Już w lutym tego roku – przy okazji 99. rocznicy zakończenia Powstania Wielkopolskiego – pisałem, że nie wierzę, by polskich polityków AD 2018 było stać na godne obchodzenie setnej rocznicy odzyskania niepodległości.
Pisałem:
„… dzień po dniu tracę nadzieję na to, że uda się te święta w kulminacyjnych dniach 11 listopada i 27 grudnia obchodzić we wspólnocie. Zamiast tego będziemy mieli do czynienia z beznadziejną walką beznadziejnych polityków, którym tylko wydaje się, że prowadzą spory o Polskę, bo w wielu przypadkach ojcom polskiej niepodległości nie dorastają nawet do pięt”.
Politycy za nic mają fakt, że 11 listopada 1918r. po 123 latach zaborów Polska wróciła na mapę Europy z całym dobrym polskim i złym porozbiorowym dziedzictwem, powróciła z nadzieją, że „teraz będzie już lepiej”.
Pisząc o obawach, że obchody będą organizowane w formule sekciarskiej – każdy po swojemu – nie przewidziałem, że będzie jeszcze gorzej: że obchody będą organizowane w atmosferze totalnego chaosu. Tu nawet nie chodzi o to, że atmosferę zakłóci narracja kłótni, wzajemnych oskarżeń o zdradę – bo do tego zdążyliśmy się przyzwyczaić – ale o to, że obchody są organizowane na ostatnią chwilę.
Dzień wolny po 11 listopada został uchwalony na kilka dni przed tą datą – mimo że były one znane od dawna. Zamieszanie wokół Marszu Niepodległości urąga jakimkolwiek standardom działania państwa. Wpierw Prezydent RP nawołuje do udziału w Marszu, a potem – gdy niczego nie osiąga w negocjacjach z narodowcami (Prezydent cokolwiek negocjuje z narodowcami???) – tłumaczy się, że jednak go nie będzie, bo ma zapchany kalendarz innymi spotkaniami.
Koniec końców okazuje się, że ten kalendarz nie jest aż tak mocno zapchany, skoro po decyzji Hanny Gronkiewicz-Waltz, ustępującej prezydent Warszawy, która zakazała Marszu Niepodległości organizowanego przez nacjonalistów, Prezydent „nagle” zmienia zdanie, na Marszu jednak będzie i ponownie zaprasza do Biało-Czerwonego Marszu Niepodległości.
Skądinąd Gronkiewicz-Waltz uratowała rząd, który nie miał jakoś odwagi pierdyknąć pięścią w stół i zażądać od narodowców ustępstw w tym szczególnym roku, i umożliwiła rządowi przygotowanie państwowego charakteru Marszu.
Pisałem:
„Przyznam, że z wielkimi nadziejami czekałem na rok stulecia naszej niepodległości, bo miałem – naiwną, jak się okazuje – wiarę w rozsądek polskiej klasy politycznej i wolę tworzenia wspólnoty w obliczu nadzwyczajnej rocznicy”.
Nawoływanie w takim momencie do poszukiwań idei łączących Polaków brzmi absurdalnie, skoro wszystko na to wskazuje – obym się mylił! – że w dniu 11 listopada 2018 dojdzie do karczemnej awantury i bijatyki między uczestnikami rządowej manifestacji a Marszu. Nie w imię idei, a chęci udowodnienia kto ma większe prawo do organizacji „prawdziwych obchodów”: rząd czy ONR i konsorcjanci.
Pisałem:
„Nie mam sił do nawoływania o jedność narodową, bo wychodzę na naiwnego durnia. Kto wierzy w jedność narodową? Co ona dziś oznacza? Nie wierzę już w opamiętanie polityków, bo nawet ci o profilu chrześcijańskim stają się zarzewiem konfliktów i podziałów”.
Nie mam tych sił też dzisiaj. Wówczas „dzień po dniu traciłem nadzieję”, że w polskiej polityce może być normalnie. Dzisiaj wygasła u mnie całkowicie. Nie widzę nikogo, żadnej idei, które mogły oprzeć się na budowie narodowego porozumienia. Nie ma dziś żadnej świętości – ni historycznej, ni współczesnej – które byłyby wolne od opluwań i pomówień. I nie jest to setna rocznica odzyskania niepodległości.
I nie jestem z tymi smutkami sam.
Inne tematy w dziale Kultura