W swoim sylwestrowym orędziu pierwszy adiutant Michnika, Jarosław Kurski napisał: "Kończy się najtrudniejszy rok dla polskiej demokracji od 1989. Był to też wyjątkowy rok dla samej "Gazety Wyborczej". Czas z jednej strony trudny, z drugiej – nigdy w swej historii „Wyborcza” nie była tak potrzebna i tak pilnie czytana jak obecnie. Nie zaznaliśmy dotychczas tak licznych i serdecznych przejawów wsparcia i solidarności. […] Władza życzy nam źle, bo „Wyborcza” symbolizuje wszystko to, czego partia rządząca nie znosi: sukces polskiej transformacji, dumę z dokonań III RP, tolerancję, szacunek dla państwa prawa, dla demokracji, praw człowieka i wartości humanistycznych, wreszcie przyjazny rozdział Kościoła i państwa, proeuropejskość. Nie cierpią nas za wsparcie, jakiego udzielamy ruchowi społecznemu – Komitetowi Obrony Demokracji – i innym prodemokratycznym organizacjom i środowiskom, które w naszym odczuciu są spadkobiercami najlepszych tradycji ruchu pierwszej, demokratycznej „Solidarności”."
Tak naprawdę ten rok był owszem trudny, ale dla całego środowiska „Gazety Wyborczej” i salonu III RP. Kurski zaklina rzeczywistość i fakt, że „Wyborcza” spada w przepaść zamienia na rekordowy wzrost „pilności czytania” organu z Czerskiej. To tak jakby jakiś komunistyczny dygnitarz w PRL przekonywał, że choć produkcja cukru drastycznie spadła to jednak jeszcze nigdy konsumenci tak bardzo nie delektowali się jego słodyczą. Zaś, co do Komitetu Obrony Demokracji to po ujawnionych machlojach alimenciarza Kijowskiego i upublicznionych nagraniach skorumpowanego Józefa Piniora, KOD rzeczywiście nawiązał do tradycji „Solidarności”, ale tych mniej chwalebnych dotyczących znikającej kasy, która płynęła z zagranicy do podziemnych struktur organizacji. Normalnego obywatela szlag trafia słysząc osobnika mieniącego się senatorem RP, który próbuje wyciągnąć od jakiegoś szemranego biznesmena, chociaż tysiąc złotych. Już więcej szacunku i sympatii mam do pracownicy LOT-u z kultowego „Misia”, która owszem przyjęła w dowód wdzięczności kiełbasę podwawelską, ale kiedy nie udało się jej obsłużyć prezesa Ryszarda Ochódzkiego zgodnie z jego oczekiwaniami, kiełbasę mu zwróciła. Gdyby tak jeszcze dłużej pozwolono Piniorowi-legendzie funkcjonować to skończyłby zadawalając się pasztetową, salcesonem i flaszką bimbru. Oto do czego sprowadzono tytuł senatora RP. Ludzie dążący do powrotu PRL-bis odnieśli z początkiem tego roku bardzo dotkliwe wizerunkowe straty i muszę zmartwić Michnika i Kurskiego. Najtrudniejsze lata dopiero przed wami. Stało się to, co stać się musiało. Ale po kolei.
Redaktor Jacek Karnowski na portalu wPolityce.pl napisał: "…jest już jasne, jak źle wybrał obóz III RP w tym rozdaniu. Dwa najważniejsze wskazania - a więc Petru i Kijowski - to po prostu pomyłki. Ten pierwszy nie tylko nie panuje nad słowami, nie tylko ma rażące braki w wykształceniu, ale także nie potrafi skupić się na dążeniu do władzy. A tylko pełna koncentracja na władzy przynosi władzę. Polityka to zbyt konkurencyjne środowisko, by władzę dało się zdobyć „przy okazji”. Z kolei Mateusz Kijowski okazuje się człowiekiem niezdolnym do wyjścia poza banał, do tego mało energetycznym".
Otóż moim zdaniem nie chodzi o to, że w tym rozdaniu obóz III RP źle wybrał czy się pomylił. Oni po prostu nie mają już z kogo wybierać. I tak będzie w każdym kolejnym rozdaniu, bo w ich talii zabrakło już figur, a pozostały same blotki. Dlaczego tak się stało? Od 1989 roku mieliśmy do czynienia z dość specyficzna hodowlą „nowych elit”, którą naukowo zwie się chowem krewniaczym, albo wsobnym. Polega to na tym, że rozmnażanie odbywa się w mało urozmaiconym genetycznie i wyizolowanym stadzie, w wyniku czego najpierw na świat zaczynają przychodzić coraz słabsze osobniki, mało odporne na choroby, o niskiej inteligencji z rozszczepionym kręgosłupem moralnym, a na koniec pojawiają się już tylko mutanty i potworki typu Kijowski i Petru. Jak wyglądało to wyselekcjonowane przez Michnika początkowe stado przeznaczone do rozmnażania? Warto przypomnieć, że Michnik od 12 kwietnia do 27 czerwca 1990 roku buszował w archiwach MSW, co naiwnym sprzedawano jako działanie tak zwanej nieformalnej „Komisji Michnika”. O co mu chodziło i skąd ta pasja do grzebania w esbeckich teczkach człowieka, który zwalczał lustrację twierdząc, że się nią brzydzi? Czyżby chciał mieć wyłączność na haki?
W magicznej filmowej ludowej balladzie Jana Jakuba Kolskiego zatytułowanej, „Jańcio Wodnik”, tytułowy bohater Jańcio zostaje wystawiony przez Boga na próbę. Otrzymuje on dar uzdrawiania. Opuszcza swoją ciężarną żonę Weronkę i rusza po wsiach z boską misją obiecując, że wróci jeszcze przed porodem. Niestety nie dotrzymuje słowa i sam zaczyna czuć się bogiem. Weronka w samotności rodzi dorodnego syna, ale przychodzi on na świat ze zwisającym czarcim owłosionym ogonkiem. Kiedy przynosi syna do Jańcia, żeby go uzdrowił ten nie ma już żadnej mocy. I tak oto Jańcio pozbawiony boskich atrybutów okazuje się być tylko fałszywym prorokiem. Grany przez Bogusława Lindę wędrowny kuglarz Stygma tak pociesza Jańcia: "A ogonkiem się nie przejmuj. Gówno tam... ogonek... P......lić ogonek. Pomyśl co by to było, jakby się ze skrzydłami urodził. Jak byś go wtedy łapał? A tak — cap za ogonek i już go masz. Gówno tam... ogonek. Skrzydła, to by było zmartwienie".
Przytaczam ten filmowy przykład, bo Michnik to taki fałszywy coraz bardziej opuszczony przez Boga i ludzi prorok Jańcio i jednocześnie współczesny kuglarz Stygma. Aby nie mieć w przyszłości zmartwienia on od 1989 roku próbował wycinać wszystkie osobowości obdarzone prawdziwymi skrzydłami, a promował tych, których w każdej chwili mógł capnąć za ich czarcie ogony odgrzebane w archiwach MSW. To tacy ludzie przez niemal trzydzieści lat rządzili Polską. Negatywna selekcja elit doprowadziła do tego, że salonowi III RP pozostały do dyspozycji już tylko potworki i mutanty typu Kijowski, Petru czy lewak Pinior.
Jarosław Kaczyński podczas uroczystości nadania imienia, śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krajowej Szkole Administracji Publicznej wypowiedział te bardzo ważne słowa, które niestety umknęły uwadze większości mediów: "Lech Kaczyński miał taki życiorys, iż nie musiał się niczego obawiać. Dlatego miał rozwiązane ręce, mógł Polskę zmieniać - ku lepszemu. Rozpocząć proces, który dziś znów powrócił. Który znów trwa - z panem prezydentem, panią premier, panami marszałkami na czele. To proces, który nazywamy dziś dobrą zmianą, a który - patrząc na naszą historię - nazywa się po prostu naprawą Rzeczypospolitej".
Zmieniając nieco te słowa na potrzebę mojego tekstu Jarosław Kaczyński nim mniej ni więcej stwierdził, że jego nieżyjący już brat mógł wznieść się na polskich orlich skrzydłach, bo nie miał tego ogonka, za który mogliby go capnąć Michnik i cała kasta III RP. Ta kasta właśnie na naszych oczach dogorywa, a wręcz zdycha.
Jacek Kaczmarski dawno temu śpiewał nostalgiczną pieśń, „Nasza klasa”. Szkoda, że w „Noworocznej szopce”, Marcina Wolskiego zabrakło sceny jak Adam Michnik przygrywając sobie na bałałajce i melancholijnie machając owłosionym ogonem śpiewa trochę zmienioną przeze mnie pierwszą zwrotkę tej pieśni.
Co się stało z nasza kastą? Pyta Adam w Tel-Avivie
Ciężko sprostać takim czasom, trudno przecież żyć uczciwie
Co się stało z naszą kastą? Wojtek z Cześkiem na cmentarzach
Tak jak Bronek, Tadek, Władek, a tu w Polsce kacza władza
A tu w Polsce kacza władza…
Artykuł opublikowany w „Warszawskiej Gazecie”
Sprzedaż: www.polskaksiegarnianarodowa.pl, United Express, Warszawa, ul. Marii Konopnickiej 6 lok 227, Tel. 502 202 900
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo