Kondycja polskiej demokracji budzi niepokój w Waszyngtonie. Nasz prezydent mógłby odpłacić się radami dla ich demokracji, jak to między przyjaciółmi, skoro prezydent Barack Obama poruszył temat naszej w ich rozmowie.
Stany Zjednoczone uważają się za wzór. Wmawiają to światu narzucając ustrój prośbą, groźbą i przemocą. Skąd ta pewność siebie? Przyczynił do niej Alexis de Tocqueville pisząc „O demokracji w Ameryce”. Jest to bodaj najlepsze dzieło na ten temat, powstałe w latach 1830. po podróży studyjnej autora. Francuski arystokrata wyczuł, że przyszłość należy do ludu, a młoda republika dawała przykład. A jak obecnie USA się rządzą?
Cyrk na Kapitolu
Przyleciałem w końcu czerwca do Nowego Jorku, a już następnego dnia na pierwszej stronie The New York Timesa pojawił się artykuł pod tytułem „Trzy odrębne, równe, dysfunkcyjne gałęzie”. Dotyczył stanu demokracji amerykańskiej. Owszem, zachował się klasyczny podział na władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Jednak nie chcą ze sobą pracować. Gorycz komentatora NYT wywołał wyskok kongresmanów: posłowie do Izby Reprezentantów z partii demokratycznej przystąpili do okupacji sali obrad Izby. Lekceważąc regulamin i Konstytucję usiłowali wymusić na większości republikańskiej ustawę o ograniczeniu dostęp do broni palnej. Poruszył ich bowiem masowy mord w klubie gejowskim na Florydzie. Rebelię propagowały media społecznościowe dając obywatelom przykład anarchii idący z góry. Nocna rzeź w Orlando spowodowała nocny cyrk na Kapitolu.
W tym samym numerze gazety informacja na pierwszej stronie o ostatnich wyrokach Sądu Najwyższego. Sąd uznał za sprzeczne z Konstytucją rozporządzenie prezydenta Obamy o legalizacji pobytu części z 12 milionów nielegalnych imigrantów. Prezydent chciał narzucić swoją wolę omijając Kongres. Większość kongresmanów jest szczerze przeciwna tej legalizacji lub boi się wyborców, którzy jej nie chcą. Prezydent postanowił więc złamać reguły ustrojowe. Czy nie warto upomnieć Baracka Obamę, że nie wolno lekceważyć władzy ustawodawczej? Prezydent Duda umiałby zręcznie to ująć w dobrej angielszczyźnie z troski o demokrację amerykańską.
Czy wyroki Sądu Najwyższego są dość autorytatywne? Konstytucja przewiduje skład dziewięciu sędziów. Jednak Sąd obraduje w niepełnym składzie cztery miesiące. Brakuje jednego sędziego, gdyż większość republikańska w Senacie nie zatwierdza kandydata Merricka Garlanda wskazanego przez Obamę. Gdyby Senat go uznał, to wyrok w sprawie imigracji byłby inny. Rzecznik Białego Domu powiedział, że demokraci będą mogli także blokować kandydata wybranego przez republikańskiego prezydenta. Polityka partyjna podważyła autorytet organu stojącego na straży Konstytucji. I w tej sprawie prezydent Duda mógłby służyć radą amerykańskim przyjaciołom. Oni troszczą się o nasz Trybunał Konstytucyjny a my niepokoimy się o ich Sąd Najwyższy.
Jest zresztą osobisty wątek dla przyjacielskiej pogawędki o reprezentacji woli ludu, który zainteresuje Obamę. Podczas ostatnich wyborów dostał on 52 procent głosów w stanie Pennsylvania a demokraci w wyborach do Izby Reprezentantów 51 proc. Jednak demokratyczni kandydaci uzyskali 28 procent miejsc w Izbie. Zaś w Północnej Karolinie kandydaci demokratów dostali 50,6 proc. głosów, lecz otrzymali 4 z 13 mandatów z tego stanu, czyli 29 proc. To nie cud nad urną, lecz skutek manipulowania granicami okręgów wyborczych w taki sposób, aby republikanie dostali większość mandatów danego stanu. To samo robią demokraci, choć mniej skutecznie. W rezultacie okręgi mają dziwacznie rozczłonkowane kształty, bo nie wyrażają organicznej, historycznie powstałej jednostki terytorialnej, ale potrzeby polityki partyjnej. System reprezentacji został sfałszowany. W rezultacie urzędujący kongresmani mają 90 procent szans ponownego wyboru.
Wyznaczane „pod wynik” okręgi stają się bardziej homogeniczne a więc politycznie zacięte. Daje to przewagę jednej partii, jak również zniechęca posłów do kompromisów w Kongresie, gdyż premiuje radykałów. Pisze o tym David Daley w książce pt. „Rat__ed. Prawdziwa historia za tajnym planem ukradzenia demokracji w Ameryce”. Dowodzi, że dlatego Kongres nie chce zajmować się kontrowersyjnymi sprawami: ograniczeniem dostępu do broni, zmianą klimatu, albo górą długów zaciągniętych przez studentów na studia. Rozwiązanie tych problemów ma szerokie poparcie opinii publicznej. Jednak są temu przeciwni konserwatywni republikanie. Zdobyli za duży wpływ dzięki manipulacji granicami okręgów wyborczych i mogą lekceważyć wolę ludu.
I co tu się dziwić, że Kongres należy do najbardziej pogardzanych instytucji. W marcu tylko 13 proc. obywateli aprobowało pracę prawodawców. Instytut Gallupa twierdzi w raporcie: „Amerykanie raczej nisko oceniali Kongres w ostatnich czterech dekadach. Od czasu objęcia urzędu przez Obamę oceny były i nadal są znacznie poniżej przeciętnej i blisko historycznego dna. W ostatnich latach wszelkie zwyżki ocen były małe i trwały krótko.”
Czyż to nie zgrabne zagajenie rozmowy prezydenta Dudy z prezydentem Obamą: Drogi przyjacielu z Waszyngtonu, kto wam ukradł demokrację?
Władza pieniądza
Kandydatka partii Obamy w wyborach, poparta przez prezydenta Hilary Clinton, dała osiem wykładów dla paru wielkich banków, biorąc łącznie 1,8 miliona dolarów. W latach 2013 – 2015 miała w sumie 92 występy za 21,6 miliona dolarów. Clinton broni się przed zarzutem sprzedajności, że przecież nic dla banków nie zrobiła. Oczywiście, bo nie miała okazji. Ale zobaczymy, co zrobi w Białym Domu.
Wśród wykładów były trzy dla banku inwestycyjnego Goldman Sachs, dwa miesiące po rezygnacji z funkcji sekretarz stanu. Wzięła swoje standardowe honorarium za wykład 225 tysięcy dolarów, w sumie 675 tysięcy. Czym oświeciła słuchaczy za takie pieniądze? To była przyjazna pogawędka z prezesem Lloydem Blankfeinem. Według świadka pani Clinton „nie była krytyczna wobec banków. Nie mówiła niczego, co byłoby przykre dla zebranych … bystra osoba rozmawiała z drugą bystrą o globalnej makroekonomii.” Ktoś inny ocenił, że nic z tego nie było warte pamiętania. Nie wspomniała też o roli Goldman Sachs i szerzej Wall Street w kryzysie finansowym. W innym wykładzie twierdziła, że nie tylko banki są winne kryzysu; warto zrewidować ustawę Dodda-Franka, która ogranicza swobodę finansjery.
Partner w pogawędce dwóch „bystrych osób” Lloyd Blankfein, prezes banku Goldman Sachs oszukiwał klientów przed kryzysem 2008 roku. Jednak rząd nie zdobył się, żeby wytoczyć mu proces kryminalny i wsadzić do więzienia. Nałożył tylko na bank grzywnę 550 milionów dolarów. Oczywiście prezes nie zapłacił tego z własnych funduszy, lecz z banku, czyli akcjonariuszy. Taka kara nie zniechęca do grabienia cudzych pieniędzy.
Bankierzy wmówili politykom, że co jest dobre dla Wall Street jest dobre dla Ameryki. Posługują się nie tylko wpłatami na kampanie wyborcze. Działa także wymiana kadrowa z Waszyngtonem. Robert Rubin był w gabinecie Billa Clintona sekretarzem skarbu, ale wcześniej – współprezesem Goldman Sachs. Henry Paulson, sekretarz skarbu Busha Jr. też był wcześniej prezesem Goldman Sachs. Związki osobiste z rządem są liczniejsze na niższych szczeblach. Stało się tradycją, że pracownicy GS po opuszczeniu banku idą do pracy w administracji, gdzie szerzą światopogląd Wall Street. Prezydent Obama w pierwszej kadencji otoczył się takimi samymi ludźmi.
Nikt z Wall Street nie poszedł za kraty za wyjątkiem jawnego oszusta Bernie Madoffa. W biurze w Lipstick Building na Trzeciej Alei w Nowym Jorku stworzył fałszywą halę operacyjną aby przekonywać klientów, że inwestuje powierzone fundusze. Nie mógłby ukraść 64,8 milardów dolarów bez współpracy wielkiej instytucji finansowej. Pomógł mu JPMorgan Chase a on w zamian za to trzymał na koncie sumy powyżej 4 miliardów dolarów gotówki, którymi bank mógł obracać dla swoich potrzeb. Prawnicy ograbionych klientów wydali książkę „JPMadoff: Nieświęte przymierze między największym bankiem Ameryki i największym oszustem Ameryki”. Autorzy Helen Davis Chaitman oraz Lance Gotthoffer dowodzą winy banku. Analitycy wiedzieli, że Madoff przywłaszcza pieniądze klientów i wiedzieli czyje. Od 1986 roku do grudnia 2008 wpłacał na konto w JPMorgan 150 miliardów dolarów przekazanych w zarząd przez fundusze emerytalne, organizacje dobroczynne i osoby prywatne. Ale nie było transakcji wskazujących, że kupuje papiery wartościowe dla klientów. Natomiast miliardy dolarów płynęły na konta wspólników w przestępstwie lub były przesyłane zagranicę. Pewien pracownik wręcz udzielił mu rady, jak ukrywać oszustwo.
Nikt z banku nie poszedł do więzienia. Autorzy książki piszą, ż układ rządu z JPMorgan Chase w sprawie tych przestępstw jest obrazą dla Amerykanów. Jeżeli 18-latek zrabuje ze sklepu 3 000 dolarów, idzie za kraty. Natomiast bank pozwolił Madoffowi ukraść 64,8 miliarda dolarów niewinnych ludzi i nikt nie poniósł kary osobiście. Bank musiał tylko oddać część zysków z obsługi konta Madoffa. Pracownicy banku ułatwiający proceder od 20 lat zachowali posady oraz nieprzyzwoicie wysokie bonusy. Nie tylko JPMorgan Chase zawiódł zaufanie publiczne. Ale to największy bank USA i prawdopodobnie największy przestępca skoro wypłacił 34,7 mld dolarów w grzywnach, karach i układach z klientami za działania nieuczciwe i nielegalne. Znowu były to pieniądze udziałowców, a nie środki prywatne bankowców, co dałoby im bolesną nauczkę.
Ustawa nakłada na banki nadzór nad kontami klientów i raportowanie o podejrzanych działaniach. Na tej podstawie rząd oskarżył JP Morgan Chase o dwa przypadki złamania ustawy. Ale zawiesił dochodzenie prokuratorskie na dwa lata pod warunkiem, że bank zacznie przestrzegać prawa, które obowiązuje od 40 lat.
Stany Zjednoczone upodobniają się do republiki bananowej. Nastąpił tu cichy zamach stanu, jak dowodzi były główny ekonomista Międzynarodowego Funduszu Walutowego Simon Johnson w głośnym eseju w miesięczniku The Atlantic w maju 2009. Ameryką już rządzi oligarchia finansowa. Zasadę „jeden człowiek, jeden głos” wypiera zasada „jeden dolar, jeden głos”. USA były demokracją z elementami oligarchii. A stają się oligarchią z elementami demokracji.
Wyznania kongresmana X
Sektor finansowy należy do najważniejszych donatorów kampanii politycznych. W tym roku kampania prezydencka i kongresowa pochłonie prawie 10 miliardów dolarów, jak twierdzi anonimowy „kongresman X” w brutalnej broszurze, którą wydał w maju. Udana kampania do Izby Reprezentantów pochłania 2,5 mln. Dolarów. Dlatego większość praw faworyzuje potężne korporacje, które wpłacają na kampanie wyborcze prawodawców. Organizacje biznesowe i związki zawodowe wydają aż trzy miliardy dolarów rocznie na lobbing rządu federalnego. Wielu lobbystów bierze udział w pisaniu ustaw, które ocenia się w komisjach. „Jesteśmy marionetkami interesów specjalnych bankrutując kraj i aby sobie usłać gniazdko oraz gniazdka tych, którzy nas popierają.” Wydajemy pieniądze, których nie mamy – żali się X – i beztrosko pożyczamy pod zastaw przyszłości. Liczy się tylko tu i teraz. Jeżeli zbieranie pieniędzy jest decydujące dla wygrania wyborów, to tak samo jest wydawanie pieniędzy podatników, by wynagrodzić tych, którzy nam pomogli.
Prośby o dotacje na kampanie zabierają tyle czasu, że rzadko czytam ustawy, na które głosuję – narzeka X. Pamiętajmy też o donatorach miliarderach. Któregoś dnia garstka kilku bogaczy może kontrolować cały proces wyborczy i zmienić politykę amerykańską według swego uznania. To już się zaczęło.
Kongresmen X ma tu na myśli tzw. Super PAC, odmianę komitetów akcji politycznej, którym wolno zbierać nieograniczone sumy od korporacji, związków zawodowych i osób indywidualnych a następnie wydawać te środki bez ograniczenia wysokości na poparcie lub zwalczanie kandydatów na urzędy. Nie wolno im tylko dawać wprost pieniędzy kandydatom ani też uzgadniać działań z ich komitetami wyborczymi. Do 24 czerwca super PAC zgłosiły zebranie 755 031 735 dolarów i wydanie 405 126 326 dolarów. Konserwatywni bracia Charles i David Koch planują wydanie na wybory prezydenckie 2016 prawie 900 milionów dolarów z własnych środków i podobnie nastrojonych multimilionerów. Taka skala operacji jest porównywalna z wydatkami komitetów każdej z obu głównych partii. Grupa bardzo bogatych obywateli może więc pokusić się o rywalizację z masową partią polityczną.
Super PAC mogą działać dzięki orzeczeniu Sądu Najwyższego sprzed sześciu lat: Rząd federalny nie może ograniczać wydatków organizacji non-profit, gdyż to narusza zasadę wolności słowa.
Wróćmy do skarg kongresmana X. Twierdzi on, że rośnie niechęć i utrata wiary między Amerykanami a rządem. „Kongres stworzył kulturę samolubstwa i korupcji, która niszczy samą ideę demokracji”. Obywatele nie sądzą, że rozumiemy ich problemy. Lękają się, że dzieci nie będą miały możliwości, jakie sami mieli. Ameryka znalazła się w stanie nieodwracalnego upadku. Ale nikt w Waszyngtonie zdaje się tym nie przejmować. „To miasto jest ściekiem pijawek. Każdy próbuje manipulować systemem politycznym dla swojej korzyści, często ze szkodą dla kraju.”
Kongresman X wywołał sporą krytykę. Zarzuca mu się, że mówi rzeczy oczywiste dla obserwatorów życia Waszyngtonu.
Eksport chaosu
Mając taki bałagan w państwie, jak można innym narzucać porządki? Ale Waszyngton w szale szerzenia demokracji rozsadził Bliski Wschód. Libia, Egipt, Syria, Irak to były znośne dyktatury w porównaniu do ruin i przelewu krwi, jakie mają dziś. A demokracji jak nie było, tak nie ma i nie będzie. Za zmuszanie do przyjęcia obcego kulturowo ustroju zapłaciły życiem setki tysięcy ludzi a wiele milionów nędzą i poniewierką. Płaci również podatnik amerykański, chociaż nie ma w tym żadnego interesu.
Najbardziej drastycznym przykładem jest wojna w Iraku. Wśród powodów napaści był plan przeniesienia wojsk amerykańskich z Arabii Saudyjskiej do „wyzwolonego” kraju. Ale nie tylko to. Do wojny nie doszłoby, gdyby nie nacisk lobby i polityków izraelskich, jak twierdzą autorzy doskonale udokumentowanej książki „Lobby izraelskie i polityka zagraniczna USA”, J.J. Mearscheimer i S.M. Walt. Decydującą rolę mieli neokonserwatyści. Należą tu Amerykanie żydowskiego pochodzenia, chociaż nie tylko oni. Generał Wesley Clark emerytowany dowódca naczelny NATO oświadczył, że „ci, którzy popierają atak przyznają szczerze i prywatnie, że Saddam Hussein zapewne nie stanowi zagrożenia dla USA. Ale obawiają się, że w jakimś momencie może zdecydować, jeśli będzie miał broń jądrową, o jej użyciu przeciw Izraelowi”. Philip Zelikow, doradca wywiadu w gabinecie prezydenta G.W. Busha przyznał, że chodzi o zagrożenie Izraela. „A jest to groźba, która nie śmie wyrzec swego imienia …. Rząd amerykański nie chce na niej za bardzo polegać retorycznie, gdyż nie jest popularnym towarem.” Dziennikarz Robert Novak ujawnił w kwietniu 2007 roku, że w przededniu wojny premier Ariel Szaron na tajnym spotkaniu z senatorami powiedział: jeżeli uda im się usunąć Saddama Husseina, zapewnią Izraelowi bezpieczeństwo. I tak się stało.
Z powodu inwazji amerykańskiej zginęło 500 tysięcy Irakijczyków oraz pięć tysięcy żołnierzy USA i ponad 30 tysięcy odniosło rany. A Izrael pozbył się wroga bez wystrzału, bez kropli krwi, bez wydania szekla. USA nie mogły bowiem zaprosić swego najbliższego sojusznika do udziału w wojnie, bo odeszłyby w proteście ważniejsze politycznie kraje arabskie. Koszty wojny irackiej wyniosą łącznie z ukrytymi trzy biliony dolarów (tak, trzy tysiące miliardów dolarów!) Noblista Joseph Styglitz i profesor Harvardu Linda Blimes wzięli pod uwagę także opiekę nad rannymi weteranami przez kilkadziesiąt lat. Natomiast komitet ekonomiczny Kongresu wyliczył koszty wojny na 3,5 biliona dolarów. Najniższe znane oszacowanie kosztów wojny przez ekonomistów Uniwersytetu Chicago wynosi 500 miliardów dolarów. Tak czy inaczej, są to kolosalne pieniądze wyrzucone w błoto i w morze krwi. Jak można pouczać innych o rządzeniu, kiedy rujnuje się nie tylko ich świat, ale także własny dom? Jak? Przemocą, bo przecież nie dobrym przykładem.
Wolność, czy równość
Tocqueville w klasycznym dziele twierdził, że dla demokracji ważniejsza od wolności jest równość szans. Nie musisz być bogaty ani bardzo wykształcony jeżeli wierzysz, że jesteś im równy bo możesz to zdobyć jeśli zechcesz. Dziś taka wiara wymaga wielkiego samozaparcia. Tuż przed orędziem o stanie państwa prezydenta Obamy w roku 2014 górne 1 procent Amerykanów posiadało 40 proc. majątku kraju a dolne 80 proc. miało tylko 7 proc. majątku. Przeciętny zatrudniony pracuje ponad miesiąc żeby zarobić tyle, ile prezes wielkiej korporacji przez godzinę. Robert Reich, sekretarz pracy w gabinecie Billa Clintona uważa, że nierówność dochodowa jest decydującą sprawą. Od roku 2009, kiedy kraj wychodzi z kryzysu finansowego, 95 proc. wzrostu gospodarczego trafiło do górnego 1 procenta najbogatszych obywateli.
A co na to nasz klasyk? Równość szans stabilizuje społeczeństwo, a nie pobudza nastrojów rewolucyjnych. Wolność indywidualna też nie prowokuje buntu. Natomiast nierówność szans grozi wybuchem. Uważał, że zbuntują się Murzyni wykluczeni wtedy z równości. Dzisiaj Ameryka wytworzyła sobie klasę Murzynów białych i nie-białych wykluczonych z bogactwa.
Kończę to pisać 4 Lipca. Pod budynek gdzie mieszkam nad Wschodnią Rzeką przyszły tłumy na fajerwerki Święta Nieodległości. Białe, niebieskie, czerwone race rozświetlają twarze rozradowanego ludu. Cieszy się wolnością wywalczoną od Anglików ponad 200 lat temu. Nie ma tylko równości na przekór temu, co doradza pomnikowe dzieło „O demokracji w Ameryce”.
Cóż to za temat do rozmowy prezydenta Dudy z prezydentem Obamą!
PS. Artykuł ukazał się w wydaniu PlusaMinusa Rzeczpospolitej z 8 - 9 lipca 2016, uaktualniony w pierwszym akapicie. Za zgodą redakcji wyjatkowo opublikowany tu tak szybko z powodu krytycznych uwag prezydenta Obamy do prezydenta Dudy o stanie demokracji w Polsce. Lekarzu, lecz się sam.
W TVP Kultura występuję w talk show o ideach "Tanie Dranie: Kłopotowski/Moroz komentują świat. Poniedziałki ok. 22.00
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka