Codziennie od ćwierćwieku po biegowym treningu wskakuję do wody. Morze, rzeka lub jezioro. Rzadziej przyklasztorny staw albo studnia Jehowy. Żartuję. Dziś moją oczywistość nazywają morsowaniem. Wczoraj dobiegając do plaży uroczego akwenu, kiedyś kultowego miejsca pasjonatów triathlonu dochodząc do auta po szmaty na przebranie z daleka słyszałem konwersację plutonu panów siedzących w wodzie kółkiem. Czapy na głowach, rękawiczki na rękach, gumowe skarpety na stopach. Przy brzegu z pokruszoną krą stały ich panie ściskając ręczniki i inne tekstylia. Życzliwie uśmiechnięte, bo pejzaż wokół dałby natchnienie poetom, malarzom oraz aniołom. Panom w kółeczku na wyobraźnię też nieźle działało. Nie wiadra, a wanny śmietnikowych bluzgów sprawiło, że słońce uciekło za chmury. Wiersze Szymborskiej śpiewane przez Zuzannę Irenę Grabowską w głębi każdej wrażliwości się utopiły. Okoliczna, bogata w lasach zwierzyna przepłoszona wrzaskami płodnych morsów powędrowała krokiem zdołowanego Szreka na inne żerowiska. Ja szykując się do kąpieli jak najdalej od tej gromady odnotowałem niezmącony niczym uśmiech na twarzach oczekujących kobiet. Widać z językiem swoich mężczyzn obyte dobrze już były.
To, że Polacy literalną większością wstając już z łóżka brną w bluzgach w drodze na poranne ablucje jest znakiem wszechczasów, a nie spadkiem komuny, jakbyśmy chcieli. Nie oczekujmy więc cudów. Nie chćę nikogo swoimi felietonami karmić, ale wystarczy do tych sprzed paru tygodni się cofnąć. Mnie cofa też, coraz bardziej, ta rzeczywistość. I mdli.
Odnotowałem ostatnio rozmowę dwójki rodziców ze swoją pociechą. 4oletnie, rozkapryszone dziecię było przepraszane za to, że czegoś tam nie dostało. Im bardziej opiekunowie więdli w tłumaczeniu, tym dzieciak dostawał większej cholery. I z coraz większym, szatańskim uśmieszkiem używał słownictwa od którego oboje zadrżeli. Nauczył się tego w przedszkolu, czy w domu? Niewątpliwie, ku dumie rodziców, jest dobrym obserwatorem. Gdy zarzuci tornister na plecy przed dziesiątym rokiem życia przyswoi już alfabet w bogactwie patologii słowa złożony.
Gdy 10 lat temu ukazała się moja pierwsza książka, zbiór opowiadań ,,Lubieżna częstotliwość,, rysuję tam lot do ciepłych krajów samolotem pełnym rodaków. Ku protestom wydawcy posiłkowałem się przykładami unikając oczekiwanych w światowej literaturze fiołków i zdrobnień. Przepowiedziałem, bo też jestem bystrym jak przedszkolak obserwatorem, że dorastające pociechy pasażerów z polskim paszportem będą za chwilę operować wulgaryzmami z jeszcze większą mocą, bo tymi od kołyski naznaczane. Wydawca zaryzykował, dał ten właśnie fragment opowiadania na reklamową stronę. To był strzał w dziesiątkę. Dziś każdy w swoich internetowych wyszukiwaniach trafi najpierw na tą przepowiednię autora. Prorok? Nie. Urodziłem się na bandyckiej dzielnicy, więc wiem co mówię. Co prawda muzyczny kolega, żywa legenda ery ,,Dedlock,,, ,,Kryzysu,, i ,,Tiltu,, mówi, że moja twórczość brzmi oldskulowo. A dziś pisze się inaczej. Jak? Spójrzmy na przykład, co bawi Polaków kabaretowo? Inteligentny żart zanikł jak nieużywany narząd.
Bogaci wiekami europejczycy sprawiają zwyczajowo wrażenie bardziej stonowanych. Dłużej trawią, niekoniecznie tylko smakołyki. Nieśpiesznie sączą słabsze alkohole. W trzeźwości nie szukają na skacowany ból głowy tabletki. Ale w autobusie w Berlinie też widziałem, jak kierowca zatrzymał się i wyprosił zbyt głośnych jego zdaniem młodych ludzi raczących się na tyłach pojazdu piwem. Wysiedli potulnie i przepraszali. A jakby to wyglądało w Polsce? Bylibyśmy rubasznie rozbawieni lub z odwróconymi z pokorą głowami. Odwaga godna szampańskich toastów kolejnych pokoleń.
Kraj nad Wisłą naznaczony jest duchem chrześcijaństwa. Poza bogactwem Watykanu ma też swoje inne oblicze. Gdy tak nadchodzi ów wieczór narodzin Chrystusa poprzedzony radosnym ubieraniem choinek, nie ma już miejsca dla bombek. Drzewka ociekają w wulgaryzmów ślinie. A zamiast gwiazdy na koronie świeci pijane prostactwo obficie.
Komentarze
Pokaż komentarze (13)