Oto po raz kolejny - słusznie lub nie - rząd zafundował Polakom lockdown w sferze edukacji. Uczniowie realizują więc obowiązek szkolny we własnych domach, za pomocą podpiętego do Internetu komputera. Zdawać by się mogło, że wiosenne obostrzenia w tej materii stanowiły dla rodziców wystarczającą lekcję, jak zorganizować (bez szkód emocjonalnych) życie rodzinne w dobie pandemii, zapewnić pociechom komfort nauki, a sobie wygodę pracy (jeśli oczywiście zawód im na to pozwala). Wydawało się, że pogodzenie obowiązku opieki nad dziećmi (o których los - piszę to z przekąsem - nagle kazał przypomnieć sobie dorosłym) z pracą zawodową stało się czymś wykonalnym dla jakże kreatywnego pokolenia wyrosłego w czasach transformacji ustrojowej i integracji europejskiej. Nic bardziej mylnego...
Brak sprzętu komputerowego do nauki, permanentny stres (spowodowany obecnością dzieci?), deficyt "czasu dla siebie", niekompetencja nauczycieli ("którzy nie potrafią wytłumaczyć") - wszystkie te wyrzuty i utyskiwania wygłaszają w moim otoczeniu osoby, które poziomem ostentacyjnej konsumpcji i beztroską życia wpychają szarego pracownika nauki w stan bliski depresji. Na uwadze mam przede wszystkim młode kobiety z gromadką pociech (złośliwie określane mianem "madek") - niepracujące a czerpiące profity z rozbudowanego systemu wsparcia socjalnego. W ostatnich latach otrzymały one (a raczej ich dzieci) z kasy państwa zapewne kilkanaście tysięcy złotych w formie 500+ oraz innych świadczeń; są też stałymi klientami gminnego ośrodka pomocy społecznej. Teoretycznie powinno wystarczyć na tani laptop lub tablet dla ucznia bez oglądania się na kolejny gest państwa. Niewdzięczny obowiązek zarobkowania scedowały na mężów/partnerów (jeśli takowych mają), więc czasu wolnego dla pociech również nie powinno brakować (zważywszy, że galerie handlowe zostały zamknięte). Tymczasem jest inaczej: aktywność w mediach społecznościowych jakby wzmożona (może tzw. strajkiem kobiet?) a dzieci puszczane samopas: niech spędzają czas przeznaczony (w mojej naiwnej ocenie) na naukę online gdzieś poza domem ze smartfonem w ręku, dając mamie chwilę wytchnienia.
Oczywiście, trudno powyższe obserwacje generalizować, jednak mieszkam w społeczności, która nie wydaje się specyficzna... Utwierdzam się więc w przekonaniu, że system świadczeń socjalnych jest w naszym kraju wyjątkowo dysfunkcjonalny. Zdejmuje bowiem z osób, które zdecydowały się założyć rodzinę odpowiedzialność (tak za siebie, jak i bliskich) - obciąża nią państwo (a więc pośrednio współobywateli). Problemy nagłaśniane w mediach w ostatnim czasie zdają się potwierdzać, że system promuje życie z dnia na dzień, a deprecjonuje walor zapobiegliwości (wszak coraz częściej mówi się, że sukces programu 500+ nie leży w efekcie demograficznym a we wzroście konsumpcji). Kuriozalne żale na naukę zdalna i obecność dzieci w domu dowodzą, że system w normalnych warunkach pozwala rodzicom całkowicie zepchnąć obowiązek wychowania i edukacji (sic!) dzieci - czyli inwestycję we własną przyszłość - na niedoinwestowaną szkołę oraz nauczycieli o różnym stopniu kompetencji. Co więcej: rodzice otrzymując bez wysiłku wsparcie zaszczepiają swoim dzieciom nieracjonalne przeświadczenie, że "państwo da" (zawsze, bez względu na okoliczności). Nie dziwi w tym kontekście zestaw haseł protestującej/imprezującej na ulicach młodzieży - brakuje na kartonach postulatów stricte ekonomicznych, dotyczących warunków własnego rozwoju (uznaje się widocznie te kwestie za coś bardziej oczywistego niż seks i jego konsekwencje). Skutki socjalizacji "do praw" (a nie "do obowiązków") będą według mnie fatalne, zwłaszcza jeśli w sferze ekonomicznej nastąpi naprawdę poważne tąpnięcie. Samochody na ulicach zapłoną wówczas niechybnie - pytanie, czy aby nie te sfinansowane kredytami spłacanymi z 500+?
Z małej wioski trafił do wielkiego miasta, gdzie próbuje czynić świat ciut lepszym, póki ma jeszcze czas...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo