10 listopada 1980 r. został ostatecznie zarejestrowany sądownie statut NSZZ „Solidarność”. Po nieczystych manipulacjach komunistów Związek posiadał statut z prawem do strajku. Kto o tym, poza paroma wyjątkami, dziś pamięta?
Wtedy w listopadzie zakończyła się wielotygodniowa batalia o zalegalizowanie niezależnego związku zawodowego, do którego prawa wywalczyli sobie strajkujący w sierpniu robotnicy w całym kraju.
Kto o tym pamięta?
Pamięć odwołująca się do „Solidarności” ogranicza się zazwyczaj do 31 sierpnia 1980 r. (podpisanie Porozumień Sierpniowych, mylnie traktowana jako data powstania Związku), 13 grudnia 1981 r. (wprowadzenie stanu wojennego) i ewentualnie do 4 czerwca 1989 r. (wybory kontraktowe po Okrągłym Stole), choć ta ostatnia data przez część ludzi „S” jest poddawana ostrej krytyce i wypierana. Ale to wszystko.
„Solidarność” nie jest dziś przedmiotem powszechnej pamięci wśród młodych, nie stoją za nią emocje młodych, którzy w roli swych wzorców postawili raczej Żołnierzy Wyklętych (bo już nawet nie AK). „Solidarność” nie jest dziś dla młodych atrakcyjna, nie ma mody na „S”, na znakowanie się symboliką solidarnościową. Nie znam młodych noszących znaczek „S” w klapie marynarek – tam są zazwyczaj symbole Polski Walczącej i różnych formacji narodowych i „wyklętych”.
Różne są tego powody. Symbolika „S” zaciera się dziś w ferworze walki między PiSem i PO, a więc formacjami z „korzenia Solidarności”. Skala konfliktu pomiędzy nimi jest tak duża, tak destrukcyjna, że w głowie tych, którzy przełom 1989 traktują jako kartkę minionej historii, nie mieści się, jak ci zwalczający się dziś zapiekle ludzie mogli kiedyś znajdować się we wspólnej formacji pokonującej komunizm.
Dla młodych „Solidarność” nie jest atrakcyjna, bo ciągle słyszą o jakimś żydowsko-komunistycznym spisku i esbeskiej inspiracji; że komunistyczne służby infiltrowały Związek i wiele decyzji – z personalnym podejmowanymi podczas I Zjazdu Delegatów – miały kontrolowany przez nich charakter. Młodzi nie będą się interesować formacją, wokół której stronnicy różnych wizji państwa, jakie zespoliły się wówczas w „S”, okładają się dziś najcięższymi obelgami.
Nie będzie wiarygodną organizacją ta, która powstawała jako niezależna od partii politycznych i od administracji, a dziś pokazuje uległość wobec jednej formacji i rządu – i żeby było jasne, nie o nazwę partii mi chodzi, a o zasadę niezależności od jakiejkolwiek partii.
Jakie wzorce z „S” mogą czerpać młodzi, gdy słyszą jakimi łotrami mieliby być jej założyciele i nazwiska-symbole, jak Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń i inni, a jednocześnie słyszą o bohaterstwie prałata Henryka Jankowskiego czy prokuratora Stanisława Piotrowicza?
Nie będzie wzorcem „S”, która dziś nie znajduje wystarczających sił, by przypominać wystarczająco dużo – choćby w 40. rocznicę powstania Związku – o bohaterstwie strajkujących w sierpniu na Wybrzeżu, Śląsku, o bohaterach stanu wojennego, ale prowadzi niekorzystne dla swojego wizerunku wojenki np. z ECS, które sama współtworzyła. Czy poza wydawnictwem Instytutu Dziedzictwa Solidarności – w dodatku sprofilowanym pod bieżące spory polityczne – zostanie jeszcze jakiś trwały ślad tej rocznicy?
Historia „S” nie jest jednowymiarowa i wyłącznie wspaniała. Po zachwycającym Sierpniu’ 80 nastąpił gwałtowny rozwój Związku z jego najlepszymi cechami i najgorszymi wadami. Stan wojenny to czas wspaniałego bohaterstwa i podłego tchórzostwa. Ostateczny upadek komuny rozpoczynający się na dobrą sprawę wiosną 1988 r. przyniósł wiele dobra, ale i jednocześnie wiele zła. Część ludzi „S” pokornie przyznaje, że po 1989 r. zostało popełnionych wiele błędów, ale inna grupa skupia się na tym, by podważać intencje ówczesnego kierownictwa „S” przystępującego do rozmów okrągłostołowych i traktować je jako narodową zdradę, mimo, że wybitni przedstawiciele tych środowisk wtedy w te rozmowy byli szczerze zaangażowani.
Taka „Solidarność” rozdarta kłótniami trwającymi do dziś nie będzie atrakcyjna dla młodych, bo jest „skalana”, „nieprawdziwa”. Mam pretensję do niektórych członków obecnego kierownictwa mojej „Solidarności’, że zapatrzeni w swoje szanse znalezienia się na przyszłych listach wyborczych prawicy całą retorykę Związku podporządkowują właśnie tym szansom; i nie jestem samotny w swej ocenie.
Najpiękniejsza być może cecha Związku, wielonurtowość – od narodowego katolicyzmu po socjalizm – jest dziś, w imię bieżącej polityki, kwestionowana i podważana, jakby jej w ogóle nie było. Skręt „S” w jedną stronę i twierdzenie, że dla lewicy nie ma miejsca w „S” to prosty scenariusz do tego, by frekwencję członkowską uzależnić od kondycji formacji prawicowej. Tylko i wyłącznie – ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Czekam na czasy, kiedy nowe pokolenia młodych, na równi z niedawnym jeszcze zachwytem nad tradycją AK, zainteresują się tradycjami „Solidarności” i tak samo dumnie, jak kiedyś wpinali znaczki AK w klapy marynarek, za jakiś czas zechcą nosić znaczki „S” na pamiątkę wspaniałej tradycji niepodległościowej i społecznej, dla mnie najważniejszej w najnowszej historii Polski.
Inne tematy w dziale Kultura