Przedstawiamy tekst o życiu dyplomatów Korei Północnej w Polsce. Tekst pochodzi z Gazety Wyborczej i został wydany w 1995 r.
Siedmiu pracowników Ambasady Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej musi z rodzinami wrócić do kraju. MSZ zażądał ograniczenia liczby północnokoreańskich dyplomatów po usunięciu przez KRLD polskich żołnierzy nadzorujących od 1953 r. zawieszenie broni na linii demarkacyjnej oddzielającej państwa koreańskie. Wyjeżdża też odwołany przez Phenian ambasador. Ambasada stoi przy ślepej uliczce. Obok mieszkają Rosjanie i Bułgarzy. Po naciśnięciu domofonu z warkotem otwiera się wielka brama. W hallu panoramiczny obraz - Kim Ir Sen w otoczeniu narodu. Pod malowidłem kosze kwiatów. Recepcjonistki z wpiętymi na piersiach podobiznami Kim Ir Sena są urocze, ale mówią wyłącznie po koreańsku. - Nie ma nikogo - uśmiechają się. - Przyjść jutro. To samo mówią przez telefon. W środę, w dniu decyzji o wycofaniu z Polski ambasadora Korei Północnej, telefon dzwonił bez przerwy, ale tylko w jedną stronę. Tarcza aparatu zabezpieczona jest kłódką, obok stoi drugi telefon tylko do rozmów wewnętrznych. Jeździmy do Egiptu Za betonowym murem ambasady stoją jeszcze dwa kilkupiętrowe bloki. Wieczorem światła zapalają się tylko w jednym z nich. Drugi to hotel. Na dziedzińcu placyk zabaw, odrapane huśtawki i zjeżdżalnia, dwie czarne wołgi i czarna skoda na dyplomatycznych numerach, stary mercedes. - Ambasador jeździ BMW. Codziennie rano beemka odwozi do szkoły jego syna - informują nas żołnierze strzegący ambasady. Ich furgonetka stoi z boku, nie przed głównym wejściem. - Kiedyś zatrzymywaliśmy się od frontu, ale poprosili, żebyśmy przesunęli się dalej. Czuli się kontrolowani - mówią. Przez bramę przejeżdża niebieski mercedes. Wysiada dwóch Koreańczyków. Stają przy wejściu i majstrują coś przy bramie. Próbuję dowiedzieć się, jak wygląda ich życie w Warszawie. Jedną nogę stawiam na dziedzińcu. Niechętnie odpowiadają na kilka pytań. Starszy służy za tłumacza. Obaj są zdziwieni pytaniami. Przecież żyją jak wszyscy. Chodzą do sklepów, na spacery. Jeden jest dyplomatą. Przywiózł ze sobą rodzinę, dzieci chodzą do rosyjskiej szkoły. - Jak spędzacie wakacje? - W Korei, ale jeździmy nawet do Egiptu. - Służbowo? - Bywa, że prywatnie. A wy w Polsce nie możecie jeździć bez zezwolenia? - Przyjaźnicie się z Polakami? - Przyjaźnimy? - dziwią się. - No tak, oczywiście, przyjaźnimy się - mówi z przekąsem tłumacz. Zaczynają się irytować. Chcą wiedzieć, kto kazał wtrącać się w ich wewnętrzne sprawy, dlaczego nie zadzwoniliśmy, jakim prawem wtargnęłam na teren ambasady. Cofam nogę, żeby nie naruszać eksterytorialności. Silni w grupie Mieszkający obok rodziny rosyjskich dyplomatów opowiadają, że Koreańczycy nie utrzymują kontaktów z sąsiadami. Nigdy nie wychodzą pojedynczo, nawet zakupy w pobliskiej Billi robią w grupach. Do rosyjskiej szkoły przy ul. Kieleckiej mali Koreańczycy chodzą razem z Rosjanami, Bułgarami, Mongołami. Koledzy mówią, że Koreańczycy są: bardzo mądrzy (zwłaszcza z matematyki), dają ściągać, koleżeńscy. Tylko angielski idzie im kiepsko. Zagadujemy Koreańczyka po polsku. Nie rozumie. Po rosyjsku? - też nie. A w szkole uczą się rosyjskiego. Koreańczyk kręci głową, uśmiecha się i znika. Drugi, bardziej rozmowny, mówi, że bardzo podoba mu się w szkole, ale chciałby już wrócić do Korei, bo to jego ojczyzna. My tego nie rozumiemy Z rodzicami nie udaje się skontaktować. Nie rozmawiają z obcymi. Trochę tylko ze "swoimi". Tadeusz Białkowski jest swój, bo w latach 1971-78 był ambasadorem Polski w KRLD. Mimo że dziś na emeryturze, jest stale informowany o sytuacji w Korei. - Ambasador informuje mnie regularnie - mówi z dumą. Ostatnio informował o sprawie polskich oficerów wydalonych z Korei. Każdy Koreańczyk wie, że to amerykańska prowokacja, bo przecież Amerykanie chcieli finansować polską misję wojskową. - My tego nie rozumiemy - zapala się Białkowski. Tym oficerom to nawet urlopy i odznaczenia chcieliśmy dać, a Polska się nie zgodziła. To znaczy Korea chciała dać ordery i urlopy - poprawia się. Muszą wykorzenić przyzwyczajenia Podobno północnokoreańscy dyplomaci wracający z placówek w Chinach trafiają na trzy miesiące do obozu reedukacyjnego. Białkowski wie, że takie obozy to bajeczki dla dzieci. Mówi jednak, że personel ambasady przejawia w pracy poważne zaniedbania, więc po powrocie musi to nadrobić, żeby wykorzenić rewizjonizm. Tydzień Koreańczyków w Korei wygląda tak: cztery dni w pracy, dzień na szkoleniu partyjnym, dzień na nauce o partii, a siódmego dnia pracują fizycznie. W Polsce przyzwyczaili się do wystawnego życia, bo nie mają zbyt dużo pracy. W Warszawie kilku dyplomatów zajmuje się kulturą. W Domu Słowa Polskiego drukują dzieła Kim Ir Sena i Kim Dżong Ila. W sierpniu na festynie w Tarnobrzegu sprzedawali koreańską sztukę ludową i rozdawali chętnym książkę "Dlaczego idee socjalizmu muszą zwyciężyć". Dużo się zmieniło Tadeusz Białkowski ocenia, że na placówce Koreańczycy zarabiają 20 razy więcej niż w Korei. W kraju dolary mogą wymienić na bony. Za nie będą kupować w specjalnych sklepach. - Będą mieli dobrze - podkreśla. - Tam prawie każdy urzędnik ma samochód służbowy. - Więc ambasador nie będzie miał nieprzyjemności za to BMW, którym odwozi syna do szkoły? - Na pewno nie. Może robić z samochodem, co chce. A każdego Koreańczyka można bez obaw cytować. Na pewno powiedzą to, co powinni. Byle tylko nie przekręcić, to nieprzyjemności nie będzie. - Teraz dużo się zmieniło - wzdycha były ambasador. - Kiedyś z ambasady nie wychodzili. A teraz odwiedzają znajomych. Ambasador był u mnie kilka razy na wódce. Wcześniej nie do pomyślenia.
Źródło: Gazeta Wyborcza, wydanie z dnia 08/04/1995
Czy Polska w takim razie się nie ośmiesza ? O tym, co robią dyplomaci z tej placówki, mamy odpowiedź m. in. tutaj
NorthKorea.pl to portal o Korei Północnej.Jeśli chcecie Państwo otrzymywać newsletter z najważniejszymi informacjami z Korei Północnej, to proszę o wysłanie maila na northkoreapl@gmail.com.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka