiście bronić zakazu zapisanego w art. 200 § 1 k.k. mówiąc o prawie do wolności od pornografii w przypadku tych, którzy z pornografią nie chcę mieć styczności. Lecz jeśli niektórzy ludzie mają mieć szczególne, chronione przez przepis prawny prawo do wolności od pornografii, to dlaczego inni ludzie nie mają mieć prawa do wolności od stykania się np. ze zdjęciami abortowanych płodów? Zdjęcia płodów po aborcji mogą u niektórych osób wywoływać nie mniejszy szok, jak u niektórych osób pornografia. Jednak publiczne prezentowanie zdjęć abortowanych płodów w sposób bezwzględnie narzucający odbiór tych zdjęć osobom, które nie chcą ich oglądać nie jest przestępstwem, lecz co najwyżej wykroczeniem (były wyroki trakujące umieszczanie takich zdjęć w miejscach publicznych jako naruszenie art. 141 kodeksu wykroczeń, zgodnie z którym „Kto w miejscu publicznym umieszcza nieprzyzwoite ogłoszenie, napis lub rysunek albo używa słów nieprzyzwoitych, podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1500 złotych albo karze nagany”). Czy niechciane zobaczenie pornografii jest czymś powodującym większą krzywdę psychiczną, niż np. niechciane zobaczenie zdjęć płodów po aborcji? Na zdrowy rozum nie – wątpię w ogóle w to, by było ono czymś poważnie krzywdzącym. Nie zaprzeczam temu, że zakaz narzucania ludziom nie chcianego przez nich odbioru pornografii – w postaci zakazu np. umieszczania pornograficznych zdjęć w witrynach sklepów, na ulicznych billboardach, na murach budynków, na przystankach komunikacji miejskiej itp. jest zakazem rozsądnym. Lecz zakaz zapisany w art. 200 § k.k. jest według mnie cokolwiek przesadzony. A jeśli już zakaz taki w ogóle istnieje, to naruszenie go powinno być traktowane raczej jako wykroczenie, niż jako przestępstwo.


Nie mające nic wspólnego (rzecz jasna) z pornografią, ale potencjalnie niebezpieczne ograniczenie wolności słowa zawarte jest w niedawno wprowadzonym do kodeksu karnego § 9 art. 130 k.k. zgodnie z którym „Kto, biorąc udział w działalności obcego wywiadu albo działając na jego rzecz, prowadzi dezinformację, polegającą na rozpowszechnianiu nieprawdziwych lub wprowadzających w błąd informacji, mając na celu wywołanie poważnych zakłóceń w ustroju lub gospodarce Rzeczypospolitej Polskiej, państwa sojuszniczego lub organizacji międzynarodowej, której członkiem jest Rzeczpospolita Polska albo skłonienie organu władzy publicznej Rzeczypospolitej Polskiej, państwa sojuszniczego lub organizacji międzynarodowej, której członkiem jest Rzeczpospolita Polska, do podjęcia lub zaniechania określonych czynności, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 8”. Czyli inaczej mówiąc, od lat 8 do 30.

Dlaczego przytoczony powyżej przepis jest niebezpieczny dla swobody wypowiedzi – i ograniczą tę swobodę w nieuzasadniony sposób? Otóż przede wszystkim dlatego, że czymś bardzo niejasnym jest granica między prawnie dozwolonym szerzeniem pewnych opinii, a zakazanym przez art. 130 § 9 k.k. prowadzeniem dezinformacji. Czy – dajmy na to –publikowanie stwierdzeń tego rodzaju, że Rosja nie ma najmniejszego zamiaru napadać na Polskę, albo, że razie napaści Rosji na Polskę NATO nas nie obroni, czy też, że Zachód chce narzucić Polsce lewacką ideologię – czy też w ogóle zniszczyć religię, rodzinę i tradycję to dozwolone prawnie wyrażenie opinii, czy mogące podpadać pod wspomniany tu przepis szerzenie dezinformacji? Co to są poważne zakłócenia w ustroju lub gospodarce Rzeczypospolitej Polskiej, państwa sojuszniczego lub organizacji międzynarodowej, której członkiem jest Rzeczpospolita Polska, których wywołanie dezinformacja musi mieć na celu, by jej szerzenie mogło zostać uznane za przestępstwo? Czy pojęcie to oznacza takie – dopiero - zdarzenia, jak np. zbrojna rewolucja, zamach stanu, sfałszowanie wyborów, załamanie się gospodarki i związany z tym powszechny brak towarów pierwszej potrzeby, czy mieszczą się też w nim takie rzeczy, jak np. nieprawidłowe powołanie sędziów Trybunału Konstytucyjnego bądź członków Krajowej Rady Sądownictwa (niewątpliwie bardzo wiele osób – włącznie ze mną – uważa te rzeczy za poważne zakłócenia ustrojowe) lub np. cokolwiek zwiększona inflacja, bądź przypadki blokowania dróg przez protestujących rolników? Kiedy szerzenie dezinformacji ma na celu skłonienie organu władzy publicznej Rzeczypospolitej Polskiej, państwa sojuszniczego lub organizacji międzynarodowej, której członkiem jest Rzeczpospolita Polska, do podjęcia lub zaniechania określonych czynności? To również nie jest jasne, w art. 130 § 9 k.k. nie ma mowy o tym, że warunkiem karalności szerzenia określonej w nim dezinformacji jest to, by prowadzenie takiej dezinformacji łączyło się z żądaniem, lub choćby nawet tylko sugerowaniem podjęcia przez taki czy inny organ państwowy bądź międzynarodowy takich lub innych działań, bądź niepodejmowania jakichś działań.

To prawda, z drugiej strony, iż wygląda na to, że przestępstwa z art. 130 § 9 k.k. nie może popełnić po prostu każdy – np. wypisujący takie czy inne głupstwa internauta. Popełnić może je tylko ten, kto bierze udział w działalności obcego wywiadu, bądź (świadomie) działa na rzecz obcego wywiadu.

Pojęcie brania udziału w działalności obcego wywiadu oznacza – na zdrowy rozum – po prostu bycie agentem takiego wywiadu. Lecz w drugim pojęciu – działania na rzecz obcego wywiadu – może się kryć pułapka. To prawda, że działanie takie z całą pewnością musi (teoretycznie przynajmniej, patrząc się na to poprzez pryzmat podstawowych zasad prawa karnego) być świadome. Ale czy za takie świadome działanie na rzecz obcego wywiadu nie mogłoby przypadkiem zostać uznane rozpowszechnienie przez kogoś jakichś (dez)informacji, jeśli tylko można byłoby powiedzieć, iż jest rzeczą powszechnie wiadomą, że podobne treści rozpowszechnia np. ruski wywiad - a zatem ktoś, kto szerzy takie treści musi zdawać sobie sprawę z tego i godzić się z tym, że swym działaniem wspiera on aktywność obcej służby wywiadowczej?

Poza tym zachodzi jeszcze jedno bardzo ważne pytanie: czy dezinformacja, o której jest mowa w art. 130 § 9 k.k. – wszystko już jedno, czy szerzona przez szpiegów, czy nie przez szpiegów, jest czymś na tyle groźnym, by konieczne było jej zwalczanie przy użyciu instrumentów właściwych prawu karnemu, a nie innych metod, czyli np. prostowania dezinformacji i publikowania informacji prawdziwych? Treści, o których jest mowa w art. 130 § 9 k.k. – choć oczywiście potencjalnie szkodliwe – nie należą na zdrowy rozum do takich, które są w stanie wywołać natychmiastową katastrofę i których bezzwłoczne powstrzymanie jest, jak wyraził się kiedyś sędzia Holmes w swym votum separatum w sprawie Abrams v. United States (1919 r.) wymogiem ocalenia kraju (niekoniecznie w sensie uratowania jego istnienia – przecież nawet np. zamachy terrorystyczne z 11 września 2001 r. nie zagroziły istnieniu Stanów Zjednoczonych jako państwa – ale w tym sensie, by w kraju czy dla kraju nie stało się coś bardzo złego).

Dezinformację często łatwo jest wykryć. Jak można przeczytać w artykule zamieszczonym na portalu „The Future of Freedom of Speech” dezinformacja ma (choć niekoniecznie zawsze musi mieć) swoje charakterystyczne cechy. Na przykład chwytliwe nagłówki pisane wielkimi literami i wykrzyknikami. Jak pisze autor podlinkowanego artykułu „Jeśli szokujące twierdzenia zawarte w nagłówku brzmią niewiarygodnie, prawdopodobnie tak jest”. Dalej, ostrzegawczym sygnałem przed dezinformacją mogą być adresy URL – np. takie, które naśladują adresy stron prezentujących prawdziwe (a w każdym razie publikowane w dobrej wierze) wiadomości. Wskazówką w kierunku tego, że dany tekst zawiera dezinformacje może też być nietypowe formatowanie, błędy ortograficzne lub niewygodny w czytaniu układ. Ponadto, fałszywe wiadomości mogą zawierać bezsensowne ramy czasowe lub daty wydarzeń, które zostały zmienione. Na to, że dana informacja jest fałszywa może wskazywać także brak podanych w niej dowodów na jej prawdziwość lub powoływanie się na anonimowych ekspertów. No i oczywiście na fałszywość informcji wskazuje to, że jakaś np. sensacyjna czy bulwersująca wiadomość opublikowana została w jednym źródle, lecz nie w innych. Bądź – powiedzmy – że została opublikowana tylko na nielicznych, cechujących się np. podejrzanymi adresami stronach internetowych.

Niezaprzeczalnie, rozpowszechnienie dezinformacji może prowadzić do złych rzeczy. Ale, jak pisałem tu już wcześnie, do złych rzeczy – takich, jak akty przemocy, w wyniku których zostają wyrządzone potężne straty materialne i zostają ranni, lub nawet giną ludzie – może też prowadzić rozpowszechnianie informacji prawdziwych. I, co więcej, szerzenie tych drugich, może być tak naprawdę bardziej niebezpieczne. Dezinformacje można demaskować i prostować. Lecz jak zdemaskować czy też sprostować prawdę – taką np. że biały policjant Derek Chauvin (piękne nazwisko, po francusku znaczy ono „szowinista”… bardzo pasuje do tego, co zrobił) udusił czarnoskórego George’a Floyda, albo, że na terenach szkół dla Indian w Kanadzie prowadzonych tam niegdyś przez związki wyznaniowe – w tym przede wszystkim Kościół Katolicki – odkryto masowe groby dzieci i że dzieci uczące się w tych szkołach były przemocą zabierane od swoich rodziców i traktowane w straszny nieraz sposób? Pomijając jakieś szczególne i mało prawdopodobne przypadki – takie np., jak kłamliwe, w sytuacji jakiegoś np. wyjątkowego napięcia stosunków między Polską, a Rosją ogłoszenie docierającej do wielkiej liczby ludzi wiadomości, że Ruscy wystrzelili w kierunku Warszawy pocisk z głowicą nuklearną – co mogłoby spowodować masową panikę, chaotyczną próbę wydostania się wielkiej liczby osób z miasta, a co za tym idzie wypadki samochodowe czy wzajemne tratowanie się próbujących za wszelką cenę ukryć się w „bezpiecznych” miejscach ludzi (o np. samobójstwach, do których bez rozpowszechnienia takiej kłamliwej wiadomości by nie doszło nie mówiąc) - szerzenie dezinformacji nie jest w żaden oczywisty sposób groźniejsze dla takich choćby wartości, jak fizyczne bezpieczeństwo ludzi i ich własności, niż szerzenie pewnych informacji jak najbardziej zgodnych z prawdą. W każdym razie, do dezinformacji – w tym takiej, o jaką chodzi w art. 130 § 9 k.k. – jak najbardziej da się zastosować to, co sędzia Sądu Najwyższego USA Louis Brandeis napisał niegdyś (w 1927 r.) w swej opinii w sprawie Whitney v. California (formalnie rzecz biorąc zbieżnej z opinią większości sądu, lecz de facto odrębnej): „Żadne niebezpieczeństwo płynące z mowy nie może być uznane za jasne i aktualne, chyba że wystąpienie zła jest tak nieuchronne, że może nastąpić, zanim będzie możliwość pełnej dyskusji. Jeśli jest czas na zdemaskowanie w drodze dyskusji fałszu i błędów, na zapobieżeniu złu poprzez procesy edukacyjne, lekarstwem, które należy zastosować jest więcej mowy, a nie wymuszone milczenie”. Walką z dezinformacją, o której jest mowa w art. 130 § 9 k.k. powinni zajmować się dziennikarze, publicyści, portale typu „Demagog” i „zwykli” internauci – a także, niezaprzeczalnie, rządowe, czy wspierane przez rząd ośrodki weryfikowania informacji – a nie prokuratorzy i sędziowie.


Niewiarygodnie wprost głupie ograniczenie wolności wypowiedzi – i wolności środków masowego przekazu – przewidziane jest w art. 49a jednej z najważniejszej dla funkcjonowania mediów w Polsce ustaw, jaką jest pochodzące z 1984 r. Prawo Prasowe. Zgodnie z tym przepisem „Redaktor, który nieumyślnie dopuścił do opublikowania materiału prasowego zawierającego znamiona przestępstwa, o którym mowa w art. 37a – podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności” (art. 37a prawa prasowego mówi, że „W razie skazania za przestępstwo popełnione przez opublikowanie materiału prasowego, sąd może orzec przepadek materiału prasowego”).

Dlaczego ten przepis – za którego złamanie na szczęście nie grozi więzienie – jest idiotyzmem? Otóż, podstawową przesłanką do takiej jego oceny jest zawarte w nim słowo „nieumyślnie”. Co to oznacza? Otóż, według art. 9 § 2 kodeksu karnego „Czyn zabroniony popełniony jest nieumyślnie, jeżeli sprawca nie mając zamiaru jego popełnienia, popełnia go jednak na skutek niezachowania ostrożności wymaganej w danych okolicznościach, mimo że możliwość popełnienia tego czynu przewidywał albo mógł przewidzieć”.

Szczególnie zwróćmy tu uwagę na słowa „mógł przewidzieć”. Co w kontekście wspomnianego tu art. 49a P.P. to oznacza? Otóż to, że redaktor np. gazety może „beknąć” na jego podstawie jeśli dopuścił do opublikowania w kierowanym przez siebie piśmie (albo np. w dziale pisma – nie ma w tym przepisie mowy o redaktorze naczelnym) treści mającej znamiona przestępstwa (a więc np. publicznego znieważenie Prezydenta, publicznego znieważenia lub poniżenia konstytucyjnego organu państwa, czy zniesławienia – przy okazji, będącego przestępstwem nie do końca umyślnym – za zniesławienie może zostać skazany ktoś, kto był przekonany o prawdziwości swojej wypowiedzi) nawet wówczas, gdy o fakcie, że treść ta narusza prawo karne nie wiedział, i co więcej wówczas, gdy czegoś takiego nie podejrzewał – lecz także wówczas, gdy jedynie mógł on przewidzieć, że treść ta stanowi przestępstwo, co znaczy mniej więcej tyle, że do stwierdzenia czegoś takiego był intelektualnie zdolny.

Art. 49a P. P. nie jest oczywiście jakimś w praktyce bardzo groźnym dla wolności słowa, w tym wolności mediów, przepisem. Kara przewidziana za jego naruszenie nie jest bardzo wysoka i, co więcej, nie zatknąłem się z informacją, by ktoś został skazany na jego podstawie. Lecz pomijając już kwestię uczciwości karania redaktora gazety lub czasopisma za to, że w kierowanym przez niego medium wskutek jakiegoś jego zaniedbania pojawiła się treść mająca znamiona przestępstwa – chciałbym zauważyć, że trudno może być oddzielić nieumyślność, zwłaszcza polegającą na jedynie możliwości przewidzenia, że popełnia się przestępstwo, czy też wykroczenie od czystego przypadku – oczywiste jest, że przepis ten ma na celu skłonienie redaktorów gazet czy też czasopism do stosowania cenzury (przy czym bynajmniej nie mam zamiaru twierdzić, że cenzura wewnątrz redakcyjna powinna być zabroniona – sorry, ale redagowanie gazet w dużej mierze polega na stosowaniu takiej czy innej cenzury) – jak najskrupulatniejszego sprawdzania wszystkiego, co tylko w gazecie bądź czasopiśmie się może ukazać i rozstrzygania najmniejszych wątpliwości w kwestii tego, czy jakaś treść może stanowić przestępstwo na korzyść tezy, że tak właśnie jest – nie koniecznie rzecz jasna słusznie). To jest przepis mający na celu już nawet nie to, by prasa nie publikowała treści prawnie zakazanych (za których publikowanie dziennikarze i redaktorzy mogą być przecież karani tak samo, jak wszyscy inni ludzie), ale żeby się nawet nie zbliżała do czegoś takiego.

Zasadnicze wątpliwości budzi też art. 13.1. Prawa Prasowego, zgodnie z którym „Nie wolno wypowiadać w prasie opinii co do rozstrzygnięcia w postępowaniu sądowym przed wydaniem orzeczenia w I instancji”. Nie wolno więc, zgodnie z tym przepisem, wypowiadać się – przynajmniej na łamach prasy – na temat tego, czy ktoś, kto stanął przed sądem jest winien popełnienia zarzuconego mu czynu, czy też nie, ani na temat tego, jaką karę powinien dostać, albo jaką – zdaniem autora wypowiedzi – najprawdopodobniej dostanie.

Czym można próbować tłumaczyć wspomniany powyżej zakaz? Na pewno nie – w każdym razie w sposób poważny – chęcią zabezpieczenia prawidłowego toku postępowania sądowego, w tym praw oskarżonego – tak by np. nie został skazany ktoś niewinny. Przepraszam bardzo, ale sędziowie, jeśli mają w sobie jakiś moralny kręgosłup – a należy zakładać, że go mają, bo inaczej sprawiedliwość będąca jak wiadomo ostoją mocy i trwałości Rzeczypospolitej się załamuje (a wraz z nią sama Rzeczpospolita) - to treści mówiące o tym, że ktoś jest winien, albo, że ktoś jest niewinny, czy też że ktoś powinien dostać 2 lata, 15 lat czy też dożywocie mają oni naprawdę gdzieś. Obawa przed wpływem zakazanych przez art. 13 ust. 1 wypowiedzi na sąd mogłaby być cokolwiek bardziej uzasadniona, gdyby w Polsce były np. sądy przysięgłych, w których zasiadają tak naprawdę przypadkowi ludzie nie będący prawnikami. Jednak w USA są sądy przysięgłych i mimo to taki przepis, jak art. 13.1. polskiego prawa prasowego byłby tam praktycznie nie do pomyślenia.

Musi tu więc chodzić o jakąś bardzo tak naprawdę abstrakcyjną ochronę autorytetu sądów. Tak, by jacyś ludzie przypadkiem nie pomyśleli sobie np. czegoś takiego: jak sąd mógł kogoś uniewinnić (albo skazać) skoro w gazecie napisali, że jest niewinny (albo, że jest winny)? Oczywiście, warto jest powiedzieć to, że wyrażenie opinii co do rozstrzygnięć w sprawach sądowych często nie jest rzeczą mądrą. Dziennikarze, czy też tzw. zwykli ludzie często nie wiedzą o rozpatrywanej przez sąd sprawie tego, co wiedzą bezpośredni uczestnicy postępowania. Nie znają np. akt. Ale mądrość, czy też niemądrość pisania o tym, że ktoś jest np. winny czy też niewinny, albo na jak długo pójdzie czy też powinien pójść do więzienia i karanie za pisanie, czy też mówienie o czymś takim to są dwie różne sprawy. Autorytet sądów można chronić w inny sposób, niż zakazując wyrażania opinii, o których jest mowa art. 13.1. P. P. – np. poprzez wyrażanie dystansu wobec takich opinii i przede wszystkim poprzez przekonujące uzasadnianie przez sędziów wydawanych przez siebie wyroków.

Cokolwiek wątpliwy jest także art. 13.2 tej samej ustawy, zgodnie z którym „Nie wolno publikować w prasie wizerunku i innych danych osobowych osób, przeciwko którym toczy się postępowanie przygotowawcze lub sądowe, jak również wizerunku i innych danych osobowych świadków, pokrzywdzonych i poszkodowanych, chyba że osoby te wyrażą na to zgodę”. Jest to przepis, z którego biorą się takie określenia oskarżonych w sprawach karnych, jak np. Lech W., Piotr O., Henryk S., Józef K. itd.

Czy przepis ten ma jakiś sens? Jeśli chodzi o to pytanie, to wydaje mi się, że może on jakoś działać w przypadku mało znanych osób i powodować to, że ludzie nie będą wiedzieli np. tego, że jakimś tam Józefem K., który stanął w takiej czy innej sprawie przed sądem jest konkretny, znany przynajmniej niektórym Józef Kowalski (nie mam, żeby było jasne, na myśli żadnego konkretnego Józefa Kowalskiego i o procesie żadnego Józefa Kowalskiego nic nie wiem). Ale jest to oczywiście nieskuteczna ochrona w przypadku osób szeroko znanych, w przypadku których powszechnie wiadomo, kto kryje się za takimi czy innymi inicjałami.

Warto też zauważyć pewien związany z tym przepisem paradoks. Wyobraźmy tu sobie sytuację, że ktoś – może to być także pracujący dla jakiejś gazety dziennikarz – publikuje informację np. o tym, że Józef Kowalski coś ukradł, bądź popełnił jakieś inne przestępstwo. Opublikowanie takiej informacji jest oczywiście prawnie ryzykowne. Naraża ono dziennikarza (podobnie, jak każdego innego, kto ją opublikuje) na proces na podstawie art. 212 § 2 k.k. z potencjalną perspektywą kary do roku więzienia. Lecz coś takiego nie jest bezwzględnie nielegalne. Jest to legalne, jeśli Józef Kowalski faktycznie jest złodziejem, a opublikowanie informacji o czymś takim służyło obronie społecznie uzasadnionego interesu. Jest to bezwzględnie legalne wówczas, gdy będący złodziejem Józef Kowalski jest osobą sprawującą funkcję publiczną. Jest to również legalne wówczas, gdy Józef Kowalski nie dokonał wprawdzie kradzieży, ale ktoś informujący o takim jego postępowaniu w sposób staranny i rzetelny sprawdził informacje prowadzące go do takiego wniosku – i przy tym gdy Kowalski sprawuje funkcję publiczną lub pod warunkiem działania w obronie społecznie uzasadnionego interesu w przypadku, jeśli nie pełni on takiej funkcji. Zgoda, że ciężar udowodnienia przed sądem, że Kowalski jest przestępcą, albo, że oskarżony wysuwając przeciwko niemu taki zarzut zachował standardy dziennikarskiej staranności i rzetelności spoczywa na oskarżonym. Ale generalnie rzecz biorąc chodzi mi o to, że napisanie o tym, że jakiś np. Józef Kowalski coś ukradł nie jest bezwzględnie prawnie zakazane i karalne.

Wyobraźmy sobie jednak, że dowody przeciwko rzeczonemu Kowalskiemu są na tyle mocne, że prokuratura postawiła mu zarzut (np.) kradzieży, albo, że został on postawiony przed sądem. W takiej sytuacji Józef Kowalski nie może być już w prasie Józefem Kowalskim, lecz co najwyżej Józefem K. – chyba, że prokurator bądź sąd zgodzi się na podanie jego pełnych personaliów ze względu na ważny interes społeczny. Może się to tyczyć także sytuacji, gdy Józef K. jest osobą powszechnie znaną – żaden przepis prawa prasowego ani innych ustaw nie mówi o tym, że zakaz ujawniania w prasie wizerunku i innych danych osobowych osoby, przeciwko którym toczy się postępowanie przygotowawcze lub sądowe – podobnie, jak analogicznych danych świadka czy też pokrzywdzonego nie obowiązuje wówczas, gdy osoba ta jest powszechnie znana i jest tak naprawdę tajemnicą poliszynela to, co się jej zarzuca.

Jak można tłumaczyć zakaz, o którym była tu mowa? No, cóż – często tłumaczy się go zasadą domniemania niewinności – a także potrzebą ochrony prywatności podejrzanego, oskarżonego, pokrzywdzonego czy też świadka. Ale czy można go tak naprawdę wytłumaczyć? Jeśli chodzi o pierwszy z argumentów na rzecz zakazu, o którym jest mowa w art. 13.2. Prawa Prasowego to chciałbym zauważyć, że domniemanie niewinności oskarżonego, które należy do podstawowych zasad procesu karnego jest w oczywisty sposób obowiązkiem spoczywającym na sądzie. Sędzia, przystępując do rozpatrywania sprawy karnej musi zakładać, że oskarżony nie jest winien popełnienia zarzuconego mu czynu i może uznać, że jest inaczej tylko wówczas, gdy został przekonany przez oskarżyciela, w sposób zbijający kontrargumenty obrony, że postawiony przed nim człowiek przestępstwo jednak popełnił. Ale byłoby absurdem generalne wymaganie od ludzi, by musieli oni uważać, że ktoś postawiony w jakiejś sprawie przed sądem jest niewinny, bo w jego sprawie nie zapadł jeszcze prawomocny wyrok skazujący (prawo oczywiście czegoś takiego od ludzi nie wymaga, bo nie jest w stanie narzucić ludziom takiego czy innego sposobu myślenia). W przypadku zwykłych ludzi – w tym rzecz jasna dziennikarzy – respektowanie zasady domniemania niewinności człowieka postawionego przed sądem jest oczywiście kwestią rozsądku i dobrego zwyczaju. Ludzie nie związani bezpośrednio z jakąś sprawą toczącą się prokuraturze czy też przed sądem często zbyt wiele o niej nie wiedzą. Ale czym innym jest mądrość, czy też głupota pisania o tym, że kimś postawionym przed sądem jest np. Józef Kowalski – z ewentualnym dodaniem do tego np. stwierdzenia, że jest on winien – albo, że jest on niewinny – a czym innym zakaz pisania o tym, że przed sądem stanął Józef Kowalski – i wyrażania opinii w kwestii tego, czy jest on winny czy też niewinny, bo ludzie i tak będą na ten temat uważać swoje. Słusznemu oczywiście dążeniu do inkulturacji zasady domniemania niewinności – czyli nie uważania za winnego kogoś, komu wina nie została jeszcze udowodniona i kto nie został jeszcze skazany - lepiej, niż takie zakazy, jak te o których jest mowa w art. 13 Prawa Prasowego służy poważne traktowanie tej zasady przez sędziów, a także jawność i możliwość szerokiego relacjonowania rozpraw sądowych.

A jeśli chodzi o kwestię ochrony prywatności, to z nią jest taki kłopot, że postępowania sądowe w Polsce zasadniczo rzecz biorąc są publiczne i jawne. Pomijając te sprawy, które toczą się z wyłączeniem jawności, każdy, kto tylko chce (no, i powiedzmy sobie, że nie zachodzi taka np. sytuacja, że chętnych do pójścia na jakąś rozprawę jest tylu, że nie są się w stanie zmieścić w sali sądowej i administracja sądu zmuszona jest np. wprowadzić specjalne przepustki, wydawane według jakiegoś klucza – np. dla przedstawicieli mediów, lecz nie dla zwykłych ludzi „z ulicy”) może pójść na toczący się w sądzie proces karny i dowiedzieć się, że oskarżonym jest np. Józef Kowalski. A świadkiem Maria Nowacka, zaś pokrzywdzonym Jan Nowak. Wszyscy – potencjalnie przynajmniej – mogą się o takich rzeczach w absolutnie legalny sposób dowiedzieć, ale przynajmniej przedstawicielom prasy nie wolno o takich rzeczach pisać i informować o nich szerokich mas społeczeństwa, którego większość rzecz jasna do sądów nie chadza. Załóżmy dla dobra argumentacji, że w zakazie, o którym jest mowa w art. 13.2. P. P. chodzi o ochronę prywatności oskarżonych, świadków, pokrzywdzonych i poszkodowanych. Prywatność to ważna niewątpliwie wartość dla właściwie każdego człowieka (który oczywiście ma prawo w ustalonym przez siebie zakresie z niej zrezygnować) i oczywiście prywatność osoby będącej uczestnikiem postępowania sądowego jest w mniejszym stopniu naruszana, jeśli dane personalne, takie, jak imię, nazwisko oraz wygląd takiej osoby poznają tylko względnie nieliczni ludzie obecni na rozprawie, niż gdy poznają je tysiące, setki tysięcy, a może nawet miliony czytelników gazet, popularnych portali internetowych czy oglądaczy telewizji. Lecz mimo wszystko zachodzi pytanie, czy taka, jak przewidziana przez art. 13. 2. Prawa Prasowego ochrona prywatności podejrzanych, oskarżonych, pokrzywdzonych i świadków służy ochronie tej wartości, która w postępowaniu czy to prokuratorskim, czy też sądowym jest najważniejsza, czyli sprawiedliwości – rozumianej przede wszystkim jako nie dopuszczenie do wydania rozstrzygnięcia nie opartego na dobrze zweryfikowanych faktach. Służą zakazy przewidziane przez art. 13.2. Prawa Prasowego ochronie tej wartości? W oparciu o łatwo wyobrażalne przykłady łatwo można dojść do wniosku, że nie. Przypuśćmy, że przed sądem jako świadek zeznaje Maria Nowak – o której tylko obecni na sali rozpraw mogą wiedzieć, że jest to Maria Nowak i znać jej wygląd – a wszyscy inni, poza nielicznymi osobami poinformowanymi in personam muszą się zadowolić wiedzą o tym, że jest to jakaś Maria N. Lecz załóżmy dla dobra argumentacji, że owa Maria N. jest notoryczną kłamczuchą i jako świadek jest po prostu niewiarygodna. Przepraszam bardzo, ale jest chyba rzeczą oczywistą, że zdemaskowanie niewiarygodności takiego świadka jest bardziej prawdopodobne wówczas, gdy wiedza na temat tego, kim on jest – jak się on np. nazywa i jak wygląda – jest rozpowszechniona szeroko, niż tylko w jakimś bardzo wąskim zakresie. Ta sama uwaga tyczy się też oczywiście oskarżonych i pokrzywdzonych. Wyobraźmy tu sobie zwłaszcza (ze względu choćby na zasadę domniemania niewinności i rozstrzygania wątpliwości na korzyść oskarżonego – jak już zostało dawno powiedziane, lepiej jest uniewinnić 100 winnych, niż skazać jednego niewinnego) sytuację, że przed sądem został postawiony ktoś de facto niewinny popełnienia zarzucanego mu przestępstwa. Kiedy jest większa szansa na to, że znajdą się świadkowie, którzy zeznają, że oskarżony nie był obecny na miejscu zbrodni, albo, że jest tylko podobny do prawdziwego sprawcy – wtedy, gdy dane personalne i wizerunek oskarżonego mogą być znane tylko garstce osób obecnych na sali rozpraw, czy wówczas, gdy informacje te zostaną szeroko rozpowszechnione w mediach? To przecież jest chyba pytanie retoryczne.


Ograniczenia wolności wypowiadania się na temat tego, co działo się w prokuraturze czy też w sądzie przewiduje także art. 241 kodeksu karnego, zgodnie z którego § 1 „Kto bez zezwolenia rozpowszechnia publicznie wiadomości z postępowania przygotowawczego, zanim zostały ujawnione w postępowaniu sądowym, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”, według § 2 „Tej samej karze podlega, kto rozpowszechnia publicznie wiadomości z rozprawy sądowej prowadzonej z wyłączeniem jawności” zaś zgodnie „Karze określonej w § 1 podlega, kto bez zezwolenia rozpowszechnia publicznie wiadomości z postępowania prowadzonego na podstawie przepisów o postępowaniu w sprawach nieletnich”.

Są te zakazy uzasadnione? Jeśli chodzi o pierwszy z nich, to byłoby – na moje wyczucie pół biedy, gdyby obowiązek zachowania wiadomości z postępowania przygotowawczego w tajemnicy spoczywał na pracownikach prokuratury, względnie organu, który pod prokuratorskim nadzorem de facto prowadzi postępowanie przygotowawcze – a więc np. policji, czy ABW. Ale ten obowiązek spoczywa nie tylko na pracownikach w.w. organów, lecz po prostu na wszystkich, do których takie wiadomości dotarły – a więc na podejrzanych, świadkach, dziennikarzach, którzy mogliby zostać poinformowani przez kogoś o np. treści zadawanych przez prokuratora pytań i jego zeznań i oczywiście (np.) na zwykłych internautach. Służy wspomniany w art. 241 § 1 k.k. zakaz czemuś więcej, niż temu, by organy państwowe prowadzące postępowania przygotowawcze w sprawach karnych mogły je prowadzić w świętym spokoju, nie narażając się ze strony opinii publicznej na zarzuty takich czy innych nieprawidłowości? To, znów, jest pytanie retoryczne – nieprawidłowości, niedociągnięcia czy nadużycia w postępowaniu przygotowawczym z bez porównania większym prawdopodobieństwem mają szansę zostać skorygowane i naprawione wówczas, gdy dzięki swobodzie wypowiedzi mogą ujrzeć światło dzienne, niż wówczas, gdy z powodu strachu przed karą za ich ujawnienie pozostają w ukryciu. Podobną rzecz można powiedzieć o art. 241 § 2, przy czym tu można zadać pytanie o to, czemu mają służyć procesy sądowe z wyłączeniem jawności – która, przypomnę, jest generalną zasadą postępowań sądowych w Polsce. Byłoby tu może jeszcze pół biedy, gdyby tajne procesy odbywały się wyłącznie w sprawach, w których na sali rozpraw ujawniane są np. jakieś supertajne tajemnice wojskowe, czy dotyczące służb specjalnych, choć i w tym przypadku zachodzi pytanie – co jest gorsze, czy możliwość ujawnienie jakiejś państwowej tajemnicy, bardzo możliwe, że utajnionej w sposób nadgorliwy, czy możliwość nadużyć, w tym wydania niesprawiedliwego wyroku, która w niejawnym procesie sądowym jest zazwyczaj większa, niż w normalnym publicznym postępowaniu? Ale tajne procesy w sprawach karnych wcale nie muszą dotyczyć żadnych tajemnic. Według bowiem artykułu 360 § 1 kodeksu postępowania karnego „Sąd może wyłączyć jawność rozprawy w całości albo w części: 1) jeżeli jawność mogłaby: a) wywołać zakłócenie spokoju publicznego, b) obrażać dobre obyczaje, c) ujawnić okoliczności, które ze względu na ważny interes państwa powinny być zachowane w tajemnicy, d) naruszyć ważny interes prywatny; 2) jeżeli choćby jeden z oskarżonych nie ukończył 18 lat lub na czas przesłuchania świadka, który nie ukończył 15 lat; 3) na żądanie osoby, która złożyła wniosek o ściganie”.

Ochrona tajemnicy państwowej przed możliwością jej ujawnienia wydaje mi się czymś w miarę racjonalnym, aczkolwiek też można mieć wątpliwości na ten temat: jak pisałem tu już wcześniej, na podstawie przepisów ustawy o ochronie informacji niejawnych mogą być utajniane wiadomości, których ujawnienie mogłoby, owszem, być kłopotliwe dla rządzących, lecz niekoniecznie zagrozić autentycznemu interesowi państwa (rozumianemu jako coś innego, niż po prostu interes władzy). Podobnie racjonalna może być ochrona interesu prywatnego: może się zdarzyć np. tak, że osoba pokrzywdzona np. w wyniku przestępstwa natury seksualnej z powodu emocjonalnej traumy nie będzie w stanie zeznawać przed publicznością. Podobną rzecz można pewnie powiedzieć o rozprawach sądowych z udziałem nieletnich – z wszystkimi wątpliwościami, o których była mowa powyżej.

Ale co ma znaczyć to, że sąd może wyłączyć jawność rozprawy, jeśli rozprawa mogłaby obrażać dobre obyczaje? Odpowiadając na to pytanie, chciałbym zwrócić uwagę na to, że w sądach – a przynajmniej w sądach karnych – najczęściej mówi się o przestępstwach. Nikt zaś chyba nie powie, że przestępstwa są zgodne z dobrymi obyczajami. Na gruncie art. 360 § 1 ust. 1 pkt b k.p.k. sąd może zatem utajnić każdą w gruncie rzeczy rozprawę w sprawie karnej. Wiadomo, oczywiście, że nic takiego w praktyce się nie dzieje i tylko nieliczne rozprawy są utajniane z tego powodu, że zdaniem sądu mogą one obrażać dobre obyczaje. Ale nie zmienia to jednak faktu, że pojęcie zawarte we wspomnianym tu przepisie jest ekstremalnie wręcz szerokie i nieprecyzyjne, zaś decyzja sądu o skorzystaniu z tego przepisu w oczywisty sposób jest oparta w oparciu o nic innego, jak subiektywne widzimisię sędziego, lub członków składu orzekającego, jeśli nie jest on jednoosobowy. Jeśli chodzi zaś o przestępstwo ujawnienia wiadomości z tajnej rozprawy, to oczywiście może ono czasem prowadzić do potencjalnie niebezpiecznego ujawnienia np. krytycznie ważnej tajemnicy wojskowej, tajemnicy na temat działań służb specjalnych, danych świadków koronnych, czy też, agentów pod przykryciem, infiltrujących zorganizowane grupy przestępcze. Jednak nie jest tak, że do czegoś takiego popełnienie wspomnianego tu przestępstwa prowadzić musi – trudno jest to sobie wyobrazić wówczas, gdy rozprawa sądowa została utajniona wyłącznie ze względu na istniejącą zdaniem sędziego potrzebę ochrony dobrych obyczajów. Zakaz ujawnienia wiadomości z takiej rozprawy wytłumaczyć można tylko na jednej zasadzie: nie wolno, bo nie wolno. To jednak nie jest zasada, na jakiej powinno opierać się formułowanie i stosowanie prawa w państwie szanującym prawa i wolności jednostki.


Reasumując, odnośnie niekoniecznie wszystkich, ale na pewno wielu czynów zakazanych przez polskie prawo karne – a także prawo wykroczeń (naruszenia Prawa Prasowego są – na szczęście – tylko wykroczeniami, a nie przestępstwami), a polegających na tym, że sprawca prawnie zakazanego czynu coś mówi, pisze, publikuje lub wyraża w formie tzw. wypowiedzi symbolicznej – tj. prezentowania jakiegoś gestu bądź symbolu – można powiedzieć, że są to czyny o tak naprawdę znikomej, lub nawet żadnej, szkodliwości społecznej. Dojście do wniosku, że tak właśnie jest, jest kwestią zdrowego rozsądku. Zadajmy tu sobie bowiem takie np. pytania: czy Rzeczypospolitej Polskiej bądź Narodowi Polskiemu coś się naprawdę stanie, gdy ktoś się brzydko wyrazi o którymś z tych bytów, naruszając przez to art. 133 k.k.? Czy prezydentowi Andrzejowi Dudzie realnie utrudnia sprawowanie jego funkcji to, że sporo ludzi wyraża się na jego temat w sposób niezbyt parlamentarny? Czy innym konstytucyjnym organom państwa utrudniają działanie podobne wypowiedzi na ich temat? Czy to, że jacyś ludzie gloryfikują Hitlera czy też Stalina (bądź Pol Pota czy Kim Ir Sena, albo Kim Dżong Una) stwarza realne niebezpieczeństwo, że w Polsce powstanie reżim totalitarny? Czy brzydkie wyrażenie się o takich czy innych grupach narodowych, rasowych, etnicznych, wyznaniowych bądź jeszcze innych (np. osobach LGBT+) faktycznie prowadzi do tego, że osoby należące do tych grup stają się obiektem przemocy? Czy znieważanie, jak to określa art. 196 k.k. przedmiotów czci religijnej wywołuje u osób, których uczucia religijne zostały obrażone jakąś krzywdę, z którą nie mogą oni normalnie żyć? Czy powiedzenie lub napisanie przez kogoś, że Polska powinna napaść na – dajmy na to – Czechy, co mogłoby zostać uznane za przestępstwo z art. 117 § 3 k.k. zgodnie z którym „Kto publicznie nawołuje do wszczęcia wojny napastniczej lub publicznie pochwala wszczęcie lub prowadzenie takiej wojny, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5” miałoby jakąkolwiek szansę doprowadzić do wojny polsko – czeskiej? Czy napisanie gdzieś wstrętnego niewątpliwie hasła „Żydzi do gazu” – co można byłoby podciągnąć pod art. 126a k.k. zgodnie z którym ten, kto „publicznie nawołuje do popełnienia czynu określonego w art. 118, 118a, 119 § 1, art. 120–125 (a więc np. ludobójstwa) lub publicznie pochwala popełnienie czynu określonego w tych przepisach, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5” ma szansę doprowadzić lub choćby przyczynić się do gazowania lub mordowania w inny sposób Żydów? Rozsądna odpowiedź na te wszystkie pytania brzmi: nie.

Nie znaczy to oczywiście tego, że słowa – w tym także takie, których zakazuje polski kodeks karny absolutnie nie mogą prowadzić do zła. Oczywiście, że mogą – wielu złych, niebezpiecznych, przestępczych i nawet tragicznych w skutkach czynów nie mogłoby się zdarzyć – o czym pisałem – bez pewnych wypowiedzi – z tego choćby powodu, że bez takich czy innych wypowiedzi ludzie nic nie wiedzieliby na temat zła, przeciwko któremu postanowili protestować lub walczyć z nim na drodze przemocy.

Prawda jest też taka, że nawet kompletnie, zdawałoby się, niewinne akty ekspresji, takie w każdym razie, za które nikt nie proponuje karać bądź ich zakazywać, mogą pobudzać zaburzone psychicznie jednostki do dokonywania makabrycznych zbrodni. Wskażmy nieco przykładów takich czynów, dokonanych przez niektórych ludzi, pod wpływem tego, co ludzie ci zobaczyli na filmie, przeczytali, bądź usłyszeli:

Gdzieś pod koniec lat 50. XX wieku młody wówczas Niemiec nazwiskiem Heinrich Pommerenke wybrał się do jednego z kin w Karlsruhe na wyświetlany tam głośny wówczas amerykański film „Dziesięcioro Przykazań”. Gdy oglądają ten film zobaczył on w nim scenę tańca skąpo odzianych Żydówek wokół Złotego Cielca doznał nagłego „olśnienia” i pojął, że kobiety są źródłem wszelkiego zła na świecie, a on został powołany przez Boga w tym celu, żeby je karać i zabijać. Skutki obejrzenia kompletnej zdawałoby się niewinnej sceny? 4 morderstwa – w tym pierwsze dokonane w znajdującym się blisko kina parku po wyjściu z seansu, 12 prób zabójstwa i 21 gwałtów.

Przeszło 40 lat po zbrodniczych wyczynach Heinricha Pommerenke szereg brutalnych morderstw zainspirował, jak wiele na to wskazuje, głośny na początu obecnego wieku film „Matrix”. I tak np, 19 letni Josh Cooke z Oakton w amerykańskim stanie Virginia – będący wcześniej przykładnym absolwentem prywatnej szkoły katolickiej – z zimną krwią zastrzelił swoich rodziców, po czym zadzwonił na policyjny numer 911. Jak stwierdziła jego adwokat Rachel Fierro w czasie popełniania zbrodni był on całkowicie przekonany, że żyje w wirtualnym świecie „Matrixa” i zabija nie prawdziwe osoby, lecz istoty ze sztucznej rzeczywistości wygenerowanej przez okrutne komputery sprawujące władzę nad ludźmi. Obsesja na punkcie filmu „Matrix” doprowadziła go do tego, że nie odróżniał fikcji od rzeczywistości i przekonany był, że otacza go wirtualny świat, z którego musi się za wszelką cenę uwolnić. W lipcu 2002 r. 37-letnia Tonda Lynn Ansley z Hamilton w stanie Ohio w biały dzień, na oczach licznych świadków, zastrzeliła Sherry Lee Corbett, 55 letnią profesor Uniwersytetu w Miami, u której wynajmowała pokój. Stojąc nad jej ciałem powiedziała policjantom, którzy aresztowali ją natychmiast po dokonaniu zabójstwa: „Miałam sny. W końcu zrozumiałam, że są one rzeczywistością. Tak jak w filmie "Matrix", w którym popełniono wiele zbrodni. Neo też myślał, że jego pierwsze doświadczenia z Systemem są tylko snem. Corbett i jej wspólnicy podawali mi narkotyki i zabierali w inne miejsce, a kiedy się budziłam, myślałam, że to tylko koszmarny sen”. Dwa lata wcześniej kulturalny, zawsze starannie ostrzyżony student informatyki z San Francisco Vadim Mieseges bez żadnej widocznej przyczyny zabił swą gospodynię Ellę Wong, po czym obdarł jej ciało ze skóry, poćwiartował i wyrzucił na śmietnik. Podczas przesłuchań zapewniał, że musiał się bronić, gdyż pani Wong próbowała go wciągnąć do „Matrixa”. Biegli sądowi stwierdzili, że popadł on w szaleństwo, prawdopodobnie pod wpływem filmu.

Wiele lat wcześniej młodzi Afroamerykanie fizycznie atakujący Białych na ulicach amerykańskich miast twierdzili, że do popełnienia przestępstw popchnęło ich oglądanie filmu „Korzenie” (według powieści Alexa Haley’a o historii niewolnictwa w Ameryce). Brytyjska komisja do spraw pornografii i cenzury filmowej w swym opublikowanym w 1979 r. raporcie przytoczyła przykład Murzyna z Jamajki, który zgwałcił w Londynie białą kobietę, a później twierdził, że to „Korzenie” zainspirowały go do tego, by potraktować białą kobietę tak samo, jak biali mężczyźni traktowali niegdyś czarne kobiety. W raporcie wspomnianej komisji znalazł się też m.in. przykład młodego człowieka, po obejrzeniu filmowej adaptacji „Braci Karamazow” Dostojewskiego zatłukł swoich rodziców młotkiem. Stracony w 1936 r. na krześle elektrycznym amerykański pedofil, seryjny morderca i kanibal Albert Fish, który zamordował być może 15 dzieci i okaleczył 100 innych czuł się zainspirowany do popełniania zbrodni przez biblijną historię Abrahama i Izaaka. Jak twierdził powołany przez jego obronę na świadka psychiatra Frederick Wertham, Fish uważał, że „ofiarując” dziecko pokutuje za swoje grzechy tak jak Abraham i jeśli nawet jego czyn jest sam w sobie czymś złym, to anioł powstrzymałby go przed jego dokonaniem, tak, jak powstrzymał Abrahama przed zabiciem Izaaka (ale On tego nigdy nie zrobił…). Tak przy okazji, to Fish był dosłownie opętany myślami o grzechu, karze, pokucie i oczyszczeniu – jednym słowem mówiąc, ideami, których głównym źródłem jest Pismo Święte.

Na innego sprawcę koszmarnej zbrodni, jakim był amerykański księgowy i nauczyciel w szkółce niedzielnej, a przy okazji pobożny luteranin John List w niezwykle przewrotny sposób podziałały z kolei idee, które – na zdrowy rozum – powinny powstrzymywać ludzi od czynienia zła – a już zwłaszcza wielkiego zła, takiego, jak dokonane z premedytacją morderstwo – a nie inspirować do czegoś takiego. W każdym razie, John List w 1971 r. zamordował swą matkę, żonę oraz dwójkę po to, by uchronić ich dusze przed trafieniem na wieczność do piekła, gdzie w jego odczuciu niechybnie by się one znalazły, gdyby ich odchodzący według niego od religijnego stylu życia „właściciele” pożyli dłużej. Zbrodni dokonanej przez Johna Lista nie byłoby bez niezakazanej przecież przez żadne prawo idei, że człowiek ma nieśmiertelną duszę, i dusza ta – w zależności od tego, jak człowiek żył – albo idzie do Nieba, gdzie cieszy się wiecznym szczęściem w obecności Boga, albo trafia do Piekła, gdzie przez całą wieczność cierpi niewyobrażalne męczarnie. Na Johna Lista mogła też podziałać obecna w chrześcijańskiej religii idea, zgodnie z którą Bóg może przebaczyć człowiekowi nawet najcięższy grzech (no, z wyjątkiem tzw. grzechu przeciwko Duchowi Świętemu): dlaczego John List, mordując swych bliskich w celu uchronienia ich przed pójściem do Piekła nie bał się, że sam tam trafi za czyn, który według wszelkich religijnych wierzeń jest grzechem śmiertelnym? Podobnie też na Lista mogło podziałać obecne w wyznawanej przez jego religii i niewątpliwie szerzone poprzez słowa przekonanie, że ubóstwo, u progu którego się on znalazł z powodu zwolnienia go z pracy w banku nie tylko jest czymś nieprzyjemnym, ale jest także przejawem utraty Łaski Bożej i grzechem.

Z kolei niejaki John George Haigh – powieszony w 1949 r. brytyjski „wampir”, który rozpuszczał ciała swych ofiar w kadziach z kwasem siarkowym i pił ich krew przez słomkę swą drogę do mordowania ludzi zaczął on… zobaczenia w kościele sceny Komunii Świętej: przyjmowania Ciała i Krwii Chrystusa w postaci chleba i wina. W każdym razie, według jego późniejszych zeznań to pod wpływem takiego właśnie – zgodzimy się chyba, że niewinnego – widoku po raz pierwszy doznał on „morderczych marzeń i wampirzych tęsknot”. Może na kogoś mieć niebezpieczny wpływ coś takiego, jak wiszący w kościele krucyfiks? No nie zadawajmy absurdalnych pytań… A jednak krucyfiks wiszący w anglikańskiej katedrze w Wakefield wywierał na wspomnianym tu Haigh’u tak potężne wrażenie, że pod wpływem jego widoku miał on sny o całym lesie krzyży, z których ktoś zbierał krew do kubka i chciał mu dać ją do picia, lecz zanim do tego ostatniego doszło, Haigh zawsze się budził. Rozbudzone pod wpływem widoku wspomnianego krzyża pragnienie i niemożność jego zaspokojenia jeszcze bardziej podsycały jego mordercze żądze.

Dość znana jest historia wpływu, jaki Apokalipsa św. Jana Apostoła, oraz piosenki zespołu „The Beatles” wywarły na Charlesa Mansona, herszta bandy, która zamordowała żonę Romana Polańskiego Sharon Tate. Na powieszonego w 2018 r. Shoko Ahaharę, założyciela japońskiej apokaliptycznej sekty Aum Shinrikyo (Aum – Najwyższa Prawda) zawarte Apokalipsie i w przepowiedniach Nostradamusa wizje końca świata podziałały tak, że postanowił on ów koniec przyspieszyć rozpylając śmiertelnie trujący gaz bojowy sarin w tokijskim metrze 12 marca 1995 r. – wydarzenie to, odpowiedzialnością za które miały zostać obciążone Stany Zjednoczone miało sprowokować wojnę nuklearną i koniec świata, który przeżyć mieli tylko członkowie jego sekty. Jest coś na zdrowy rozum mogącego prowokować zbrodnicze myśli w książkach o życiu neandertalczyków, o dziko rosnących roślinach jadalnych, i o pierwotnej, nieruszonej ludzką ręką przyrodzie? Głoszony niegdyś przez francuskiego filozofa Jacques’a Ellul’a pogląd, że współczesna technika tak naprawdę niszczy ludzi, czyniąc z nich swoich niewolników może wydawać się ekscentryczny, dziwaczny, odbiegający w jakimś sensie od „normalności” - lecz żeby miał on skłonić kogoś do zbrodni? A jednak niejaki Theodore Kaczynski, amerykański terrorysta, znany jako Unabomber właśnie pod wpływem książek o neandertalczykach, o pierwotnej przyrodzie i krytyki technologii głoszonej przez Ellul’a nabrał nienawiści do cywilizacji opartej na technice - w następstwie czego postanowił mordować jej „agentów” za pomocą wysyłanych do nich z jego ukrytej w lasach Montany chatki bomb.

Co te przykłady pokazują to to, że nie ma tak naprawdę granicy między „bezpieczną” – nie mogącą do niczego złego prowadzić – i „niebezpieczną” – taką, której wpływ może przyczynić się do tego, że ktoś zrobi coś naprawdę złego czy strasznego – ekspresją. Lecz choć słowa mogą przyczyniać się do złych rzeczy (obrońcy wolności słowa temu nie zaprzeczają – sędzia Oliver Wendell Holmes pisząc w swym votum separatum w sprawie Gitlow v. New York, że „każda idea jest podżeganiem” miał dokładnie coś takiego na myśli) to generalna prawda jest taka, że daleko, w amerykańskim stylu posunięta wolność słowa zmniejsza, a nie zwiększa ryzyko gwałtownych społecznych konfliktów i przemocy. Jak była tu już mowa, w USA, gdzie „mowa nienawiści” – inaczej, jak w krajach europejskich czy też w Kanadzie - nie jest prawnie zakazana liczby przestępstw z nienawiści, takich, jak fizyczne ataki na ludzi z powodu ich przynależności narodowej, rasowej, wyznaniowej czy orientacji seksualnej są per capita mniejsze, niż takich od dziesiątków lat zakazujących „hate speech” krajach, jak (np.) Niemcy, Austria, Francja, Holandia, Wielka Brytania, Szwecja, Norwegia, Finlandia i Kanada. W USA, gdzie wolno propagować działalność przestępczą, w tym terrorystyczną, chyba, że konkretne wezwanie do popełnienia przestępstwa ma na celu natychmiastowe wzniecenie zakazanego prawem działania i w sytuacji w jakiej ma miejsce faktycznie może wzniecić takie właśnie natychmiastowe bezprawne działanie aktów terroru było ostatnich w trzech ostatnich dekadach XX w. i w dwóch pierwszych XXI wieku per capita mniej, niż w znacznie bardziej ograniczających wolność słowa – w tym nie tolerujących propagandy przestępczej działalności – krajach, takich jak Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Austria czy Holandia.

Warto jest też przytoczyć to, co we wspomnianym tu już artykule „How Censorship Crosses Borders” napisał duński prawnik i jeden z czołowych europejskich obrońców wolności słowa Jacob Mchangama: „Niektórzy twierdzą, że skrajne wyrażenia, takie jak mowa nienawiści lub gloryfikowanie terroryzmu, prowadzą do konfliktów i przemocy. Inna szkoła upiera się, że ekstremalnym wypowiedziom należy przeciwstawiać „więcej mowy”. Jednak bardzo niewielu na poparcie swoich twierdzeń używa czegoś innego niż dowodów anegdotycznych. Być może dzieje się tak dlatego, że wydaje się, że niewiele jest badań empirycznych dotyczących tego, jaki związek, jeśli w ogóle, ma wolność słowa z różnymi skutkami.

Tak więc, z pomocą i wiedzą politologa Rasmusa Fonnesbaeka Andersena, niedawno podjąłem się zadania przeglądu istniejących badań i przeprowadzenia oryginalnych analiz dużych zbiorów danych. Nasza analiza nie jest doskonała. Próby wykazania związków przyczynowych między wolnością słowa a skutkami, takimi jak wzrost gospodarczy czy terroryzm, często kończą się niepowodzeniem z powodu nieadekwatności danych oraz ryzyka pominięcia zmiennych i odwrotnej zależności przyczynowej. Niemniej jednak wyniki statystyczne z dużych zbiorów danych dodają dodatkową warstwę głębi anegdotycznym lub czysto teoretycznym argumentom, które zwykle dominują w debatach na temat wolności słowa.

Co więc odkryliśmy? Ogólnie rzecz biorąc, niektóre z najczęściej wyrażanych obaw dotyczących wolności słowa – takie jak jej potencjalny szkodliwy wpływ na konflikty społeczne (w tym ludobójstwo), radykalizację i terroryzm – nie są poparte dowodami. Jedynie w najbardziej zamkniętych społeczeństwach świata znajdujemy dowody na to, że rozluźnienie cenzury może zaostrzyć istniejące konflikty. W przypadku reszty świata stwierdzamy negatywny związek między ochroną wolności słowa a konfliktami społecznymi. Dowody sugerują zatem, że szeroko rozpowszechniona narracja charakteryzująca nieokiełznaną wolność słowa jako katalizator konfliktów religijnych, a nawet ludobójstwa, jest w najlepszym razie pozbawiona niuansów.

Nasze wnioski są poparte przez nowe, kompleksowe studium na temat prawicowego terroryzmu i przemocy w Europie Zachodniej. Autor tego studium stwierdza, że „szeroko zakrojone represje publiczne wobec radykalnie prawicowych aktorów i opinii” są jedną z prawdopodobnych przyczyn przemocy ze strony prawicowych ekstremistów w Europie Północnej i podkreśla „paradoks, że środki zaradcze mające na celu ograniczenie radykalnie prawicowej polityki wydają się podsycać skrajnie prawicową przemoc”. Nie oznacza to, że mowa nigdy nie doprowadzi do przypadków przemocy lub konfliktów, ale ogólnie rzecz biorąc, powinniśmy spodziewać się wzrostu, a nie zmniejszenia przemocy politycznej i religijnej, gdy liberalne demokracje będą zwalczać ekstremizm za pomocą cenzury.

Dlaczego? Izraelski uczony Amichai Magen odkrył, że demokracje chroniące wolności polityczne cieszą się „potrójną przewagą demokracji”. W porównaniu z demokracjami nieliberalnymi doświadczają mniejszej liczby ataków, wskaźnik wzrostu tych ataków jest niższy i jest w nich mniej ofiar śmiertelnych. Magen sugeruje, że wolność polityczna, w tym wolność słowa, pozwala na wyrażanie skarg, zanim doprowadzone zostaną one do stanu wrzenia i przerodzą się w przemoc”.


Jak zatem widać, są mocne podstawy do twierdzenia, że zakazane przez polskie prawo karne wypowiedzi – np. propagowanie totalitarnych ustrojów lub ideologii, nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość (czy też z powodów, które niektórzy chcą wpisać do art. 256 k.k. – a więc np. orientacji seksualnej), znieważanie grup narodowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo cechujących się bezwyznaniowością (czy też np. orientacją seksualną), a dalej znieważanie przedmiotów czci religijnej i obrażanie przez to uczuć religijnych niektórych osób, znieważanie Narodu, Państwa i jego władz, znieważanie symboli państwowych, czy rozpowszechnianie np. pornografii w sposób fikcyjny prezentującej przemoc bądź stworzone na komputerze wizerunki nieletnich, negowanie zbrodni nazistowskich bądź komunistycznych, czy też (z reguły przynajmniej) nawoływanie do popełnienia przestępstwa bądź pochwalanie popełnienia przestępstwa są tak naprawdę (co najwyżej) znikomo szkodliwe społecznie. A jeśli już ktoś bardzo się boi skutków np. „mowy nienawiści”, wypowiedzi propagujących przestępcze działania, czy brutalnej, lecz stanowiącej fikcję pornografii (rozważania w przypadku pornografii pokazującej np. prawdziwe gwałty są, jak już wspomniałem, inne i prawny zakaz wymierzony w takie treści w żadnym wypadku nie musi wynikać z obawy, że ktoś kto naogląda się takich treści popełni przestępstwo) to proponuję mu zastanowić się nad czymś takim, jak ruch drogowy. Weźmy tu, dla dobra argumentacji – choćby dlatego, że „mowa nienawiści” czy też propagowanie przemocy jest tam czymś prawnie dozwolonym - przykład z USA. Ilu ludzi w Stanach Zjedoczonych zginęło w 2022 r. wskutek „przestępstw z nienawiści”? Otóż, 33. Przyjmijmy – dla dobra argumentacji – że wszystkie te wynikające z nienawiści wobec osób takiej czy innej narodowości, rasy, wyznania, czy orientacji seksualnej morderstwa były następstwem „mowy nienawiści” i propagowania przemocy, choć chyba jest oczywiste, że jest to założenie całkowicie sztuczne. A ilu ludzi zginęło w 2022 r. w USA w następstwie wypadków drogowych? Otóż 42 795. Inaczej mówiąc, 1297 razy więcej ludzi zginęło w Stanach Zjednoczonych w 2022 r. w wyniku tego, że po amerykańskich drogach jeżdzą samochody, niż ewentualnie mogło zginąć wskutek tego, że uprawiana jest tam przez niektóre osoby i nie jest karana przez władze „mowa nienawiści”. Jest przy tym, chciałybym zauważyć, rzeczą absolutnie oczywistą, że wypadków z udziałem samochodów nie byłoby bez istnienia i poruszania się po drogach samochodów. Natomiast związek między „hate speech” i „hate crimes” jest w najlepszym wypadku bardzo niejasny – wykazywałem tu już zresztą, że do „przestępstw z nienawiści” w podobny sposób, w jaki teoretycznie rzecz biorąc może przyczyniać się do nich „mowa nienawiści” mogą przyczyniać się wypowiedzi, których nikt (bądź w najlepszym bądź razie mało kto) nie proponuje zabronić.


W jaki sposób można byłoby podważyć przedstawioną przeze mnie tezę, że formalnie rzecz biorąc zabronione przez prawo karne zachowania polegające na wyrażaniu takich czy innych poglądów lub rozpowszechnianiu informacji są tak naprawdę (co najwyżej) znikomo szkodliwe społecznie i w związku z tym, zgodnie z art. 1 § 2 k.k. nie stanowią one przestępstw? Otóż, myślę, że ktoś mógłby stwierdzić np. to, że – zupełnie poza kontekstem karania za wypowiedzi – prawo karne zakazuje pewnych zachowań, które nie wyrządzają – lub przynajmniej jeszcze nie wyrządzają – nikomu realnej krzywdy, lecz zakazów takich zachowań nikt, kolokwialnie mówiąc, się nie czepia.

Biorąc konkretny przykład, wyobraźmy sobie, że ktoś strzela do kogoś z pistoletu, ale kula nie trafia w zamierzoną ofiarę. Przypuśćmy dalej, że potencjalna ofiara nic nie wiedziała o próbie jej zabicia. W sytuacji o której jest tu mowa nie została wyrządzona żadna faktyczna szkoda. Lecz mimo to raczej mało kto miałby wątpliwość odnośnie tego, że takie zachowanie, jak przypadkowo niecelne strzelanie do kogoś powinno być traktowane jako przestępstwo zagrożone karą więzienia.

Co więcej, prawo przewiduje odpowiedzialność karną za tzw. usiłowanie nieudolne, które, jak mówi, art. 13 § 2 k.k. zachodzi wówczas, gdy „sprawca nie uświadamia sobie, że dokonanie jest niemożliwe ze względu na brak przedmiotu nadającego się do popełnienia na nim czynu zabronionego lub ze względu na użycie środka nie nadającego się do popełnienia czynu zabronionego”. To prawda, że w przypadku usiłowania nieudolnego sąd, zgodnie z art. 14 § 2 k.k. może zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary, a nawet odstąpić od jej wymierzenia. No, ale właśnie „może” – lecz wcale nie musi. Warto przy tym zauważyć, że najniższa nadzwyczajnie złagodzona kara za nieumyślne usiłowanie zabójstwa (zagrożonego obecnie w swym tzw. typie podstawowym karą od 10 lat więzienia do dożywocia) wynosi 3 lata i 4 miesiące pozbawienia wolności. A przypadku kogoś, kto – co przecież też teoretycznie rzecz biorąc jest wyobrażalne – w nieudolny sposób usiłuje zabić jednocześnie więcej, niż jedną osobę – 5 lat. Sporo – mimo, że nieudolne usiłowanie zabójstwa nie jest w stanie doprowadzić do niczyjej śmierci – bądź nawet w ogóle wyrządzić żadnej realnej szkody.

Dalej, prawo przewiduje odpowiedzialność karną nie tylko za usiłowanie, w tym usiłowanie tzw. nieudolne, lecz także za przygotowanie do popełnienia przestępstwa. Zgodnie z art. 16 § 1 k.k. „Przygotowanie zachodzi tylko wtedy, gdy sprawca w celu popełnienia czynu zabronionego podejmuje czynności mające stworzyć warunki do przedsięwzięcia czynu zmierzającego bezpośrednio do jego dokonania, w szczególności w tymże celu wchodzi w porozumienie z inną osobą, uzyskuje lub przysposabia środki, zbiera informacje lub sporządza plan działania”. To prawda, że zgodnie z art. 16 § 2 „Przygotowanie jest karalne tylko wtedy, gdy ustawa tak stanowi”. Przygotowywanie się do popełnienia większości przestępstw nie jest przestępstwem. Ale czasem nim jest. I tak np. karze podlega nie tylko ten, kto, jak mówi art. 127 § 1 k.k. „mając na celu pozbawienie niepodległości, oderwanie części obszaru lub zmianę przemocą konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej Polskiej, podejmuje w porozumieniu z innymi osobami działalność zmierzającą bezpośrednio do urzeczywistnienia tego celu”, lecz także ten, kto dopiero podejmuje przygotowania do podjęcia takiej działalności. Podobnie, karze podlega nie tylko ten, kto, jak mówi art. 163 § 1 k.k. „sprowadza zdarzenie, które zagraża życiu lub zdrowiu wielu osób albo mieniu w wielkich rozmiarach, mające postać: 1) pożaru, 2) zawalenia się budowli, zalewu albo obsunięcia się ziemi, skał lub śniegu, 3) eksplozji materiałów wybuchowych lub łatwopalnych albo innego gwałtownego wyzwolenia energii, rozprzestrzeniania się substancji trujących, duszących lub parzących, 4) gwałtownego wyzwolenia energii jądrowej lub wyzwolenia promieniowania jonizującego” lecz także ten, kto dopiero szykuje się do spowodowania takiego zdarzenia. Art. 171 § 1 k.k. który przewiduje karę od 6 miesięcy do 8 lat więzienia dla (m.in.) kogoś, kto bez wymaganego zezwolenia lub wbrew jego warunkom choćby tylko posiada materiał wybuchowy też jest przepisem przewidującym karę za zachowanie, które nie powoduje szkody w sensie (chociażby) naruszenia czyjejś nietykalności cielesnej bądź spowodowania strat materialnych – i które, co więcej, nie musi zmierzać do popełnienia przestępstwa. Lecz mimo, że krzywda (jeszcze) nie dzieje się wskutek samego faktu, że ktoś nielegalnie posiada np. trotyl nie ma chyba wątpliwości odnośnie tego, że takie zachowanie, jak nielegalne posiadanie silnego materiału wybuchowego słusznie podlega poważnej karze.


Czy jednak przedstawione tu powyżej przykłady zachowań, które nie wyrządzają (jeszcze) realnych szkód w sensie spowodowania czyjejś krzywdy fizycznej bądź strat materialnych, a o których chyba jednak nikt nie uważa, że są to zachowania znikomo szkodliwe społecznie podważają wysuniętą tu tezę, że zabronione przez prawo karne wypowiedzi są przynajmniej z reguły zachowaniami co prawda formalnie rzecz biorąc prawnie zabronionymi, lecz mimo to znikomo szkodliwymi społecznie, a w związku z tym nie będącymi przestępstwami, za które należy karać?

Otóż, uważam, że nie. Dlaczego? Wchodzą tu dwie kwestie: po pierwsze bliskość i stopień realności niebezpieczeństwa spowodowania szkody wskutek czy to prawnie zakazanych czynów (np. usiłowania, czy przygotowania do popełnienia przestępstwa), czy też prawnie zakazanych rodzajów wypowiedzi, a po drugie możliwość zapobieżenia szkodzie, przed jaką prawo powinno ludzi (choć także, w jakimś stopniu, np. zwierzęta) chronić przy użyciu innych środków, niż te, którymi prawo – w tym zwłaszcza prawo karne – się posługuje.

Jeśli chodzi o pierwszą kwestię, to nie ulega wątpliwości, że usiłowanie popełnienia przestępstwa, w tym nawet takie, które nie prowadzi do wyrządzenia żadnej szkody faktycznej, jest zachowaniem bezpośrednio niebezpiecznym. Jest to zachowanie, w przypadku którego do wyrządzenia faktycznej szkody nie doszło tylko o mały włos (zakładając w każdym razie, że mamy do czynienia z usiłowaniem popełnienia tzw. przestępstwa skutkowego).

Nieudolne usiłowanie popełnienia przestępstwa w odróżnieniu od usiłowania zwykłego nie jest w stanie doprowadzić do faktycznego popełnienia przestępstwa – przynajmniej takiego, jakie sprawca chce popełnić – choć czasem może prowadzić do spowodowania innej, niż zamierzona przez sprawcę czynu szkody: wyobraźmy tu sobie kogoś, kto chcąc zabić człowieka strzela do manekina, uszkadzając go. Oczywiście, co do nieudolnego usiłowania popełnienia przestępstwa uważa się – taki pogląd jest ogólnie rzecz biorąc przyjęty w ogólnie akceptowanej w Polsce doktrynie prawnej – że nie podlega karze tzw. usiłowanie bezwzględnie nieudolne, czyli takie, które polega na posłużeniu się takim środkiem usiłowania osiągnięcia prawnie zakazanego celu, przy użyciu którego celu tego w żadnym przypadku nie można byłoby zrealizować. Jako przykłady podaje się tu np. próby uśmiercenia kogoś za pomocą wypowiadania zaklęć, czy wbijania szpilek w czyjeś zdjęcie przez kogoś, kto wierzy w czarną magię. Odnośnie takich zachowań uważa się, że jakkolwiek kryje się za nimi zły zamiar, to jednak są one na tyle niegroźne, że karanie za nie byłoby właściwe. Lecz niektóre przypadki tego, co można uważać za nieudolne usiłowanie popełnienia przestępstwa są cokolwiek bardziej problematyczne. Wyobraźmy tu sobie np. kogoś, kto chcąc zabić drugiego człowieka chwyta za pistolet i naciska cyngiel… tyle tylko, że nie wie o tym, że pistolet ten jest w rzeczywistości atrapą. Albo kogoś, kto usiłuje strzelić do kogoś z prawdziwego pistoletu nie zdając sobie sprawy z tego, że pistolet ten nie jest nabity. W obu tych przypadkach sprawca usiłowania popełnienia zbrodni w nieświadomy przez siebie sposób posługuje się, jak to mówi art. 13 § 2 k.k. „środkiem nie nadającym się do popełnienia czynu zabronionego”. Na temat tego, czy ktoś, o kim tu (w sposób czysto hipotetyczny) jest mowa powinien zostać skazany i trafić do więzienia można dyskutować. Art. 14 § 3 kodeksu karnego pozwala sądowi nawet na to, by komuś takiemu nie wymierzył żadnej kary. Lecz mimo wszystko nie gwarantuje komuś takiemu bezkarności. Co może uzasadniać wymierzenie kary takiej osobie? Otóż, poza przestępczym zamiarem, nawet jakoś zewnętrznie uwidocznionym (póki co, nikt nie umie wykrywać przestępczych myśli jako takich) – który sam z siebie nie jest dostateczną podstawą do skazania kogoś za nieudolne usiłowania popełnienia przestępstwa – vide usiłowanie bezwzględnie nieudolne, które także opiera się na zamiarze spowodowania zdarzenia, którego nie wolno spowodować (a więc np. śmierci jakiegoś człowieka), ale polega na użyciu środka tak odległego od tego, przy użyciu którego zdarzenie to można rzeczywiście wywołać, że karanie za tego rodzaju zachowanie nie wydaje się racjonalne – to, że zachowanie to wskazuje na to, że osoba taka przy innej, może najbliższej okazji mogłaby skutecznie popełnić przestępstwo. O człowieku, który w przypływie wściekłości chwyta pistolet, żeby kogoś zabić, a nie osiąga swego skutku tylko dlatego, że pistolet ten nie jest nabity bez specjalnego trudu można powiedzieć to, że zachodzi duże prawdopodobieństwo, że przy innej okazji chwyci on do ręki nabity pistolet. I nie jest czymś irracjonalnym pogląd, że należy chronić innych ludzi przed takim niebezpiecznym człowiekiem, wsadzając go do więzienia.

Przygotowanie do popełnienia przestępstwa jest z kolei czymś, co bezpośrednio do przestępstwa doprowadzić nie może, aczkolwiek wynika z zamiaru jego popełnienia w jakimś późniejszym czasie. Kryminalizacja takiego zachowania, jak nielegalne posiadanie silnego materiału wybuchowego, które jest karalne niezależnie od tego, czy ktoś posiadający taki materiał zamierza go wykorzystać do przestępczego celu, albo np. odstąpić komuś, kto chce go wykorzystać w celu popełnienia przestępstwa, albo nawet od tego, czy ktoś posiadający taki materiał zamierza go odstąpić komuś, o kim jest święcie przekonany, że nie popełni on przy jego użyciu żadnego przestępstwa – jak również niezależnie od np. tego, czy materiał taki faktycznie może np. samodzielnie, wbrew woli kogoś, kto go przechowuje wybuchnąć jest po części kryminalizacją zachowania, które może doprowadzić do nieszczęścia (materiały wybuchowe eksplodują czasem wbrew woli osób przechowujących takie materiały) lecz po części jest także tzw. kryminalizacją uproszczoną: jest duże prawdopodobieństwo, że ktoś, kto posiada np. trotyl zamierza go użyć w przestępczych celach (a więc, że popełnia przestępstwo przygotowania do spowodowania np. niebezpiecznej eksplozji), lecz taki zamiar trudno byłoby w niezbity sposób udowodnić w sądzie.

Czy jednak istnieją analogie między zakazanymi przez prawo, lecz nie prowadzącymi bezpośrednio do konkretnych szkód wypowiedziami – takimi, jak nieskuteczne nawoływanie do popełnienia przestępstwa, czy nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, a wspomnianymi powyżej, nie prowadzącymi do wyrządzenia faktycznych szkód, lecz mimo wszystko słusznie zakazanymi przez prawo karne zachowaniami?

Najbliższa może wydawać się analogia między nawoływaniem (czy też podżeganiem) do popełnienia przestępstwa, a usiłowaniem, w tym także – a może nawet zwłaszcza – nieudolnym usiłowaniem popełnienia przestępstwa. Przede wszystkim, zarówno jedno, jak i drugie opiera się na intencji, by do jakiegoś zakazanego prawnie czynu faktycznie doszło.

Lecz są też mimo wszystko istotne różnice między nawoływaniem (podżeganiem) do popełnienia przestępstwa, a usiłowaniem popełnienia przestępstwa, w sensie fizycznej próby jego dokonania. Jedna jest widoczna już na pierwszy rzut oka. Ktoś nawołujący do popełnienia przestępstwa posługuje się słowami. Ktoś usiłujący popełnić przestępstwo posługuje się takimi narzędziami, jak nóż, pistolet, trucizna, materiał wybuchowy czy choćby gołe ręce. Istnieje różnica między tymi narzędziami. Nożem, kulą wystrzeloną z broni palnej, trucizną czy nawet gołymi rękami można drugiego człowieka zabić lub przynajmniej wyrządzić mu fizyczną krzywdę. Nie można jednak tego zrobić bezpośrednio za pomocą wypowiedzenia czy napisania (opublikowania) jakichś słów.

Należy też zauważyć jeszcze jedno. Popełnienie każdego przestępstwa zaczyna się od usiłowania. Wyobraźmy tu sobie taką sytuację: ktoś zamierza kogoś zabić. Aby to zrobić, bierze do ręki pistolet i strzela do drugiej osoby. Tak długo, jak kula nie trafiła w drugą osobę mamy do czynienia z usiłowaniem popełnienia przestępstwa. Dopiero wówczas, gdy kula w drugą osobę trafia, usiłowanie popełnienia przestępstwa przeradza się jego dokonanie. Niekoniecznie, dodajmy, musi to być morderstwo – wyobraźmy sobie, że ofiara nie została zabita, lecz tylko ranna, lecz z prawnego punktu widzenia zamiar kogoś strzelającego do drugiej osoby w celu jej zabicia jest ważniejszy, niż faktyczny skutek jego działania. Co jednak wydaje mi się najbardziej w praktyce istotną różnicą między usiłowaniem popełnienia przestępstwa, a nawoływaniem (czy też podżeganiem) do popełnienia przestępstwa jest to, że o ile usiłowanie popełnienia przestępstwa co najmniej często – lub po prostu zazwyczaj – prowadzi do popełnienia przestępstwa, to nawoływanie do popełnienia przestępstwa już nie. To ostatnie twierdzenie – przeciwko któremu niektórzy mogliby – być może – oponować, mogą zilustrować następujące przykłady:

W 1997 r. miasto Radom zostało oblepione plakatami nawołującymi do wyrządzenia poważnej krzywdy dziesięciu osobom skazanym w przeszłości za rozmaite przestępstwa. „Okradziono cię?! Możesz, a nawet powinieneś się zemścić. Państwo stoi nierządem. Aparat ścigania - bezsilny i skorumpowany. Pomóż sobie sam. Zabij któregoś z tych śmieci, bo on zabije kiedyś ciebie. Nie czekaj. Podpal mu mieszkanie, złam rękę, wybij oko. Zrób coś” – głosiły plakaty sygnowane przez samozwańczy „Komitet Samoobrony”. Czy któraś z osób, której imię, nazwisko i adres zamieszkania widniały na tych plakatach padła ofiarą przestępstwa, do popełnienia którego wzywały owe plakaty? Odpowiedź brzmi: nie. W sierpniu 2011 r. podczas rozruchów, które ogarnęły wówczas Londyn, dwóch użytkowników Facebooka stworzyło na swych profilach „wydarzenia” mające polegać na dokonaniu w konkretnym czasie i w konkretnych miejscach aktów wandalizmu i przemocy. Ilu spośród ich przynajmniej kilkuset znajomych, którzy zostali zaproszeni do udziału w tych „wydarzeniach” pojawiło się na ich wskazanych miejscach? Odpowiedź brzmi: 0. 16 marca 1978 r. w Los Angeles niejaki Irvin Rubin, szef Żydowskiej Ligi Obrony, zorganizował konferencję prasową, aby zaprotestować przeciwko planowanej demonstracji i marszowi amerykańskiej partii nazistowskiej, które miały się odbyć w Skokie w stanie Illinois 20 kwietnia tego samego roku oraz ogłosić zorganizowanie kontrdemonstracji w celu powstrzymania marszu. Podczas konferencji prasowej Rubin podniósł pięć 100- dolarowych banknotów i zaoferował następującą nagrodę: „Oferujemy pięćset dolarów, które mam w ręku, każdemu członkowi społeczności, czy to gojowi, czy Żydowi, który zabije, okaleczy lub poważnie zrani członka amerykańskiej partii nazistowskiej. Ta oferta jest składana na wschodnim wybrzeżu, na zachodnim wybrzeżu. A jeśli przyniosą nam uszy, dostanie tysiąc dolarów. Faktem jest, że jesteśmy śmiertelnie poważni. Nie jest to powiedziane żartem, jesteśmy śmiertelnie poważni”. Wypowiedź ta stała się szeroko znana dzięki mediom. Nie ulega wątpliwości, że w 1978 r. wielu Amerykanów, a już szczególnie amerykańskich Żydów było dosłownie rozwścieczonych perspektywą nazistowskiej demonstracji w zamieszkanym w 70% przez Żydów, z których poważną część stanowili ocaleni z Holocaustu miasteczku Skokie koło Chicago. Wydawać by się zatem mogło, że w napiętej atmosferze, jaka wówczas panowała, jest rzeczą całkiem prawdopodobną to, że pod wpływem wypowiedzi Rubina ktoś skrzywdzi, lub nawet zabije, jakiegoś amerykańskiego neonazistę. Ale czy w następstwie wspomnianej wypowiedzi, której treść dotarła do niewątpliwie wielkiej liczby osób ktoś zrobił cokolwiek jakiemuś naziście? Odpowiedź znów brzmi: nie. Niedawno w Czechach pewien człowiek umieścił w Internecie film, w którym wezwał wszystkich mieszkańców swojego kraju do protestowania przeciwko nowelizacji przepisów prawnych dotyczących przeciwdziałania epidemii, a przypadku, jeśli protesty pozostaną bezskuteczne, do obalenia siłą rządu. „Jeśli nas nie posłuchają, trzeba będzie ruszyć na nich zbrojnie i obalić ten rząd. Trzeba będzie pozabijać deputowanych i członków rządu, zanim oni pozabijają nas” – powiedział ów Czech w tym filmie. Wspomniany film tylko w pierwszym dniu jego obecności w Internecie obejrzało 450 000 osób. Ilu ludzi usłuchało zawartego w nim wezwania? Znów, 0. Jakkolwiek nie mam zamiaru twierdzić, że publiczne nawoływanie do popełnienia przestępstwa po prostu nie może prowadzić do faktycznego popełnienia przestępstwa, gdyż takie twierdzenie byłoby absurdalne z logicznego punktu widzenia, to fakt, że wspomniane tu nawoływania do popełniania przestępstw, które trafiały do wielkiej liczby osób, i które, co więcej – można tak twierdzić – zdarzały się w takim klimacie społecznym, że można byłoby mieć obawę przed ich skutecznością nie doprowadziły do popełnienia jakichkolwiek przestępstw wskazuje na to, że nawoływanie do popełnienia przestępstwa jako takie w ogóle nie jest czymś porównywalnie niebezpiecznym do fizycznego usiłowania popełnienia przestępstwa – takiego np. jak zabójstwo, pobicie, napad rabunkowy czy też kradzież.

Da się wskazać jakąś lepszą analogię między (nieskutecznym, można to założyć dla dobra argumentacji – nawoływanie do popełnienia przestępstwa najczęściej nie prowadzi do faktycznego popełnienia przestępstwa, co nie znaczy, że po prostu nigdy nie może doprowadzić do jego popełnienia) nawoływaniem do popełnienia przestępstwa, a tzw. nieudolnym usiłowaniem popełnienia przestępstwa, które ex definitione nie może prowadzić do faktycznego popełnienia przestępstwa – a które mimo to jest karalne (a w każdym razie może być karane)? Jeśli chodzi o to, to musimy pamiętać (o czym była już mowa), że nie jest karalne tzw. bezwzględnie nieudolne usiłowanie popełnienia przestępstwa. Takie przypadki, jak wypowiadanie pod czyimś adresem np. zaklęć, nawet z zabójczą intencją, musimy więc wyłączyć z naszej analizy. Jak już wspomniałem, choć karalność nieudolnego, a więc tak naprawdę nie mogącego do niczego złego doprowadzić usiłowania popełnienia przestępstwa wydaje mi się cokolwiek problematyczna – problem z karalnością tego rodzaju zachowań najwyraźniej mieli sami autorzy projektu kodeksu karnego, którzy dopuszczając karalność za tego rodzaju zachowanie – i to równie surową, jak za popełnienie zamierzonego przestępstwa – dopuścili jednak nawet całkowite odstąpienie przez sąd od wymierzenia kary za nieudolne usiłowanie – to chyba najlepszym uzasadnieniem potencjalnej przynajmniej karalności takich zachowań jest (pomijając – owszem, że ważną, a nawet niezbędną – przestępczą intencję) to, że zachowania te wskazują na niebezpieczeństwo ze strony ich sprawców. Z powodzeniem można twierdzić, że jest tak naprawdę niewielka różnica między człowiekiem, który chwyta naładowany pistolet i strzela z niego do kogoś (co stanowi usiłowanie udolne, przeradzające się ewentualnie w dokonanie przestępstwa), a kimś, kto chwyta pistolet, o którym nie wie on, że w jego magazynku nie ma kul i usiłuje z niego do kogoś strzelić (co stanowi usiłowanie nieudolne, nie mogące spowodować popełnienia przestępstwa). Lecz znów, jest różnica między kimś nawet nieudolnie usiłującym popełnić przestępstwo (np. próbującym strzelić z nie nabitego pistoletu, albo z pistoletu, o którym nie wie on, że jest to atrapa), a kimś wyrażającym opinię, że należy popełnić takie czy inne przestępstwo. Różnica ta polega na środkach, jakimi jeden i drugi się posługuje. Ktoś, kto w sposób nieudolny (lecz nie bezwzględnie nieudolny) usiłuje popełnić przestępstwo posługuje się środkiem, który jest co najmniej zbliżony do takiego, przy użyciu którego naprawdę można popełnić przestępstwo – a więc np. atrapą pistoletu. Ktoś nawołujący do popełnienia przestępstwa posługuje się słowami. Nikomu zaś normalnie myślącemu nie może się w sposób poważny wydawać, że słowa są czymś, przy użyciu czego można ludzi bezpośrednio zabijać, (fizycznie) ranić, czy okradać. Ktoś, kto po prostu wyraża opinię, że jakieś przestępstwo powinno zostać popełnione nie daje swoim zachowaniem podstaw do wyciągnięcia wniosku, że jest on człowiekiem niebezpiecznym, mogącym komuś innemu wyrządzić krzywdę, w sposób taki sam, lub choćby podobny do tego, w jaki podstawy do wyciągnięcia takiego wniosku daje np. ktoś, kto chwyta do ręki pistolet, o którym nie wie, że nie jest on nabity, albo, że jest on po prostu atrapą i próbuje z niego do kogoś innego strzelić.

Czy da się wskazać analogię między przygotowaniem do popełnienia przestępstwa – karalnym w Polsce w odniesieniu do niektórych „ostatecznych” przestępstw - a przestępstwami słownymi, takimi np. jak „nawoływanie do nienawiści” – odnośnie których argumentuję, że nie powinny być one ścigane jako tak naprawdę co najwyżej znikomo szkodliwe?

No cóż, niektórzy chyba taką analogię widzą. Wielu zwolenników ograniczeń wolności słowa postrzega wypowiedzi, które są ich zdaniem słusznie zakazane jako psychologiczne przygotowanie do popełniania przestępstw, ewentualnie robienia jeszcze innych złych i szkodliwych rzeczy: nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych, ze względu na bezwyznaniowość lub na tle jeszcze innych różnic – np. dotyczących orientacji seksualnej - i znieważanie „grup ludności” z powodu ich przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej, etc. jest często postrzegane jako przygotowywanie psychicznego gruntu do przestępstw z nienawiści – takich, jak pobicia, przypadki niszczenia mienia i morderstwa, pornografia, czy też propagowanie lub pochwalanie zachowań pedofilskich bywa postrzegana jako przygotowująca psychologiczny grunt do popełniania przestępstw seksualnych, znieważanie Narodu, Państwa, jego władz czy symboli postrzegane bywa jako przygotowywanie gruntu do zdrady czy też (np.) zamachu stanu, propagowanie totalitarnych ustrojów i ideologii postrzegane jest jako przygotowywanie gruntu dla działalności zmierzającej (czy to przemocą, czy np. w drodze wyborów) do ustanowienia totalitarnego reżimu, zaś nawoływanie do popełniania i pochwalanie popełniania przestępstw jako przygotowywanie gruntu do popełniania przestępstw w ogóle – a w każdym razie takich przestępstw, których dotyczy nawoływanie lub pochwalanie.

Czy jednak analogie między takimi, jak wspomniane tu słownymi przestępstwami, a karalnymi przygotowaniami do takich przestępstw, jak np. zamachy terrorystyczne są autentyczne, czy co najwyżej naciągane? Jeśli chodzi o to pytanie, to chciałbym zauważyć, że jeśli ktoś w sposób poważny szykuje się do dokonania takiego przestępstwa, jak np. podłożenie gdzieś bomby i dokonanie zamachu, to – jeśli nie zostanie w porę powstrzymany – z bardzo dużym prawdopodobieństwem zrealizuje swój zamiar. Niebezpieczeństwo, jakie wynika z takiego właśnie przygotowywania popełnienia przestępstwa, choć nie jest oczywiście tak bezpośrednie, jak w przypadku usiłowania, to mimo wszystko jest realne i zazwyczaj całkiem bliskie. Jednak ludzie, którzy np. nawołują do nienawiści narodowościowej, rasowej, wyznaniowej itd. co najwyżej rzadko mają zamiar osobiście popełnić jakieś siłowe przestępstwo. Zaś związki między, jak to tu określam, słownymi przestępstwami, a przestępstwami polegającymi na np. stosowaniu przemocy w sensie przyczyniania się wypowiedzi jednych osób do czynów dokonywanych przez drugich są w najlepszym wypadku mgliste. Nie ma – jak wspomniałem – istotnych związków statystycznych między jedynymi, a drugimi czynami karalnymi – a jeśli nawet by były, to przecież można byłoby powiedzieć takie np. rzeczy, że przekonywanie ludzi do opinii, że aborcja jest strasznym złem zwiększa prawdopodobieństwo napaści na lekarzy wykonujących zabiegi przerwania ciąży, zaś przekonywanie do opinii, że zakaz aborcji jest czymś nieludzkim i łamiącym podstawowe prawa człowieka zwiększa prawdopodobieństwo ataków na rzeczników zakazu przerywania ciąży - ani jednych, ani drugich przestępstw nie dokonują przecież ludzie nie przekonani do żadnej opinii na temat aborcji - że mówienie i pisanie o potencjalnie katastrofalnych skutkach manipulacji genetycznych czy bio i nanotechnologii zwiększa prawdopodobieństwo ataków na laboratoria zajmujące się badaniami w dziedzinie genetyki lub bio i nanotechnologii, że mówienie i pisanie o cierpieniach zwierząt zabijanych na mięso i futra lub wykorzystywanych w laboratoryjnych doświadczeniach zwiększa prawdopodobieństwo ataków na rzeźnie czy laboratoria, gdzie eksperymentuje się na zwierzętach i że porównywanie tego, co dzieje się w takich miejscach do hitlerowskich czy stalinowskich zbrodni jeszcze bardziej potęguje ryzyko takich czynów, że mówienie i pisanie o szkodliwości technologii 5G zwiększa ryzyko podpaleń masztów telefonii komórkowej faktycznie czy też rzekomo wykorzystujących tę technologię, że mówienie i pisanie o potencjalnie katastrofalnych skutkach globalnego ocieplenia i przedstawianie samochodów typu SUV jako szczególnie przyczyniających się do tego zjawiska zwiększa prawdopodobieństwo podpalania SUV-ów, że szerzenie opinii o śmiertelnym zagrożeniu środowiska naturalnego przez ludzką działalność zwiększa prawdopodobieństwo eko-terroryzmu i że głoszenie twierdzeń obciążających rząd za istnienie jakiegoś istotnego społecznego problemu zwiększa prawdopodobieństwo antyrządowych rozruchów – a przecież nie zakazuje się takich, jak wspomniane powyżej wypowiedzi z tego powodu, że na zdrowy rozum zwiększają one prawdopodobieństwo pewnych szkodliwych i przestępczych działań lub nawet w ogóle czynią te działania prawdopodobnymi – przecież doprawdy trudno jest sobie wyobrazić np. to, by maszt telefonii 5G mógł z obawy przed skutkami tej technologii podpalić ktoś, kto nie zetknął się żadnym przekazem o negatywnych efektach tej technologii. Zazwyczaj więc nie uważamy, że takie czy inne wypowiedzi powinny być prawnie zakazane z tego powodu, że mogą one wytworzyć u niektórych ich odbiorców psychologiczny grunt do popełniania przestępstw – częsta akceptacja poglądu, że np. „mowa nienawiści” powinna być zakazana z tego powodu, że może ona przyczyniać się do popełniania motywowanych rasistowską, antysemicką, homofobiczną czy jeszcze inną nienawiścią przestępstw jest na tym tle tak naprawdę arbitralnym wyjątkiem.

Porównując ze sobą karalne – w niektórych przypadkach – przygotowywanie do popełnienia przestępstwa, które jest (niekiedy) prawnie zabronione dlatego, że stanowi wstęp do dokonania bezpośrednio już groźnego dla takiej wartości, jak ludzkie życia, zdrowie czy też mienie czynu i prawnie zakazanych wypowiedzi – takich, jak np. „mowa nienawiści” – które zdaniem niektórych osób też powinny być zakazane z tego powodu, że są wstępem do bezpośrednio groźnych działań warto też zastanowić się nad kwestią możliwości zapobiegania czynom, do których takie nie wyrządzające jeszcze bezpośrednio szkód działania mogą prowadzić przy użyciu innych środków, niż te właściwe prawu karnemu. W przypadku klasycznego przygotowywania do popełnienia przestępstwa perspektywa tego, że popełnieniu przestępstwa uda się zapobiec przy użyciu perswazji – choć nie jest wykluczona -– wygląda na zdrowy rozum kiepsko. Przygotowawcze działania zmierzające do dokonania takiego przestępstwa, jak np. zamach bombowy – albo np. obalenie siłą ustroju państwa – podejmowane są przez osoby zamierzające planowane przez siebie przestępstwo popełnić, i – co może jeszcze ważniejsze – z oczywistych chyba powodów prowadzących owe działania w ukryciu. Trudno jest więc liczyć na to, że jakaś ogólnikowa propaganda dotrze do sumień osób, które szykują jakąś zbrodniczą akcję i spowoduje to, że osoby te powstrzymają się przed tą akcją. Perswazja bezpośrednia i osobista ma w tym względzie zapewne większą szansę, lecz szansa na taką perswazję jest mimo wszystko niewielka, ze względu na ukradkowość działań, o jakich tu jest mowa.

Lecz publiczne propagowanie jakichś potencjalnie niebezpiecznych poglądów – np. takich, które wyraża np. „mowa nienawiści” nie prowadzi w jakiś konieczny sposób do powstania u odbiorców wypowiedzi propagujących te poglądy woli dokonywania przestępczych czynów, dla których psychologicznym podłożem może być przekonanie do poglądów propagowanych przez takie czy inne wypowiedzi i oczywiście też nie prowadzi w automatyczny sposób do przygotowywania czy też dokonywania takich czynów. Teoretycznie rzecz biorąc możliwym efektom propagandy potencjalnie niebezpiecznych poglądów można przeciwdziałać poprzez propagandę innych poglądów – „more speech”, jak to określił sędzia Louis Brandeis w swej opinii z 1927 w sprawie Whitney v. California. I wszystko wskazuje na to, że taka metoda walki z potencjalnie nawet katastrofalnymi skutkami propagowania pewnych opinii jest bardziej skuteczna, niż represjonowanie za głoszenie takich opinii.

Inaczej mówiąc, jeśli wypowiedzi np. nawołujące do nienawiści narodowościowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej czy jeszcze innej, wypowiedzi znieważające grupy narodowościowe, rasowe, etniczne, wyznaniowe, etc., wypowiedzi propagujące działania przestępcze, czy (np.) wypowiedzi propagujące totalitaryzm są jakoś tam niebezpieczne – bo nikt przecież nie może powiedzieć, że wypowiedzi te nie mogą do niczego złego prowadzić – to niebezpieczeństwo mogące wynikać z takich wypowiedzi jest czymś tak naprawdę teoretycznym – nie większym od niebezpieczeństwa mogącego wynikać z wypowiedzi, które są prawnie całkowicie dozwolone i bez porównania mniejsza od niebezpieczeństwa, które dla takich wartości, jak ludzkie życie i zdrowie powodują działania całkowicie legalne, takie jak np. poruszanie się różnego rodzaju pojazdów po drogach, którego skutkiem jest śmierć i obrażenia ciała wielkiej liczby ludzi w drogowych wypadkach (a których przecież to wypadków nie byłoby bez istnienia zjawiska ruchu drogowego). Dlatego też z powodzeniem można stwierdzić, że szereg zakazanych przez polskie prawo karne zachowań polegających na wyrażeniu takich czy innych opinii bądź rozpowszechniania (prawdziwych bądź fałszywych) informacji jest w istocie rzeczy co najwyżej znikomo szkodliwa społecznie i co za tym idzie zachowania takie zgodnie z art. 1 § 2 k.k. nie powinny być traktowane jako karalne przestępstwa.


Przypisy:

1. Zob. Paul H. Robinson „Criminal Law’s Core Principles”.

2. Oczywiście, czysto teoretycznie rzecz biorąc, gdyby zdarzyła się sytuacja, że ktoś umarłby bezpośrednio w wyniku wypowiedzianych do niego określonych słów, a ten, kto skierowałby do niego te słowa wiedziałby o tym, że będą one miały zabójczy efekt, to ten ktoś całkiem zasadnie mógłby zostać skazany za morderstwo – przestępstwo nie polegające zasadniczo rzecz biorąc na mówieniu czy pisaniu czegokolwiek. Podobnie też za morderstwo powinien zostać skazany ktoś, kto wiedząc o tym, że rezultatem jego zachowania będzie śmierć człowieka powiedziałby do niewidomej osoby nieświadomie dla niej stojącej na skraju urwiska „przepraszam bardzo, czy mógłby pan zrobić krok do tyłu?” - skutkiem czego osoba ta runęłaby w przepaść. W tych przypadkach słowa byłyby bezpośrednim narzędziem popełnienia zasadniczo rzecz biorąc nie polegającej na użyciu słów zbrodni. Tego rodzaju przypadki użycia słów są jednak tak nietypowe, że każda teoria dotycząca zakresu czy też granic wolności słowa może je co najwyżej odnotowywać na marginesie.

3. Posłuchałem tej muzyki i powiem tyle, że… nie jest ona przesadnie wyrafinowana. A propos muzyki – skoro o niej przypadkiem jest mowa – moje własne kawałki podlinkowane są na http://bartlomiejkozlowski.pl/muzyka.htm. Wszystko to romantyczna, melodyjna muzyka, z ciekawymi – jak sądzę – pomysłami harmonicznymi – zdarzają się w niej 6, 7 i 8 dźwiękowe akordy… raz nawet dziewięciodźwięk.

4. Rzecz jasna, można byłoby się co najmniej zastanawiać nad tym, czy Polska jest „stabilną, dojrzałą i prosperującą demokracją”. Lecz jeśli jednak twierdzenie Erica Heinze jest takie, że długo istniejące, stabilne i prosperujące zachodnie demokracje mogą sobie pozwolić na prawną tolerancję wobec „mowy nienawiści”, lecz kraje nie będące takimi demokracjami już niekoniecznie, to chciałbym zauważyć, że problem ewentualnego zagrożenia, jakie „mowa nienawiści” może stwarzać dla danego kraju zależy nie tak bardzo od charakteru jego ustroju (a więc tego czy nie zdarzają się tam tego np. rodzaju nieprawidłowości w działaniu organów państwowych, jak np. nieprawidłowe obsadzenie Trybunału Konstytucyjnego czy Krajowej Rady Sądownictwa, nielegalna reasumpcja głosowania w parlamencie, czy nierespektowanie przez władze wyroków międzynarodowych trybunałów), lecz raczej od charakteru żyjącego w danym kraju społeczeństwa. Jeśli chodzi o Polskę, to można bezpiecznie powiedzieć, że większość społeczeństwa jest odporna na jakieś skrajne ideologie. Jest u nas zupełnie nieprawdopodobne, by „mowa nienawiści” skierowana przeciwko jakimś grupom narodowościowym, rasowym, etnicznym, wyznaniowym, itd. mogła prowadzić do masowej przemocy przeciwko członkom takich grup, czy tym bardziej np. do ludobójstwa. Wiele wskazuje też na to, że zakazy „hate speech” nie osiągają swych celów tam, gdzie ze względu na potencjał przemocy między różnymi grupami etnicznymi, religijnymi itd. mogą się one wydawać bardziej potrzebne, niż w krajach określonych przez Erica Heinze mianem Longstanding, Stable, Prosperous Democracies – do których zalicza on takie państwa, jak np. USA, Kanada i kraje Europy Zachodniej i Północnej. Indie z pewnością nie są stabilną, prosperującą demokracją – choć w sumie są, tak w ogóle, demokracją. I mają niezwykle wręcz rozciągliwe przepisy przeciwko „mowie nienawiści”. Art. 153A kodeksu karnego Indii – zatytułowany „Podżeganie do wrogości między różnymi grupami ze względu na religię, rasę, miejsce urodzenia, miejsce zamieszkania, język itp. oraz dokonywanie czynów szkodliwych dla utrzymania harmonii” stanowi, że: „(1) „Ktokolwiek — (a) słowami, mówionymi lub pisanymi, lub za pomocą znaków lub widocznych przedstawień lub w inny sposób promuje lub próbuje promować, ze względu na religię, rasę, miejsce urodzenia, miejsce zamieszkania, język, kastę lub społeczność, bądź z jakiejkolwiek innej przyczyny, dysharmonię lub uczucie wrogości, nienawiści lub niechęci między różnymi grupami, kastami lub wspólnotami religijnymi, rasowymi, językowymi lub regionalnymi, lub b) dopuści się jakiegokolwiek czynu, który szkodzi utrzymaniu harmonii między różnymi grupami, kastami lub społecznościami religijnymi, rasowymi, językowymi lub regionalnymi i który zakłóca lub może spowodować zakłócenie spokoju publicznego, lub (c) organizuje jakiekolwiek ćwiczenia, ruchy, musztry lub inne podobne działania, których celem jest to, aby uczestnicy takich działań użyli lub zostali przeszkoleni w zakresie użycia siły przestępczej lub przemocy, lub ze świadomością, że prawdopodobne jest, że uczestnicy takich działań użyją lub zostaną przeszkoleni w zakresie stosowania przestępczej siły lub przemocy, lub uczestniczy w takiej działalności z zamiarem użycia przestępczej siły lub przemocy lub zostaje przeszkolony w zakresie stosowania przestępczej siły lub przemocy lub wiedząc, że jest prawdopodobne, że uczestnicy takiej działalności użyją przestępczej siły lub zostaną przeszkoleni w zakresie użycia przestępczej siły lub przemocy wobec jakiejkolwiek grupy religijnej, rasowej, językowej lub regionalnej, kasty lub społeczności oraz taka działalność z jakiegokolwiek powodu powoduje lub może wywołać strach, niepokój lub poczucie niepewności wśród członków takiej grupy religijnej, rasowej, językowej lub regionalnej lub kasta lub społeczności, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech albo karze grzywny, albo obu karom jednocześnie. (2) Przestępstwo popełnione w miejscu kultu itp. – Kto dopuszcza się przestępstwa określonego w ust. (1) w jakimkolwiek miejscu kultu lub na jakimkolwiek zgromadzeniu uczestniczących w sprawowaniu kultu religijnego lub ceremonii religijnych, podlega karze pozbawienia wolności do lat pięciu oraz karze grzywny”. Z kolei zgodnie art. 153B, zatytułowanym „Pomówienia, twierdzenia szkodliwe dla integracji narodowej” „(1) Kto słowami wymówionymi lub zapisanymi, znakami, widzialnymi przedstawieniami lub w inny sposób: a) czyni lub publikuje jakiekolwiek przypuszczenia, że jakaś klasa osób nie może ze względu na bycie członkami jakiejkolwiek grupy religijnej, rasowej, językowej, regionalnej, kasty lub społeczności, okazywać prawdziwej wiary i wierności Konstytucji Indii ustanowionej na mocy prawa lub stać na straży suwerenności i integralności Indii, lub (b) twierdzi, radzi, doradza, propaguje lub publikuje twierdzenia, że jakakolwiek klasa osób, ze względu na przynależność do jakiejkolwiek grupy religijnej, rasowej, językowej lub regionalnej, kasty lub społeczności, powinna zostać pozbawiona praw obywatelskich Indii, lub (c) tworzy lub publikuje twierdzenia, rady, zarzuty lub apelacje dotyczące zobowiązań jakiejkolwiek kategorii osób z powodu ich przynależności do jakiejkolwiek grupy religijnej, rasowej, językowej lub regionalnej, kasty lub wspólnoty, a takie twierdzenia, rady, zarzuty lub apelacje powodują lub mogą spowodować dysharmonię lub uczucia wrogości, nienawiści lub złej woli pomiędzy takimi członkami a innymi osobami, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech, karze grzywny lub obu karom na raz. (2) Kto dopuszcza się przestępstwa określonego w ust. 1 w jakimkolwiek miejscu kultu lub na jakimkolwiek zgromadzeniu uczestniczącym w sprawowaniu kultu religijnego lub ceremoniach religijnych, podlega karze pozbawienia wolności, które może trwać do pięciu lat oraz karze grzywny”. Dodatkowo według art. 295A - „Umyślne i złośliwe działania, mające na celu oburzenie uczuć religijnych jakiejkolwiek klasy poprzez obrazę jej religii lub przekonań religijnych” – „Kto, mając umyślny i złośliwy zamiar oburzenia uczuć religijnych jakiejkolwiek klasy obywateli Indii, słowami, mówionymi lub pisanymi, lub za pomocą znaków, widocznych przedstawień lub w inny sposób, znieważa lub próbuje obrazić religię lub przekonania religijne tej klasy, podlega karze pozbawienia wolności dowolnego rodzaju na okres, który może rozciągać się do trzech lat, karze grzywny lub obu karom”. Jednak wspomniane tu przepisy nie powstrzymały nękającej Indie przemocy między żyjącymi w tym kraju grupami społecznymi. Efekty zakazów „mowy nienawiści” w Indiach były godne ubolewania dla nikogo innego, jak dla samego indyjskiego Prokuratora Generalnego Soli Sorabjee, który stwierdził, że „Doświadczenie pokazuje, że przepisy karne zabraniające „mowy nienawiści” będą zachęcać do nietolerancji, tworzenia podziałów i nieuzasadnionej ingerencji w wolność słowa. Fundamentalistyczni chrześcijanie, religijni muzułmanie i pobożni Hindusi będą starali się odwoływać do maszyny prawa karnego przeciwko innym religiom, dogmatom i praktykom. To to jest to, co coraz częściej dzieje się dziś w Indiach. Nie potrzebujemy więcej represyjnych praw, ale więcej wolności słowa, aby zwalczać bigoterię i promować tolerancję”.

5. Zob. wyrok Sądu Najwyższego USA z 1969 r. w sprawie Brandenburg v. Ohio, w którym zostało stwierdzone, że „konstytucyjne gwarancje wolności słowa i prasy nie pozwalają stanowi na zakazanie propagowania użycia siły lub złamania prawa, chyba, że takie propagowanie ma na celu podburzenie lub wywołanie natychmiastowego bezprawnego działania i jest prawdopodobne, że podburzy lub wywoła takie działanie”.

6. Wynika to z wyroku Sądu Najwyższego USA w sprawie R.A.V. v. City of Saint Paul z 1992 r.

7. Porównując liczby przestępstw z nienawiści – takich, jak fizyczne napaści na osoby z powodu ich przynależności narodowościowej, etnicznej, rasowej, religijnej czy orientacji seksualnej w USA – gdzie „mowa nienawiści” nie jest karalna – i w krajach, gdzie jest ona traktowana jako przestępstwo warto jest też popatrzyć się na to, jak w krajach tych wyglądają – per capita – liczby takich przestępstw, jak przestępstwa z użyciem przemocy i zabójstwa w ogóle, częścią których to przestępstw są „przestępstwa z nienawiści”. Wydaje się bowiem rzeczą na zdrowy rozum oczywistą, że „hate crimes” nie są zjawiskiem oderwanym od całokształtu zjawiska przestępczości i co za tym idzie, raczej nie jest tak, by przestępstw takich dokonywali w pierwszym rzędzie tacy ludzie, którzy poza popełnianiem takich akurat przestępstw są przysłowiowymi grzecznymi dziećmi. Nie byłoby więc zaskoczeniem, gdyby w krajach mających szczególnie dużo per capita przestępstw z użyciem przemocy jako takich w ogóle, było też szczególnie dużo przestępstw z nienawiści tego rodzaju, co fizyczne napaści na osoby z powodu ich narodowości, rasy, wyznania, czy orientacji seksualnej. Jak jednak jest w rzeczywistości? Otóż, z danych przedstawionych na stronie https://worldpopulationreview.com/country-rankings/violent-crime-rates-by-country wynika, że w 2018 r. w USA na 100 tys. mieszkańców przypadało 4,96 zabójstwa, 246,84 przestępstwa określone ogólnym mianem „serious assault” (poważna napaść) i 86,24 rozbojów. Jak było w innych wspomnianych w tym tekście krajach? Otóż, w Austrii w 2018 r. na 100 tys. mieszkańców przypadało 0,97 zabójstwa, 41,74 poważne napaści i 26,95 rozbojów. W Finlandii w 2018 r. przestępstw takich na 100 tys. mieszkańców było, odpowiednio 1,63, 29,13 i 29,76. W Holandii 0,59, 26,82 i 46,16. We Francji 1,20, 375,63 i 154,34. W Kanadzie 1,76, 150,81 i 61,91. W Niemczech 0,95, 164,48 i 44,22. W Norwegii 0,47, 36,87 i 14,75. W Szwajcarii (wymienionej w tym tekście w kontekście przestępstw z nienawiści w 2022 r.) 0,59, 6,86 i 19,28. W Szwecji 1,08, 47,22 i 86,71. Jeśli chodzi o Wielką Brytanię, to z artykułu w Wikipedii https://en.wikipedia.org/wiki/Crime_in_the_United_Kingdom można się dowiedzieć, że w 2015 r. w Anglii i w Walii odnotowano 618 tys. przestępstw z użyciem przemocy przeciwko osobom, w wyniku których ich ofiary doznały obrażeń, odnotowano tam również 124 tys. rozbojów. Zakładając, że liczba mieszkańców wspomnianych części Zjednoczonego Królestwa wynosiła w 2015 r. 57 mln mieszkańców, można policzyć, że na 100 tys. mieszkańców Anglii i Walii przypadało w 2015 r. ok. 1084 przestępstw z użyciem przemocy skutkujących obrażeniami ciała u ich ofiar i ok. 217,5 rozbojów.

Jak zatem widać, takie kraje, jak Austria, Finlandia, Holandia, Kanada, Niemcy, Norwegia, Szwajcaria i Szwecja są krajami o mniejszym, per capita, poziomie przestępstw z użyciem przemocy, niż Stany Zjednoczone. Lecz, jak wynika z danych publikowanych na stronie https://hatecrime.osce.org/hate-crime-data kraje te mają - generalnie rzecz biorąc – nie mniejsze, lecz większe, per capita, niż USA liczby przestępstw z nienawiści – takich, jak fizyczne napaści na osoby z powodu ich przynależności narodowościowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej czy orientacji seksualnej, niż Stany Zjednoczone. Niekiedy, dodajmy, wielokrotnie większe – i tak np. w Austrii, gdzie takich przestępstw, jak zabójstwa, poważne napaści fizyczne na osoby oraz rozboje było w 2018 r. per capita ok. 4,9 razy mniej, niż w USA, przestępstw z nienawiści polegających na użyciu fizycznej siły przeciwko ich ofiarom było (w latach 2021 – 2022) średnio rzecz biorąc, per capita 9,8 razy więcej, niż w Stanach Zjednoczonych. W Finlandii, gdzie wspomnianych przestępstw było w 2018 r. per capita 5,59 razy mniej, niż w USA, przestępstw z nienawiści polegających na fizycznym zaatakowaniu kogoś było w latach 2014 – 2022 per capita 9,93 razy więcej, niż w USA. W Holandii, gdzie w 2018 r. przestępstw takich, jak zabójstwa, poważne napaści i rozboje było per capita 4,36 razy mniej, niż w USA, przestępstw z nienawiści w rodzaju fizycznych napaści na osoby było w 2022 r. per capita 3,18 razy więcej, niż w USA. W Norwegii, gdzie w 2018 r. zabójstw, poważnych napaści i rozbojów było per capita 6,5 razy mniej, niż w USA przestępstw z nienawiści typu fizycznych napaści na osoby było w 2022 r. per capita 2,88 razy więcej, niż w Stanach Zjednoczonych. W Szwajcarii, gdzie w 2018 r. zabójstw, poważnych napaści i rozbojów było per capita 12,66 razy mniej, niż w USA, w 2022 r. przestępstw z nienawiści polegających na fizycznym zaatakowaniu kogoś było per capita 1,54 razy więcej, niż w USA. W Szwecji, gdzie w 2018 r. zabójstw, poważnych napaści i rozbojów było per capita 2,51 razy mniej, niż w USA, liczba przestępstw z nienawiści polegających na użyciu wobec kogoś fizycznej siły w latach 2014 – 2020 (z pominięciem lat 2017 i 2019, odnośnie których nie było danych) była per capita 7,36 razy większa od średniej dla USA w latach 2014 – 2022.

Francja, Kanada i Niemcy są – jeśli wierzyć statystykom publikowanym na stronie https://hatecrime.osce.org/hate-crime-data - krajami, w których średnia liczba (per capita) przestępstw z nienawiści polegających na użyciu wobec kogoś fizycznej przemocy była w latach 2014 – 2022 nieco większa, niż w USA – we Francji 1,24 razy, w Kanadzie 1,06 razy, zaś w Niemczech 1,41 razy – można przy okazji zauważyć, że w Kanadzie i we Francji mierzone per capita liczby takich przestępstw bywały per capita cokolwiek mniejsze, niż w USA, natomiast w Niemczech tylko w 2021 r. liczba takich przestępstw była dosłownie o włos per capita mniejsza, niż w USA. Lecz Kanada i Niemcy są jednak krajami z niższym, niż USA poziomem takich przestępstw, jak zabójstwa, poważne napaści i rozboje – w każdym razie, w 2018 r. w Kanadzie przestępstw takich było per capita 1,58 razy mniej, niż w USA, zaś w Niemczech 1,61 razy. Wydawać by się mogło, że krajach mających cokolwiek niższy, niż Stany Zjednoczone poziom takich przestępstw, jak zabójstw, poważne napaści i rozboje przestępstw z nienawiści, takich, jak fizyczne napaści na osoby z powodu ich przynależności narodowościowej, rasowej, etnicznej, religijnej czy orientacji seksualnej powinno być również – per capita - cokolwiek mniej, niż w USA. Lecz danych publikowanych na stronie https://hatecrime.osce.org/hate-crime-data wynika, że w krajach tych wspomnianych przestępstw zdarza się jednak cokolwiek więcej (per capita) niż w USA. Jeśli chodzi o Francję, to z przytoczonych tu danych wynika, że przestępstw z nienawiści, takich, jak fizyczne napaści na osoby zdarza się w tym kraju per capita nieco więcej, niż w USA (w latach 2014 – 2022 ogólnie rzecz biorąc 1,24 razy), jednocześnie z danych tych wynika to, że przestępstw takich, jak zabójstwa, poważne napaści i rozboje było w 2018 r. we Francji 1,57 razy więcej, niż w Stanach Zjednoczonych. Wydaje się jednak, że można mieć poważną wątpliwość odnośnie rzetelności francuskich danych na temat liczb przestępstw z nienawiści – wiadome jest np. że francuscy muzułmanie bardzo rzadko zgłaszają takie przestępstwa. To samo można też powiedzieć na temat przestępstw z nienawiści w Niemczech. Jest możliwe, by w Niemczech w 2021 r. obrażeń ciała doznało co najmniej 72% przestępstw z nienawiści polegających na fizycznym zaatakowaniu kogoś, podczas gdy w USA co najwyżej 36% (tak zdaje się wynikać z porównania danych przedstawionych w publikacji Federalnego Urzędu Kryminalnego RFN, danych opublikowanych na stronie https://hatecrime.osce.org/germany?year=2021 i danych FBI o przestępstwach z nienawiści w USA w 2021 r. (https://www.fbi.gov/news/press-releases/fbi-releasessupplemental-2021-hate-crime-statistics)? Oczywiście, nie jest to rzeczą niemożliwą, ale na zdrowy rozum, drobnych, nie wyrządzających nikomu rzeczywistej fizycznej krzywdy przestępstw z nienawiści, polegających na np. popchnięciu, czy lekkim uderzeniu kogoś zdarza się raczej więcej, niż przestępstw poważniejszych, powodujących cielesne obrażenia. Jest więc bardzo prawdopodobne, że w 2021 r. przestępstw z nienawiści polegających na fizycznym zaatakowaniu kogoś było w Niemczech per capita więcej, niż w USA, a tylko większa część takich przestępstw, zwłaszcza tych mniej groźnych w skutkach, nie została zgłoszona policji względnie nie została uznana przez policję za „przestępstwa z nienawiści” – ta sama uwaga tyczy się oczywiście liczb przestępstw z nienawiści w Niemczech w innych latach. Z kolei Wielka Brytania – jak wynika z danych, które tu wcześniej przytoczyłem – jest krajem o ogólnie rzecz biorąc wyższym poziomie takich przestępstw, jak poważne napaści i rozboje (choć nie zabójstwa), niż USA – w każdym, razie, z danych tych wynika, że w 2018 r. przestępstw takich było w Wielkiej Brytanii (a w każdym razie w Anglii i w Walii) 3,85 razy więcej, niż w USA. Tyle tylko, że według danych opublikowanych na stronie https://hatecrime.osce.org/hate-crime-data w 2022 r. przestępstw z nienawiści polegających na użyciu wobec kogoś fizycznej siły było w Wielkiej Brytanii per capita przynajmniej 32,6 razy więcej, niż w USA. Jak zatem widać, w krajach takich, jak Austria, Finlandia, Holandia, Kanada, Niemcy, Norwegia, Szwajcaria, Szwecja i Wielka Brytania (Francja może być tu pewnym wyjątkiem, z zastrzeżeniem co do wątpliwej rzetelności danych na temat liczb przestępstw z nienawiści w tym kraju) nie tylko, że zdarza się per capita więcej przestępstw z nienawiści – takich, w każdym razie, jak fizyczne napaści na osoby z powodu ich przynależności narodowościowej, rasowej, religijnej, etc. – niż w USA, ale także przestępstwa takie stanowią w tych krajach – z których wszystkie tępią „mowę nienawiści” przy użyciu środków prawnego przymusu – większą część ogólnej liczby przestępstw z użyciem przemocy, niż w tolerujących pod względem prawnym „hate speech” Stanach Zjednoczonych.

8. Wspomniałem o tym w swych tekstach „Faszyści do pierdla?” (pierwszy mój tekst umieszczony w Internecie, z 2002 r.) i „Propagowanie faszyzmu, wielkie, lecz odległe i mało prawdopodobne zagrożenie oraz problem paragrafu na Hitlera”.

9. Pisałem o tym w artykule „Zakazy „mowy nienawiści” i „propagowania totalitaryzmu” nic pozytywnego nie dają – dość długa uwaga odnośnie pewnego wpisu prof. Mikołaja Małeckiego na FB”.

10. Pisałem o tym w swych tekstach „Paragrafem w ułatwiaczy terroryzmu? Krytyka projektowanego artykułu 255a kodeksu karnego”, „Artykuł 255a kodeksu karnego – kolejne bezsensowne ograniczenie wolności słowa” oraz „Internet bezpieczny, czy wolny? (a może i taki, i taki?)”.


Mówiąc o ograniczeniach swobody wypowiedzi w Polsce można byłoby też wspomnieć o np. przepisach Ustawy o Radiofonii i Telewizji z 29 grudnia 1992 r. – np. art. 18, zgodnie z którym „Audycje lub inne przekazy nie mogą propagować działań sprzecznych z prawem, z polską racją stanu oraz postaw i poglądów sprzecznych z moralnością i dobrem społecznym, w szczególności nie mogą zawierać treści nawołujących do nienawiści lub dyskryminujących ze względu na rasę, niepełnosprawność, płeć, wyznanie lub narodowość”. Nie chcę się tu rozwodzić nad tym przepisem – jego naruszenie, o ile nie zawiera znamion czynu karalnego na mocy przepisów kodeksu karnego (takiego np. jak publiczne nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość) nie jest przestępstwem, a tylko grozi nałożeniem kary pieniężnej przez Przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, lub (zapewne w jakichś bardziej skrajnych przypadkach) odebraniem przez KRRiTV koncesji na nadawanie (nadawanie programów radiowych lub telewizyjnych bez koncesji jest według art. 52.1. wspomnianej ustawy przestępstwem podlegającym karze grzywny, ograniczenia wolności, albo pozbawienia wolności do lat 2), ale powiem tyle, że niedawno zażartowałem, że w telewizji powinno być zakazane nadawanie znanej przedwojennej piosenki „Już taki jestem, zimny drań i dobrze mi z tym bez dwóch zdań”, gdyż tekst tej piosenki propaguje postawę sprzeczną z moralnością i dobrem społecznym.


                                                                                     

Warszawiak "civil libertarian" (wcześniej było "liberał" ale takie określenie chyba lepiej do mnie pasuje), poza tym zob. http://bartlomiejkozlowski.pl/main.htm

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Polityka