Późnym popołudniem 30 lat temu senny i ciepły dniem wolnym Gdańsk rozbudziły syreny karetek, strażaków i policji z całego miasta. W Kokoszkach 5 kilometrów od centrum uderzenie autobusu w drzewo zabiło 32 osoby. Byłem tam wspólnie z akcją ratunkową. Najpierw zobaczyłem oderwaną nóżkę w buciku na roztrzaskanej szybie. Ofiar odmówił przyjąć Szpital Marynarki.
Zadzwoniła mama znanego gdańskiego dziennikarza śledczego, Czarka Mączki, z którym często robiliśmy mocne tematy. – Coś się dzieje gdzieś za obwodnicą w kierunku na Kartuzy. Niech pan jedzie, bo karetki na klaksonach szaleją w obie strony – przekazała i za minutę wsiadałem do auta. Co z Czarkiem, nie pamiętam...
Dojechałem na dzielnicę Kokoszki bez kłopotów, miasto było na wolne dni jak wymarłe. Kierowały mnie sygnały kogutów już z dala. Jeszcze nie było blokady policji, ale ostatnie kilkadziesiąt metrów szedłem wąską jednopasmową aleją starodrzewu w pośpiechu odpalając sprzęt reporterski. Spotkałem kolegę z telewizji gdańskiej, Andrzeja Raduńskiego, który też się rozkładał. Gdy docieraliśmy do poskręcanych spiralnie blach wokół wielkiego drzewa miałem widok tylko połowy autobusy. Po ocalałej stronie zobaczyłem w roztrzaskanym oknie nóżkę dziecka w buciku. Karetki już odjeżdżały, ratownicy tylko krzyczeli, że jadą do wojewódzkiego/…szpitala/.Mówili o dziesiątkach ofiar. Śmiertelnych. Łączyliśmy się ze swoimi redakcjami. Trzeba było unikać emocji, ale to co było widać….drugie pół autobusu nie istniało. W środku na tyłach siedzenia jak zmiażdżone kości domina. Wyobraźnia dopowiadała rzeczywistość. Wokół bezmiar w bezwładzie materiałów opatrunkowych, zakrwawionych szmat, ubrań, butów ….i ta złowieszcza już teraz cisza.
W Szpitalu Wojewódzkim w Gdańsku na sali przyjęć moi na co dzień przyjaciele lekarze, którzy parę lat wcześniej uratowali życie mego syna, teraz w absolutnym spokoju, ale bardzo sprawnie opatrywali rannych. Ogromna sala przyjęć na parterze. Nie słyszałem jęków. Szepty. W tamtych czasach nie było procedur, ani unijnych certyfikatów. To co obserwowałem, to był szczyt profesjonalizmu. I zaangażowania. Niektóre nazwiska Krzemiński, Ziętek. Ortopedzi. Z nimi nagrywałem. Ale bezimienni dla mnie inni. Mimo, że każdy miał świadomość ogromu tragedii, wiedzieli, że wiara i nadzieja są równie ważne, jak ratowanie życia. Proste pytania i proste życzliwe, prawdziwe odpowiedzi. Po latach jako rzecznik szpitala Kopernika wszystkich znałem na codzień.
Stamtąd pojechałem, zbliżał się już wieczór, około 20ej do kliniki Akademii Medycznej we Wrzeszczu. To drugi ośrodek najbardziej medycznie w akcję zaangażowany. Dołączyli do mnie dwaj koledzy z prasy, Romek Orzeł i Andrzej Dunajski/ w przyszłości prezes TVP i rzecznik prasowy SKOK/, którym dałem wcześniej cynk. Na oddziałach kompletna cisza, szukamy ofiar wypadku. Po drodze ocieramy się o znajomych prokuratorów. Też szukają. My znajdujemy wreszcie sale na parterze, wszyscy ranni śpią. Lekarze i pielęgniarki cicho wyjaśniają szczegóły. Krótko. Obraz mówi więcej. Nagrywam. Wychodzimy na korytarz. I widzimy w końcu samotne łóżko. Cały czas mam ,,otwarty magnetofon,,. Podchodzę.Koledzy zawachali się i zostali. Bali się, Leży mężczyzna w średnim wieku. Pamiętam opaloną twarz. Oczy z jasnym spojrzeniem. Jak u zaciekawionego dziecka. Przedstawiam się i pytam, kim jest co tu robi. Mówi, że nie wie, bo przed chwilą odzyskał przytomność i nikt nie chce z nim rozmawiać. Jest na pierwszy rzut oka w dobrym stanie. Mówię, że była katastrofa autobusu. – To ja jestem jego kierowcą. Ale co się stało? – pyta.
– Nie wie Pan? Niemożliwe?
– Nie wiem.Jak uderzyło wypadłem przez przednią szybę. I dopiero teraz się ocknąłem. Wszyscy milczą.
Stanęli mi w oczach mijani prokuratorzy. Widmo przesłuchań bez wyjaśnień i zarzut, gdy wszystko jak mi opowie. Zdecydowałem...
- Zginęło prawie 40 osób. Naprawdę nikt Panu nic nie powiedział? – Za kilkadziesiąt minut słyszała to cała Polska.
- O Boże, ja nie chciałem – wyszeptał. Podnosił głowę z poduszki.
- Przykro mi - głowa bezradnie opadła i żegnała mnie znowu cisza. Nigdy decyzji nie żałowałem. Potem lekarze mieli pretensje, że złamana została etyka. Dziś ich rozumiem, bo sam leczę ludzi i nierzadko bardzo ciężkie przypadki. Wtedy tłumaczyłem, że dziennikarza obowiązuje inna.
Wokół tej największej w Europie katastrofy autobusowej pracowałem jako reporter przez cały tydzień mając wyłączność tematu, jak nakazywał stary dziennikarski obyczaj. Odsypiałem ponad 48 godzin na parkingu 200 metrów od domu.
Następnego dnia, 3ego maja 1994 od swoich informatorów dowiedziałem się, że Szpital Marynarki Wojennej odmówił przyjęcia ofiar tego dramatu. Komendant, który miał dyżur i wojsko odmówiły wyjaśnień. Potem oficjalnie twierdzono, że był na lekcji angielskiego. Żeby potwierdził mi to do mikrofonu na żywo do jego sekretariatu dotarłem przez dziurę w płocie szpitala Marynarki Wojennej w Oliwie. Asystentka/ może ta od lekcji angielskiego/ nie zdążyła z interwencją. Otwierając drzwi wspomagałem się butem. Pan komendant siedział z kolegą na sofie racząc się johny Walkerem. Szklanka mu zawisła pod brodą z wrażenia i tylko coś wybełkotał. Mikrofon wszystko nagrywał, a świat usłyszał. Po dłuższym czasie temat zamieciono pod dywan. Polska. Zdaje się, że nawet stanowisko komendanta zachował.
Prokuratura, sąd, PKS i eksperci lata dochodzili co było przyczyną. Autobus był własnie po generalnym remoncie. Kierowca, kurs był z Kaszub tego dnia ostatni, zabrał nadmiar pasażerów. I to bardzo nadmiar. To zdecydowało, że dostał symboliczny, ale zawsze wyrok. Nie miał jednak pojęcia, że remont kapitalny autobusu, to przełożenie opon tak, żeby zdartych bieżników nie było widać. Czuł się oszukany. Był dobrym człowiekiem, który pomocy nie unikał. Nagrywałem z nim ostatni przed śmiercią wywiad. Bardzo mnie zdziwił, gdy powiedział, że jeździ nadal samochodem. Chyba miał wartburga. To takie niemieckie, komunistyczne, prymitywne i awaryjne auto. Jak wiekowy autosan, który powiózł nieszczęśników z Kokoszek do nieba.
Wieloletni dziennikarz śledczy, zawodnik i trener pływania oraz triathlonu / od 1997/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości