Aleksandra Mirosław tradycyjnym plebiscytem czytelników ,, Przeglądu Sportowego,, zostala nr1 w rankingu najpopularniejszych. Wspinaczka ściankowa okazała się mocniejsza od tenisa i innych piłek, a nawet mocarstwowych dla Polski dyscyplin nieolimpijskich.
Gdy dziś rano zbierając się na trening odpaliłem Internet, zamiast muzyki relaksacyjnej wdarł się krzykliwy tytuł do komentarza Zbigniewa Bońka wyników dorocznego plebiscytu popularnej gazety sportowej. Póki były prezes PZPN nie ma postawionych zarzutów, legendarnego piłkarza cytują pełnym nazwiskiem. Swoje ablucje przerwałem nie dla jego złotych myśli, ale kim jest ów sportowiec roku? Poprawnie używając, sportowszczyni skoro mówi się ministra, to jedyna polska złota medalistka ostatnich Igrzysk Olimpijskich w Paryżu. Bez jaj, ale z przyzwyczajenia do cudów w kraju JPII pierwsze skojarzenia miałem z ustalaniem płci tej osoby. Transwerstyta, gej, lesbijka czy Ukrainiec obojga narodów? Może duszpasterz ćwiczący po nocach bez koloratki, albo mąż Agaty z drugim hobby poza zimowymi deskami? Wciągając kolejną warstwę dresów na interwałowe bieganie pośród pierwszych w 2025 śniegów starczy umysł rozświetliło mi wspomnienie radiowej transmisji z Paryża. Pamiętam, że olimpijskie studio łączyło się krossując / takie techniczne określenie wejść antenowych z kilku miejsc w jednym czasie/ z reporterami na arenach zmagań z udziałem Polaków. Tam, gdzie mówimy o dyscyplinach klasycznych i przez to rozpoznawalnych kwiat polskiego sportu najprościej mówiąc za bardzo sobie nie poużywał. Ale nadeszło łączenie ze ścianką wspinaczkową. Wtedy dotarło do mnie, że to w ogóle dyscyplina olimpijska. Cały radiowy zespół dziennikarski podbijał atmosferę, jakby to był pierwszy lot w kosmos Jurija Gagarina. Transmisja była krótka, nie wiem, może lista startujących niezbyt obfita. Niemniej entuzjazm na antenie niewątpliwie przewyższał wielokrotnie rozbłysk pierwszej żarówki Edisona, czy zainstalowanie przez Armię Czerwoną sztandaru na bramie brandenburskiej po zdobyciu Berlina. Ale dopiero dziś rano posiadłem wiedzę, że w Paryżu dla naszych asów sportu już w złocie więcej nic nie było. Jak na 40 milionów narodu plus dwa emigrantów to nieco skromnie. Wiadomo, lata w komunie, covid, rządy Jarka, zapaść moralna kleru, wojna na wschodzie, żywność genetycznie przetwarzana, masowe protesty robotnicze w Korei i wybory na prezydenta Stanów Zjednoczonych. No to nie mogło dobrze się skończyć dla polskiego sportu.
Pamiętam doskonale, gdy za śp. prezydenta Pawła Adamowicza wszyscy urzędnicy magistratu oraz spółek córek musieli obowiązkowo ganiać na mecze finansowanej przez podatników miasta pierwszoligowej gdańskiej Lechii. W świecie ten sposób obracania publicznym groszem na seniorów skorumpowanej do kości dyscypliny kosztem innych na poziomie szkolnym, masowym i profilaktyki zdrowia zakończyłby każde rządy przy pierwszych kolejnych wyborach. Elitarny niegdyś sport wojskowy kojarzy mi się z zamiecionym pod dywan skandalem z nadzieją polskiego triathlonu, która nie osiągnąwszy minimum olimpijskiego nie wytrzymała presji przełożonych i popełniła samobójstwo. Próżno dziś doszukać jej nazwiska w związkach formacji mundurowych. Patrząc na komercję nauki pływania w przełożeniu na realia linia brzegowa polskich plaż idąc w głąb wolna jest od nadmiaru pływaków, a ci sportowi swoją miernotą nie tylko na igrzyskach obwiniają trenerów. Największym dla Polski w tej dyscyplinie wydarzeniem był złamany czy wybity palec jakiegoś młodzieńca i martyrologia nad jego cierpieniem. Komentatorzy zgodnie utrzymywali, że w każdym innym wypadku byłby mistrzem olimpijskim lub jego bratem. Zafascynowany tak zmyślnym lepieniem taniej propagandy, gdy nic innego się nie zadzieje przypomniałem sobie wtedy mój niegdysiejszy start w mistrzostwach Polski w TRI z siedmioma świeżymi szwami na stopie. Niespełna tydzień przed wychodząc z jeziora po treningu poczułem pod nogą coś twardego. Myślałem, ze znów na kąpielisku rzucano butelkami. Wokół pełno dzieciaków, więc zacząłem zbierać…potem sami już możecie sobie interwencję chirurgiczną w szpitalu wyobrazić. Na zawodach w dystansie olimpijskim płynąłem w gumowej skarpecie pożyczonej od zaprzyjaźnionych płetwonurków. W boksie rowerowym pół godziny z nogi robiłem niemal wieniec weselny, żeby sędziowie mnie nie rozszyfrowali i zdyskwalifikowali. Bieg 10 km na jednej nodze, tak zwany indiański i ostatnie dwa kilometry. Tylko ja wiem, czym były okupione. Dopiero na mecie, a nie byłem ostatni, dotarło do wszystkich, że mają do czynienia z wariatem i zrobiono mi zdjęcie, na które lubię patrzyć wspominając bardzo nieprzyjemną rozmowę z ortopedą potem. Zakończoną uśmiechem. Zatem teraz histeria wokół nagniotka dorosłego byka, a wierzcie mi, że mam niezłe pojęcie o jednostkach chorobowych i kontuzjach w sporcie, jest smutnym odbiciem współczesnej mentalności wyczynowej wielce dalekiej od takiego na przykład Zbigniewa Bońka. Jak laboratorium nie dojedzie, to wyniku nie ma. A jak dojedzie plus komisja dopingowa, to mamy tragifarsę pod tytułem Robert Karaś albo Iga światek. Dołączmy tą cwaniacką naturę pod ściągnięcie przez Roberta Lewandowskiego bramkarza Szczęsnego na emeryturze do FC Barcelona. Manewr łatwy do rozkminienia dla każdego, a niemieckiego trenera tym bardziej. Mamy więc rozpaczliwą nagonkę w mediach o jak zawsze poszkodowanych Polakach. Mamy chaos i oskarżenia w skokach narciarskich, sieć parków wodnych zamiast olimpijskich pływalni, zero miejsc do masowej rekreacji wokół metropolii, a wychowanie fizyczne w szkołach dynamiką przypomina dom starców. Kiedyś mieliśmy mistrza olimpijskiego w łyżwiarstwie szybkim, strażaka z zawodu. Trenował po świecie za własne pieniądze, bo u siebie nie miał za co i na czym. Gdy utarł nosa w finale Holendrom, dla których to sport narodowy, bo ścigają się nawet na zamarzniętych kanałach, świat zastanawiał się kim jest ten człowiek? Obwożone potem jak małpy w cyrku po kraju jednostki wybitne dzięki sile własnego uporu kończą jak opluwany przez polityków koszykarz Gortat, skoro od tej strony błysnąć mu się zachciało. Patrząc na obecnego ministra sportu i wszechobecny w tej przestrzeni kabaret jestem spokojny o wyniki polskich zawodników w kolejnych igrzyskach po sobie, nawet wspinaczce na czas Aleksandry Mirosław. Miałem okazję poznać jej środowisko wzorując osobą jednego z trenerów wspinaczki skałkowej, cały czas aktywnego zawodnika. Realizował się w sporcie mimo przewlekłej kontuzji. Eksperymentował ze zdrowiem u różnych specjalistów i nie mógł zrozumieć, że doglądając swoich młodych zawodników uczy ich tego samego… ucieczki od zasad i w sporcie wyczynowym tej najważniejszej – REGENERACJI. Dla laika brzmi to oczywiście śmiesznie. Ale bez zatrzymania się dla uleczenia kontuzji, postawienia celnej diagnozy i analizy realiów NOKAUT na nogi nikogo nie postawi. Komercja, czyli szybki pieniądz i sukces za wszelką cenę nie mają szans w konkurach z ciężką pracą latami w oparciu o równolegle budowany kapitał bazy treningowej, a jak już jest, to właściwego wykorzystania. Otylia Jędrzejczak w drugiej kadencji prezesury w Polskim Związku Pływackim potwierdzi, że jest tego zaprzeczeniem, a Adam Małysz może dojrzeje, żeby rozebrać skocznię swojego imienia. Lat temu ileś ktoś wziął pieniądze, ale zapomniał badań geologicznych niezbędnych pod tą budowę. Obiekt w zdumiewającej lokalizacji stanął, tyle, że się usuwał. Stoi do dziś jakimś cudem. Jak każda u nas prowizorka służy zazwyczaj najdłużej. Do wykorzystania nawet we wspinaczce i narciarstwie alpejskim tak czuję. W tej wąskiej specjalizacji też mamy coś do zrobienia. Najlepiej od razu czarnym szlakiem. Zapewne się uda.
Wieloletni dziennikarz śledczy, zawodnik i trener pływania oraz triathlonu / od 1997/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Sport