Tylko zgarnięcie przez Kaczyńskich puli pozwalającej na samodzielne rządzenie można będzie uznać za zwycięstwo. A na to raczej szans nie ma.
Jakoś tak zarówno z prawa, jak i z lewa utrwala sie przekonanie, że Prawo i Sprawiedliwość ma już zwycięstwo wyborcze w kieszeni.
Z lewej prognoza ta wypowiedziana dziś gorzko w Trójce przez Leszka Millera ma charakter cokolwiek fatalistyczny. Z prawej - entuzjastyczny.
Jeśli PiS "wygra" to najprawdopodobniej znaczy, że dostanie jakieś 1 do 3 proc. głosów więcej niż Platforma.
Przy nieco lepszym niż przed dwoma laty wyniku ogólnie pojętej lewicy przeczołgają się do parlamentu zapewne ściśnięci z konieczności w lisim sojuszu Lepper z Giertychem.
A pozbycie się tych dwóch było racją minimum tych wyborów. Ech...
No i co zrobi z takim "zwycięstwem" partia Kaczyńskiego?
Przecież nie będzie z kim rządzić już zupełnie.
Są tam jakieś rojenia o POPiS-ie, ale najpierw PO musiałaby się przełamać. W sensie zresztą dosłownym - po prostu musiałby nastąpić w partii Tuska rozłam.
A takie rzeczy nie dzieją w poniedziałek powyborczy.
Trzeba czasu i wielu obrotów partyjnych kół młyńskich, aby z tej mąki powstał chleb i dojrzała gotowość do zawarcia koalicji.
PO teoretycznie ma znacznie większą "zdolność" koalicyjną, ale, na co zwracam uwagę, pomiędzy ludźmi Rokity i Tuska a LiD mogą zajść w tej kampanii rzeczy, które uniemożliwią współpracę, podobnie jak to było dwa lata temu pomiędzy PiS a PO.
To, że PiS, nawet zdobywszy "pierwsze miejsce" nie wygra, to zresztą pół biedy.
Gorzej, że na całym tym wyborczym deja vu my wszyscy nie wygramy.
Czy z tego kręgu w ogóle można się wydostać?
Przy okazji: chyba już zrozumiałem, kogo PiS szykuje na wybory prezydenckie w 2010 r. jako następcę Lecha, który chyba zrezygnuje z wyścigu "ze względu na stan zdrowia".
Inne tematy w dziale Polityka