μ1 μ1
75
BLOG

Moje życie z Pink Floyd

μ1 μ1 Kultura Obserwuj notkę 15

Zacząłem jak wielu – stanąłem z rozdziawiona gębą pod Ścianą.

Zachwyt. Nie zachwyt. Zachłyśnięcie się. Właściwie nie płytą. Filmem.

Obejrzana na pół stojąco kaseta, kopia podróbki kopii.

Nastoletnie wypieki, ścisk w gardle i pięści zaciskające się w rytm marszu młotów.

Mimo beznadziejnej jakości obrazu i dźwięku, zrozumiałem. Dobrze zrozumiałem, o co chodzi, dlaczego powstał, urósł i rozpadł się mur.

Ciekawe, niedawno, po latach niewidzenia, przysiadłem do filmu i po skupionym dotarciu do końca uświadomiłem sobie, że teraz rozumiem go inaczej.

Dojrzalej? Nie wiem. Inaczej, po prostu.

No, dobrze, ale muzyka. O niej ma być.

Wtedy, w błyszczących makijażem latach osiemdziesiątych, ostre riffy „The Wall”, wydawały się właśnie tym, czego młody, prawidłowo rozwijający się, człowiek potrzebuje do kontestacji.

Była to muzyka wystarczająco ostra, by zaspokoić moją potrzebę buntu.

Ale co ja wtedy wiedziałem o Pink Floyd.

Kiedy wszedłem głębiej w czas, ujrzałem „błyszczący diament”, usłyszałem bicie atomowego serca matki, gdzieś pośród pośród ech, w głębi serca, choć lubiłem trochę ten snobizm na PF, miałem to za takie niegroźne przynudzanie. Zaś „The Piper at the Gates of Dawn” albo „A Saucerful of Secrets” to była jakaś archeologia pradziejowa z brzmieniami pocztówek dźwiękowych i sal przygotowanych do przemówień towarzysza “Wiesława”.

Nie, tego się nie nosiło. Nie słuchało się tego.

Tamta epoka (i ja w niej) lubiła ostrzej, gwałtowniej i głośniej.

Zanurzyłem się w nowych dźwiękach i pierwsza miłość była już tylko zakurzonym wspomnieniem na wyższej półce.

A potem stałem się dorosły.

Studia. Praca. Pozy, kłamstwa i przerost kariery nad treścią.

Wtedy spadła mi na ręce płyta z pryzmatem na okładce. Nie to, żebym tego nie znał, ale, hmm, to nie jest muzyka dla nastolatków i pęczniejącej hormonalnie niewinności.

Trzeba poznać chociaż trochę z tego króliczego pędu i siły pieniędzy, przywitać się z maszyną, by móc stanąć twarzą w twarz z mroczną stroną.

Już wiem, że „Dark Side of the Moon” to najlepsza muzyka na świecie, bo to nie tylko dobre kompozycje.

Ta muzyka toczy się jak życie, gorzkim, wcale nie tak szybkim rytmem.

Jak życie, muzyka trwa o wiele za krótko, byśmy zdążyli zrozumieć.

Kiedy się kończy możesz już tylko zapalić cygaro i pomyśleć:

Chciałbym żebyś tu był chłopaku z wypiekami na twarzy, któremu burzy się krew od muzyki i zamierza zmierzyć się z murem.
μ1
O mnie μ1

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (15)

Inne tematy w dziale Kultura