Dla przypomnienia: Konstytucja Rzeczpospolitej, rozdział II; Art. 72.: Rzeczpospolita Polska zapewnia ochronę praw dziecka. Każdy ma prawo żądać od organów władzy publicznej ochrony dziecka przed przemocą, okrucieństwem, wyzyskiem i demoralizacją.
Dlaczego zatem nasza władza doprowadza do demoralizacji jawnie łamiąc konstytucję? Dlaczego postępująca degradacja życia społecznego odbywa się pod pozorem wprowadzania praworządności i wymogów UE, WHO, ONZ itd., itp.? Dlaczego obecny rząd walczy z ostatnim przyczółkiem wychowania do miłości, do wartości, do moralności, czyli z kościołem i religią?
Nie pisałam przez dłuższy czas na blogu, ponieważ czas wypełniały mi obowiązki zawodowe i dodatkowe studia. Pracę dyplomową złożyłam, studia ukończyłam i chciałam wrócić do pisania, gdy nagle zauważyłam, że jeden z moich tekstów zniknął z listy dostępnych publikacji. Nie wiem, kiedy i dlaczego zniknął, ale daję szansę administratorom serwisu na wyjaśnienia. Być może faktycznie coś z nim było nie tak, więc chcę wiedzieć co. Niemniej jednak w dobie nasilonej walki z moralnością i przyzwoitością postanowiłam przypomnieć treść tego artykułu, zwłaszcza że jego przesłanie w ciągu ostatnich dwóch lat (od poprzedniej publikacji) jaskrawo się zaktualizowało.
Nasilona walka z kościołem i religią, zdejmowanie krzyży w urzędach, paradowanie osób o niezbyt normalnych skłonnościach przez ulice naszych miast oraz ostatnio przepchnięta ustawa o ochronie sygnalistów jako żywo przypominają mi … NRD. To nie Niemcy zachodnie wchłonęły NRD, ale to najwyraźniej wywodząca się z komunistycznej NRD przywódczyni Angela Merkel dała nowy impuls do tego, by to co najgorsze w NRD umościło się wygodnie w Niemczech i całej Unii Europejskiej.
A już to, że nasi politycy ochoczo wprowadzają ochronę donosicielstwa jest dla mnie przerażające. Takimi właśnie sposobami zastraszano ludzi w NRD, tak właśnie autocenzurą kneblowano ludziom przez lata usta, bo ktoś w towarzystwie może być sygnalistą, tak tłamszono wszelkie możliwości wypowiedzi niezadowolenia lub krytyki, że teraz, w ostatnich wyborach landowych, ludność Turyngii i Saksonii dała rządzącym czerwoną kartkę. To jest ten uzasadniony "gniew ludu", o którym pisze autor powieści do której za chwilę się odniosę. Bardzo ciekawe rzeczy dzieją się za naszą zachodnią granicą…
Ale wracam do tego, co pisałam już dwa lata temu. Tekst poświęcony jest pewnej znamiennej dla Niemiec książce, zwłaszcza dla Niemiec wschodnich, która była swego czasu i to przez kilka lat bestsellerem, a która w jaskrawy sposób pokazuje mechanizmy deprawacji. Według opisu krytyków literackich książka ta jest parodią, satyrą i w ogóle prześmiewczą komedią opisującą mechanizmy sprawowania władzy w NRD oraz przedstawiającą żałosny koniec tego państwa. Niestety byłoby to śmieszne, gdyby nie było tak straszne. A było.
Zanim przytoczę ten tekst poniżej kilka spostrzeżeń.
Standardy dotyczące życia seksualnego wg WHO już działały w NRD – to tam ku mojemu zgorszeniu jako nastolatka zetknęłam się z oderwaniem życia intymnego od miłości a przypisaniem stosunku seksualnego fizjologii i zdrowiu. To tam szesnastolatki uprawiały seks dla zdrowia, to tam usuwano ciążę zawodniczkom sportowym, gdy już wygrały mistrzostwa będąc na naturalnym we wczesnej fazie ciąży dopingu, to tam wolna miłość promowała rozwiązłość i związki jednopłciowe.
W NRD sygnaliści byli wszędzie i nie należało się wychylać i nie wolno było mówić niczego, co nie odpowiada wytyczonej przez propagandę linii ideologicznej. Aparat policyjnego państwa działał sprawnie do samego końca. Teraz, dzięki rozwiniętym narzędziom komunikacji elektronicznej i wszechobecnej inwigilacji przez urządzenia takie jak smartfon, komunistyczny ideał państwa totalitarnego zaglądającego w każdy zakamarek ludzkiej egzystencji, realizuje się na naszych oczach.
A teraz wracam do książki i tekstu sprzed dwóch lat.
„Niemcy – mocarstwo (nie)moralne
W poprzedniej notce (grudzień 2022) wspomniałam o książce Helden wie wir Thomasa Brussiga w kontekście wypowiedzi Angeli Merkel dla Der Spiegel i jej braku refleksji dotyczącej wcześniejszej polityki, i szczerze mówiąc mam kłopot, jak o tej książce napisać. Może w ogóle należy ją przemilczeć? Ale wydana 1995 roku książka Thomasa Brussiga Helden wie wir (Bohaterowie tacy jak my) niestety okazała się prorocza.
Wpadła mi w ręce przy okazji porządkowania pokaźniej biblioteki w związku z remontem i koniecznością likwidacji części zbiorów. Niektóre pozycje odkładałam sobie jako te, które miałam przeczytać już dawno, ale ciągle nie było czasu. Nie pamiętam kiedy i od kogo ją dostałam, wydanie które mam, jest z 2014 roku, więc pewnie jakoś wtedy, ale pamiętam, że był to w owym czasie absolutny hit sprzedażowy w Niemczech, wspaniale przyjęty zarówno przez niemieckich czytelników jak i przez krytykę. Ponieważ jakoś niewiele jest książek, zwłaszcza w Polsce, które dotykają historii najnowszej, upadku muru berlińskiego i czasów komuny w NRD, byłam ciekawa, co też takiego poruszającego było w tej powieści, że osiągnęła taki rozgłos. Przeczytałam.
Chyba się starzeję. Zgredzieję nawet…
Opis na czwartej stronie okładki trochę mnie odstręczył, a nie zachęcił, ale co tam! – pewnie przesadzają, żeby zaintrygować i przyciągnąć młodego (sic!) czytelnika.
Nie przesadzali. Czytałam tę książkę z niesmakiem, a miejscami wręcz z obrzydzeniem. Bywały momenty, że przerywałam lekturę i odkładałam książkę ze wstrętem.
Książkę Brussiga dokończyłam tylko dlatego, że była dość krótka. Jest to niby wywiad rzeka napisany tak, jakby to były nagrania na taśmę magnetofonową. Pisany zatem językiem potocznym, momentami knajackim, bardzo emocjonalnym, w którym Klaus Uhltzscht, przepełniony od dziecka obsesją zbyt małego przyrodzenia, opowiada swój życiorys. Jest to opis żywota chłopaka, który jest najbardziej przeciętnym dzieckiem i wytworem enerdowskiej rzeczywistości. Jego ojciec jest funkcjonariuszem Stasi, mrukiem, który traktuje syna jak powietrze, matka byłą higienistką szkolną, która poświęca swe życie wychowaniu synka. Zwykła, enerdowska rodzinka… Synek całe życie prowadzony za rączkę, za rączkę także wprowadzony zostaje w tajniki pracy w Stasi i głównym jego zmartwieniem jest zbyt małe w jego mniemaniu przyrodzenie, a myśli krążące wokół środka swego ciała, stają się obsesją uruchamiającą niezwykłe wręcz pokłady seksualnej wyobraźni, w której do jednych z bardziej obscenicznych wizji należy ta, podczas której onanizuje się wyobrażając sobie siebie jako przodownika pracy uhonorowanego przez ministra ds. bezpieczeństwa Ericha Mielke.
Dosadnie rzecz ujmując – całe życie Klausa kręci się wokół f... No, wiecie czego. Nie ma tam nic innego. Nie ma tam żadnego innego celu ani sensu. Cały świat kręci się wokół f...! I tą właśnie częścią ciała trzeba było rozwalić mur berliński. I to częścią powiększoną w wyniku operacji chirurgicznej, do której doprowadził niefortunny splot przypadków.
To niby literacka metafora, ale niestety trafna. Przecież tak naprawdę Niemcy wschodni nie mieli jaj i dopiero powiększony członek dokonał tego, co potem stało się symbolem upadku komunizmu w tej części świata.
Gorzka to konstatacja. Ale skoro ta książka spotkała się z tak fantastycznym odbiorem, to jakie świadectwo wystawia czytelnikom spragnionym takiej lektury? A może wcale jej nie pragnęli, ale po prostu się w niej odnaleźli? Tak jak filmy Barei są po prostu o Polakach, tak ta książka jest o enerdowcach. Gorycz potęguje też fakt, że książka ta okazała się prorocza i faktycznie postawiła dobrą diagnozę tego, co trawi Niemcy do dziś.
Żeby nie być gołosłowną – kilka cytatów w moim tłumaczeniu.
Najpierw fragment recenzji z portalu polecającego książki wortfurwort.de:
Dlaczego tak bardzo podoba mi się książka Thomasa Brussiga „Bohaterowie tacy jak my”:
W tej „powieści przełomu” Thomas Brussig z dużą dozą humoru i cynizmu łączy prawdziwe społeczne zjawiska czasów NRD i momentu upadku muru ze skandalizującą historią głównego bohatera powieści.
Te po części niepozorne i śmieszne zadania, jakie Klaus Uhltzscht wykonuje jako członek Stasi, w żadnym wypadku nie umniejszają Ministerstwa Bezpieczeństwa, lecz budzą raczej przerażenie i niedowierzanie, jakimi łatwymi metodami służby bezpieczeństwa NRD mogły do tego stopnia zastraszyć swoich obywateli. Także tematyka tłumionej przez rodziców Uhltzscha seksualności jest wybrana nieprzypadkowo, odzwierciedla ona brak wolności w autorytarnym i represyjnym enerdowskim reżimie.
A oto tzw. blurb z ostatniej strony okładki z tego wydania, które akurat mam, czyli z roku 2014.
No, coś takiego! Klaus Uhltzscht był tym, który swoim członkiem sprawił, że upadł berliński mur! On, ten nieudacznik, ten zboczeniec do potęgi i osobisty krwiodawca Ericha Honeckera wyjawia wszystko i opowiada swój chwalebny życiorys, który – jak sam twierdzi – godny jest Nobla. Pierwszorzędna przyjemność z lektury.
„Polecam wam tę książę. To jest ubaw po pachy” – Wolf Biermann „Der Spiegel”
Byłoby śmieszne, gdyby nie było tak straszne. Być może dla wielu byłby to ubaw po pachy, gdyby nie to, że ten obraz przerysowany na potrzeby fikcji, wcale nie odbiega zbyt daleko od tamtejszej rzeczywistości. I dlatego tym bardziej jest to straszne.
Tak się złożyło, że byłam w okresie przełomu właśnie tam, w Berlinie Wschodnim i mogłam z bliska jako młoda dziewczyna obserwować świat wokół mnie. To, co mnie jako nastolatkę szokowało, to przede wszystkim panująca tam rozwiązłość, z którą w ówczesnej Polsce nigdzie się nie spotkałam w takim stopniu. Atmosfera zastraszenia, donosicielstwa i „nie wychylania się” sprawiała, że w NRD nie było innej wolności niż seksualna. Szokowało mnie, że na basenach i w łaźniach przy salach gimnastycznych w szkole pod prysznicami nie ma przepierzeń, że Niemki nie mają w ogóle poczucia wstydu, że bez skrępowania szesnastolatki mówią o współżyciu z chłopakami i że oczywiście najpierw „die Pille” (pigułka antykoncepcyjna). Szokowało mnie, że dwie dziewczyny prowadzały się za rączkę i obściskiwały w kącie szatni. W tym czasie w Polsce najwyżej zdarzali się zboczeńcy obnażający się w parkach czy na klatkach schodowych, zdarzały się ciąże wśród nieletnich, ale były to zjawiska wykraczające mocno poza przyjętą normę obyczajową. A może żyłam w jakiejś bajce i utopii i dopiero tam zobaczyłam „prawdziwe życie”? Cóż, wątpię.
NRD była ponura i nudna. Atmosfera w szkole była drętwa, bo w zasadzie nikt z niczego nie żartował, mało się ze sobą rozmawiało… Swobody wymiany myśli nie doświadczyłam, przyjaźni nie zawarłam. Marazm i apatia nie miały sobie równych. A przy tym ten cholerny niemiecki porządek… Nie wolno, to nie wolno. Ordnung muss sein.
Kiedy czytałam tę książkę, wszystkie te zjawiska wybiły w mojej pamięci jak przepełnione szambo. Dlatego w sumie wcale nie chciałabym polecać tej książki, ale jest ona niestety znamienna, bo pokazywała stan degeneracji tamtego społeczeństwa. I to chore marzenie głównego bohatera, by uczynić świat perwersyjnym… Tak, on wielki Klaus Uhltzscht chce przejść do historii, jako ten, który głosił hasło „perwersja dla wszystkich!”, i – tu cytat, gdy zwraca się do dziennikarza, który go nagrywa:
„Oświadczam z całą mocą, że zostałem perwertem, aby socjalizm doprowadzić do zwycięstwa. […] Jak się Panu podoba taka dialektyka Socjalizm potrzebuje perwersji, perwersja potrzebuje socjalizmu! No przecież, serce rośnie! Czyż nie?” albo „Tak jak Holywood jest stolicą rozrywki, tak Berlin będzie metropolią perwersji.”
Takich pragnień jest w tej książce z roku 1995 cała masa. Bo przecież „wir alle waren mit” – czyli wszyscy byliśmy w to umoczeni, wszyscy pragnęli socjalizmu, nawet w przemówieniach na największej legendarnej manifestacji 4 listopada 1989 roku, a więc na 5 dni przed upadkiem muru, wszyscy chcieli zmian i ulepszania socjalizmu. Swoją drogą ciekawe, że w książce ani razu nie pada słowo komunizm, zawsze jest tylko Sozialismus, sozialistisch itp. Sama pamiętam, że najbardziej radykalnym postulatem była „Reisefreiheit” (bo już ludzie uciekali przez granicę węgiersko-austriacką lub przez placówki dyplomatyczne, jak np. u nas przez przedstawicielstwo RFN na Saskiej Kępie w Warszawie) i domaganie się ukrócenia przywilejów dla funkcjonariuszy. Nie było ani jednego hasła znanego z polskich demonstracji typu „precz z komuną”. Ani jednego!
Dlatego te kilka zdań opisujące zachowanie tłumu przy szlabanach granicznych na Bornholmer Strasse 9 listopada 1989 roku są takie prawdziwe:
„Byłem jednym z nich. Częścią narodu, który wychwalał głoszoną z wysokości naczepy ciężarówki wolność słowa jako zdobycz rewolucji, który poszedł na protesty zachęcony informacją, że protesty mają odpowiednie zezwolenie służb, narodu, który stał bezradny wobec dosłownie kilku pograniczników… Taki naród ma za małe jaja… - akurat w tej kwestii mogę coś powiedzieć. Gdyby to były wozy opancerzone, których można się przestraszyć! Nie, to było dziesięciu, może dwunastu żołnierzy obrony granicznej, którzy bladzi i drżący wykonywali swoje obowiązki, które polegały na trzymaniu szlabanu i wychwytywaniu z pierwszego rzędu, na tle brzmiących jak zniewaga okrzyków „precz z przemocą”, czekającej w napięciu publiczności, i wyprowadzaniu co bardziej krzykliwych osobników i podżegaczy. Dziwny to był rytuał. To czego zabrakło, to uzasadnionego wybuchu gniewu ludu.”
Tak. Poszli na granicę dopiero wtedy, gdy ktoś (dokładnie rzecz biorąc rzecznik SED G. Schabowski) im na to pozwolił. Czy się przejęzyczył, czy naprawdę chciał powiedzieć to, co powiedział, do dziś trwają o to spory, ale faktem jest, że zaczęli w ogóle coś zmieniać, gdy ktoś od góry im powiedział, że teraz już wolno.
Klaus Uhltzscht jako ikoniczny przedstawiciel dawnej NRD stał się tym, o czym marzył w książce - stał kołem zamachowym rewolucji seksualnej i siewcą perwersji. Jego pragnienie by w imię socjalizmu szerzył perwersję spełniło się i można się zastanawiać, czy takie myślenie zdominowało tylko wschodnie Niemcy, czy cały zjednoczony naród niemiecki.
Jego wizja zgodnie z przewidywaniami (pod hasłem Fellatiomat 2005) spełniła się na początku lat dwutysięcznych. Manifestacja polityczna – bo tak była postrzegana i według takich standardów ochraniana przez służby – pod pozorem festiwalu muzycznego Love Parade wyewoluowała po latach w Gay Pride Parade. Na jej zakończenie pod Bramą Brandenburską w roku 2012 zebrało się 700 tysięcy ludzi i była to największa manifestacja wszelkich perwertów nie tylko w Berlinie, ale wręcz na świecie. Marzenie Klausa – Perwesje dla każdego! – spełniło się w stu procentach, a może i przeszło najśmielsze oczekiwania. Kształtowanie postrzegania ludzkiej seksualności od roku 1989 przebiegało bowiem pod dyktando organizatorów takich eventów jak Love Parade oraz autorów takich programów jak np. Liebe-Suende, który popularyzował wszelkie perwersje w telewizji VOX w latach 1993-2000 i który ucieleśniał śmiałe wizje literackiego bohatera.
Co zostało dziś z oddziaływania niemieckiej kultury na świecie? Czy nie aby właśnie to? Ukołysani dobrobytem i luksusem, nie mający żadnych innych zmartwień, ideę wolności doprowadzili do absurdu i sprowadzili do perwersji. Teraz widać, że chyba już w całych zjednoczonych Niemczech wolność nie kojarzy się z niczym innym niż ze swobodą obyczajową i wyuzdaniem.
Perwersje i zboczenia jako norma kulturowa? Czy zatem to „moralne mocarstwo”, największy siewca niemoralności w Europie ma prawo wypowiadać się w sprawach moralności? Czy przypadkiem niemiecka droga synodalna nie jest drogą do uświęcenia perwersji? Bo jakoś tak się składa, że każdą nawet najszlachetniejszą ideę Niemcy z czasem zmieniają w karykaturę i wynaturzenie. Ale to temat na osobny artykuł, a może wręcz większą analizę.
Drodzy pisarze! Uważajcie zatem, co piszecie. Bo czytelnicy najpierw się śmieją, potem oswajają, a potem traktują jako wskazówki i program do zrealizowania. Dlatego – Nie podpowiadać!”
Nasze władze już się nie śmieją, teraz nas oswajają i traktują program „perwersja dla wszystkich” jako program do zrealizowania.
Tylko po co w takim razie nadal w konstytucji jest zapis o ochronie dzieci przed demoralizacją, skoro władze forsują ją już od przedszkoli i podstawówek a także na ulicach miast?
Inne tematy w dziale Społeczeństwo