Partyjne mordobicia w Polsce, w których obie strony stawiają przeciwnikom identyczne zarzuty, to od dwóch dekad poniekąd standard politycznej sceny politycznej. Przypomnieć jednak należy, że tradycja jest znacznie starsza i sięga okresu uchwalenia Konstytucji 3 Maja, gdy Stronnictwo Patriotyczne, jak zwano obóz reform oraz stronnictwo hetmańskie, czyli późniejsi targowiczanie, stawiali oponentom ten sam zarzut – zdrady interesów Polski
Nigdy nie miałem sztambucha. Może dlatego, że nie odczuwałem takiej potrzeby. Bo i po co zresztą? Z tymi, których znałem i ceniłem, kontynuowałem znajomość, by w żywej odsłonie, na co dzień lub raz na jakiś czas utrzymywać kontakty, a tym samym wymianę myśli, więc i sztambuch nie spełniałby de facto swojej roli – głównie pamiętnikarskiej. Natomiast inni, którzy byli mi mniej lub bardziej obojętni, po zaprzestaniu obowiązkowych relacji jakie mają miejsce najczęściej w szkole, bo tego okresu pamiętnik na ogół dotyczy, odchodzili w czas przeszły – bez żalu i chęci wspominek z mojej strony.
Uważam jednak, że są osoby, którym sztambuch jest szczególnie niezbędny. To politycy. Powtarzam: politycy a nie gówniarze, od których nic nie zależy, ale jakby na przekór politykami zwani. No więc mógłby to być taki mały, jednokartkowy sztambuch choćby, bo i wiele do zapisania nie ma, poza dwiema maksymami, przekazanymi przez ludzi mądrych i moralnych. Pierwsza, by stale powiększać swą wiedzę, czyniąc z niej użytek w służbie państwu i narodowi. Druga, by robić to w sposób konsekwentny, służący prawdzie, bez względu na jej reperkusje dla nas samych, reprezentowanych partii i spraw, których jesteśmy głosicielami, a nawet wyznawcami. Głównie zaś po to, by z czasem nie okazało się, iż z powodu intelektualnego lenistwa lub deficytu krytycyzmu, kierowani fanatyzmem, oportunizmem, niezawinionym błędem czy uległością fikcję ustanowiliśmy ponad faktem, zaś fałsz ponad prawdą, ze szkoda dla sprawy, której w życiu publicznym służymy. A gdyby stało się tak, że zapomniany, leżący w szpargałach sztambuch nie pomaga, ci, którzy mają okazję oddziaływać na postawy innych – nieświadomie lub dyspozycyjnie – powinni mieć obie zasady wypalone na czole, wspak, by patrząc w lustro mogli czytać i przypominać sobie o nich. No i aby inni wiedzieli, iż zasadnym jest podejrzenie, że oto przychodzi nam mieć do czynienia z ideowymi lub płatnymi demagogami i kłamcami.
Zaraz, ale o czym to ja… Aha, już pamiętam – na szczęście bez sztambucha jeszcze.
Oto niedawno w polskim politycznym piekiełku wybuchła nowa awantura - tym razem o zarzut zdrady polskich interesów, stawiany przez Koalicję Obywatelską politykom PiS, którzy sprzeciwili się rezolucji w sprawie obronności UE. A dlaczego się sprzeciwili? Otóż główne powody są dwa. Pierwszy, to planowane powołanie nowych struktur obronnych, de facto wyłączonych organizacyjnie z NATO i zarządzanych przez Unię. Powód drugi to wyłączenie spraw bezpieczeństwa i obronności z kompetencji krajowych poszczególnych państw i przekazanie ich ustanowionym w tym celu organom unijnym.
A jak może to działać w przyszłości? Otóż jeśli na przykład rząd PiS podjął decyzję o reaktywacji wojskowych garnizonów na wschód od Wisły, by planem obrony objąć również Ścianę Wschodnią, przyszłe struktury zarządzania obronnością Unii mogą zdecydować o powrocie do poprzedniej koncepcji defensywnej, skupiającej się na osłonie… wschodnich terenów Niemiec. Czyli mówiąc krótko, zarządzić ponowne przemieszczenia naszych wojsk na przedpola Odry i Nysy. Oczywiście do czasu, gdy obie rzeki nadal stanowią linią graniczną z niemieckim sąsiadem. Czyli dopóty, dopóki sąsiad nie zdecyduje inaczej.
Partyjne mordobicia w Polsce, w których obie strony stawiają przeciwnikom identyczne zarzuty, to od dwóch dekad poniekąd standard naszej sceny politycznej. Przypomnieć jednak należy, że tradycja jest znacznie starsza i sięga okresu uchwalenia Konstytucji 3 Maja, gdy Stronnictwo Patriotyczne, jak zwano obóz reform oraz stronnictwo hetmańskie, czyli późniejsi targowiczanie, stawiali oponentom ten sam zarzut – zdrady interesów Polski. Pewnie szukając głębiej w naszych dziejach dorzucilibyśmy kilka innych przykładów, ale ten jest chyba najbardziej znany i wymowny. A dziś? Dziś, w ramach wzajemnego obrzucania się błotem obie strony są ruskimi onucami, paputczikami Putina, wykonawcami kremlowskich poleceń i wreszcie – już otwarcie – zdrajcami państwa. Kto nie wierzy niech się zapozna z wzajemnymi oskarżeniami KO i PiS o narodowe zaprzaństwo, wysmarowanymi na Platformie X, czyli tam, gdzie współcześnie robiona jest polityka dla motłochu, tworząc pozór jej przejrzystości, i gdzie pierze się jej brudy, a także gdzie biorą początek propagandowe zmagania.
Bywa jednak i tak, że któraś ze stron zmienia zdanie, a tym samym i polityczno-propagandową narrację, zaczynając mówić innym głosem, do którego już przywykliśmy, jak na przykład warszawski pajac i - jak sam o sobie mówi - dupiarz, zrzucający skórę liberalno-lewackiego węża dla potrzeb wyborczych. Ale to człek mimo posiadanego doktoratu intelektualnie miałki i moralnie płytki, więc dziwić się nie należy. Dlatego przywołam przykład osoby jak mogłoby się wydawać innego kalibru, która wykorzystując luki prawne i zapisy partyjnego statutu jednoosobowo rządziła Polską przez ostatnie osiem lat, wyznaczając jej kierunki ekonomicznego rozwoju i społecznych przemian. A także, jak mawia się modnie last but not least postać wytyczająca wektor dyplomatycznych umizgów w celu wypracowania politycznego przymierza, a nazywając rzecz po imieniu – stworzenia w miarę bezpiecznego przytuliska między Odrą a Bugiem, gwarantowanego zza oceanu. Kosztem suwerenności rzecz jasna. Oczywiście mam na myśli Jarosława Kaczyńskiego, człowieka, któremu na starość demokracja skojarzyła się trwale z absolutystycznym zarządzaniem państwem, a który to model ustrojowy przeżywamy niczym déjà vu obecnie, tyle że w wersji hard, zatem z czkawką i bólami brzucha – następstwami obecnego zamordyzmu pod wodzą Donalda Tuska.
Otóż tenże Jarosław, mając na sercu nic innego, jak tylko dobro i bezpieczeństwo państwa, w wywiadzie dla Die Welt, opublikowanym 6 czerwca 2010 roku, mówił tak:
“Unia musi zdobyć się na stworzenie wspólnej armii i zadanie to nie może być nieustannie odkładane”.
No proszę, chłop nie tylko dostrzegał konieczność, ale wręcz ponaglał, by zarząd polskim bezpieczeństwem oddać w unijne ręce. A jak unijne, to w czyim interesie ten zarząd byłby sprawowany: bardziej niemieckim, bardziej francuskim czy bardziej polskim? Oczywiście pytanie ma charakter typowo retoryczny.
Tu trzeba Kaczyńskiemu przyznać, że w odstępie półtora roku nie zaniechał tej durnej idei i w rozmowie z Andrzejem Gajewskim dla Gościa Niedzielnego, przeprowadzonej w grudniu 2011 roku, wydalił z siebie niby to samo, choć rozbudowane o nowy komponent. Przeczytajmy:
,, Jesteśmy za Europą, która będzie posiadała własne, silne i sprawne siły zbrojne, podlegające prezydentowi Unii Europejskiej. Dawałoby to Unii rzeczywistą pozycję światowego mocarstwa.”
Ten prezydent Unii, choć jakiś mocno enigmatyczny ktoś, nieznany współczesnym, właśnie on miałby przywodzić europejskiej armii. Znaczy nie nasz, a obcy, w interesie obcości. No proszę, piękne, kurczę, piękne. A jakież patriotyczne!
I wreszcie garstka kontynuacji sieczki myślowej ,,komendanta” z roku 2016:
"Należy dążyć do tego, by Unia Europejska stała się realnym podmiotem polityki międzynarodowej również w sferze militarnej - zresztą proponowaliśmy to już dziesięć lat temu. Nie chodzi o to, by być przeciw NATO, lecz razem z NATO."
Hm, ciekawe. Bo z jakiego to niby powodu Kaczyński chciałby dublować istniejące już siły zbrojne Europy, tyle że pomnożone o sojuszników z Ameryki Północnej? Przecież to tylko stworzyłoby zamęt organizacyjny, kompetencyjny i decyzyjny – to oczywiste. A może niczym profeta przewidywał dzisiejszy konflikt transatlantycki i twardo optował za interesem europejskim? No nie, nie uwierzę…
A teraz już teraźniejszość, to znaczy wypowiedź Kaczyńskiego na Platformie X, usprawiedliwiająca głosowanie europosłów PiS przeciwko rezolucji o obronności Unii Europejskiej. Oto ona:
,,Niepodległość to własna waluta, własny budżet, własne wojsko. Oddanie możliwości decydowania o naszym bezpieczeństwie to utrata suwerenności.”
Własne wojsko ma być gwarancją decydowania o własnym bezpieczeństwie, naprawdę? Od kiedy to, od dziś? To już nie wspólne, różnojęzyczne, wielokulturowe, zielono-bezemisyjne i najlepiej tęczowe, podlegające ,,prezydentowi UE”? Przecież to, co przegłosowano w Parlamencie Europejskim, stanowi wstęp do wspólnej armii Unii, zarządzanej przez brukselskie struktury dowódcze, a więc to, czego domagał się komendant. I niby dlaczego dziś zwalcza coś, co przez lata sam promował? Jest przeciw tym, którzy wreszcie go posłuchali? Cóż za piękna wolta!
A wszystko z powodu braku sztambucha, w którym pisowski dzierżymorda miałby zapisane swoje polityczne credo i do którego co wieczór, tuż po modlitwie, obowiązkowo by zaglądał. Ewentualnie zamiast modlitwy, bo życiowe dewizy, w tym i moralne, są ważniejsze od wyklepywanych bezmyślnie pacierzy do obcych Bogów.
Hm, no a gdyby i to nie pomogło? Cóż, wtedy pomysł z wypalaniem na czole wydaje się być jak najbardziej aktualny i bezpiecznie dla społeczeństwa atrakcyjny.
Inne tematy w dziale Polityka