Tak daleko przestała mnie interesować „polska debata polityczna”, że dopiero niedawno zorientowałem się, że toczy się dość zawzięta dyskusja na temat chłopskiego (lub niechłopskiego) pochodzenia Polaków, z dość licznymi dosadnymi stwierdzeniami płynącymi z obu stron. Obu, to znaczy tych, którzy traktują to jako coś normalnego i tych, którzy żarliwie temu zaprzeczają.
Sprawa, jak zrozumiałem, dotyczy tego, na ile współczesne społeczeństwo polskie ma korzenie chłopskie i jakie, i na ile, ma to konsekwencje w dzisiejszych czasach. Tej debacie towarzyszą rozważania o popularności i dominacji (bądź nie) „kultury szlacheckiej”. Na ile była (jest) to moda, a na ile rzeczywisty wpływ. I znów, co to znaczy dla współczesnego społeczeństwa. Czyli, łącząc te dwa wątki, na ile polska kultura – i co za tym idzie polska współczesność – ma swoje korzenie w szlachectwie, a na ile w chłopstwie.
Zwolennicy tezy o „chłopskim pochodzeniu” twierdzą, że ma to swoje konsekwencje i dziś, objawiając się skłonnościami do słabości i zależności (od panów, od władzy). Krytycy tej tezy stawiają na postszlachecką światłość, rozwagę i rozwój. Tak na marginesie, nie bardzo rozumiem, dlaczego chłopstwo nie może być światłe, rozważne i rozwojowe?
Dyskusji o pochodzeniu towarzyszą rozważania o tym, na ile współczesne elity są wytworem awansu społecznego czasów komuny, a na ile to – mimo wszystko – pozostałość zamierzchłych czasów szlacheckich. Według jednych, „komuna” ukształtowała nowe elity prawne, lekarskie, akademickie, według innych ta sama „komuna” prawdziwe elity zlikwidowała. I wszyscy – o dziwo zgodnie – twierdzą, że obecny podział na elity miejskie i tradycyjny lud wsi, to pokłosie dawnych podziałów społecznych.
Machnąłbym na to wszystko ręką, gdyby nie zapalczywość dyskutantów. Szczepan Twardoch, znany pisarz, miał sformułować (przypomnieć) podział na chamów i panów, a na przykład Konstanty Radziwiłł miał mu odpowiedzieć argumentem o „genetycznym marksizmie”. W tym sporze Twardoch reprezentuje zapewne „lud”, a Radziwiłł „arystokrację” i nie wiem, czy to podział li tylko symboliczny, skoro ten drugi rzeczywiście jest arystokratą.
Przy tej okazji przypomniało mi się, że jeszcze na przełomie czasów – między PRL i III RP – w wielu dokumentach trzeba było określać swoje pochodzenie. Ja co prawda zaznaczałem „robotniczo-inteligenckie”, choć to miało takie sobie odzwierciedlenie w rzeczywistości, bo choć mama pracowała w bibliotece, to tata był rzemieślnikiem, a tej kategorii w formularzach nie było.
Czy z podobną fikcją nie mamy i dziś do czynienia? Czy nie próbujemy trochę na siłę określać pochodzenie w czasach, gdy jest to nieistotne? Jakie to wszystko ma znaczenie, skoro dziś w miastach rosną kolejne pokolenia potomków tych, którzy do miast przyjechali ze wsi w latach i 40, i 50, i 60. XX wieku? Jakie to ma znaczenie, skoro coraz więcej „prawdziwych mieszczan” porzuca miasta i przybywa na wieś tworząc „nowych wieśniaków”?
Czy naprawdę tak wielkim wstydem jest „wiejskie pochodzenie”? Czego ma się wstydzić profesor uczący się kiedyś w wiejskiej szkole lub liceum powiatowym, a dziś publikujący w międzynarodowych, prestiżowych pismach? A co z ludźmi wychowanymi w domach pełnych książek, którzy nie przeczytali ani jednej po wyjściu z liceum?
Mam wrażenie, że niektórzy dyskutanci próbują na siłę ugruntowywać podziały na „tradycyjną wieś” i „liberalne miasto”, wiedząc, że dzisiaj to wielokrotnie puste slogany. Równie łatwo znaleźć tradycyjnych katolików w liberalnych miastach jak i antyklerykalnych mieszkańców wsi.
Polacy lubią podziały. I wsłuchując w się w całą tę wrzawę, mam wrażenie, że właśnie znaleźli sobie kolejny powód do kłótni.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo