Ernest Bryll nie żyje ! Wielka strata ! To był znakomity pisarz i szlachetny człowiek. Kiedyś buntowałem się przeciw jego literaturze ale mi to wybaczył i wspierał swoim autorytetem. RIP
Ernest Bryll podjął próbę stworzenia współczesnej, narodowej i artystycznie wyrafinowanej literatury. Niezwykły to literat, który publikując swoje utwory w Instytucie Wydawniczym PAX, może oczekiwać wzmianek nawet w czasopiśmie dla żołnierzy. Wystarczy zresztą zajrzeć do katalogu w którejkolwiek bibliotece publicznej. Karty katalogowe zawierają zazwyczaj wskazówkę, dla kogo dany utwór jest przeznaczony; jeśli większość książek współczesnych pisarzy opatrzona jest uwagą „dla oczytanych”, utwory Brylla poleca się „dla wszystkich”.
Nie jest to oczywiście zarzut. Literatura masowa, jej kształt i problematyka, to podstawowy problem estetyczno-kulturalny w życiu wszystkich współczesnych społeczeństw. Dzięki massmediom niezwykle rozszerzył się krąg publiczności; sprostać jej oczekiwaniom, stworzyć sztukę popularną i wartościową zarazem — oto zasadnicze zadanie dzisiejszych twórców. .
Po drugiej wojnie światowej, wraz z siecią szkół i środkami masowego przekazu, pojawił się w Polsce nowy odbiorca literatury. Właściwie lepiej nazwać go konsumentem, gdyż nie przychodzi on sam do artystów, ani dokształca się, by zgłębić ich wywody „górne i chmurne”. Pisarz zjawia się w jego domu nieproszony. Wygląda ze szklanego ekranu wtedy, gdy widzowie oczekują na program rozrywkowy; jego słowa poprzedzają komunikat radiowy o pogodzie lub przyciągają wzrok na skrawku gazety, zanim użyje się jej do celów gospodarskich czy higienicznych.
Pojawił się zatem problem jakości kulturalnych, których trzeba dostarczyć temu świeżo kreowanemu konsumentowi. Zaproponowano sztukę produkcyjną i nie był to, jeśli popatrzeć z perspektywy, najgorszy pomysł. Ale cóż — serce nie sługa, a literatura nie rodzi się na ugorze. Nie można lekceważyć tradycji, odciąć się od przeszłości, która, jak pisał autor „Ocalenia”, (Czesław Miłosz - w 1977 roku tylko tak można było przywołać poetę wymazywanego przez cenzurę: tytułem jedynego tomu wydanego w PRL) „brała w posiadanie każde posłane do szkoły chłopskie dziecko”. Literatura produkcyjna nie zdała egzaminu. Chociaż zdawała się najoczywistszym, bo empirycznie sprawdzalnym, pokarmem masowej kultury, nie potrafiła wchłonąć ani szlacheckiego patriotyzmu, ani chłopskiego katolicyzmu polskiego społeczeństwa.
Cechą charakterystyczną polskiej kultury masowej jest bowiem fakt, że wbrew pozorom nowoczesności jest niezwykle silnie przesiąknięta tradycją. Odpowiednio spreparowana staje się narodowa przeszłość główną pożywką rodzimej sztuki popularnej. Wszyscy znamy język, którym ta sztuka do nas przemawia. To słowa partyzanckiej piosenki, obraz Grottgera, muzyka Moniuszki.
Wczesna twórczość Ernesta Brylla nie zapowiadała jego późniejszej pozycji. Debiutował w roku 1958 tomem wierszy Wigilie wariata. Związany z „pokoleniem 56”, publikował na łamach „Sztandaru Młodych”, „Orki”, „Po prostu”, „Życia Literackiego”, „Współczesności”. Jego program poetycki zbliżony był wówczas do „turpizmu” Grochowiaka. Tyle tylko, że Bryll słowo „brzydota” zastąpił przez „trywialność”. W 1962 roku ukazał się pierwszy tom prozy, „Studium”. Dalsze próby narracyjne świadczą o ambicji stworzenia powieści chłopskiej, w której jednak autor nie całkiem zdołał się uwolnić od pozytywistycznych związków z Orzeszkową. Z podobnych inspiracji zrodzony monodram „Życie” opublikowany w cztery lata później, nie zwiastował jeszcze przemiany. Aż nadszedł rok 1968.
Lata przełomowe sprzyjają pisarzom. Pomagają im poznać, co trapi społeczeństwo, i przemówić doń właściwym językiem. Bryll wystąpił wtedy z Rzeczą listopadową. Z utworem, w którym, mówiąc słowami Jana Błońskiego: „porwał się on na summę polskości i ogólną teorię sarmackiego bytowania” . Nawiązując do ukształtowanego w XIX stuleciu modelu pisarza, który jest sumieniem narodu, spróbował raz jeszcze rozliczyć grzechy główne rodaków. Postanowił przybliżyć je tym, którzy nie umieli ich wyczytać z trudnych „Dziadów” i niejasnego „Wesela”. Innym zaś, dla których utwory „wieszczów” nie przestały być wzorem doskonałości, pokazać, że wbrew wymyślnym zabiegom formalnym współczesnej literatury, wbrew ryzykownym nieraz i nieprzystępnym konceptom rozmaitych artystycznych udziwniaczy, można przecież, nie popadając we wtórność ani grafomanię, krytykować dzisiejsze zło, w równie, jak Mickiewicz czy Wyspiański, pięknych słowach.
W „Rzeczy listopadowej”, w „Kurdeszu” i w „Kto ty jesteś? czyli małym oratorium na dzień dzisiejszy” dokonał Bryll rzadkiej sztuki pogodzenia zbuntowanego uczniaka, który nie chce ślęczeć na strofami poezji okrzyków i wzdychań, z nauczycielką polskiego, co upaja się rytmiką, rymem i powrotami znajomych obrazów. No i proszę, jak niewiele potrzeba! Niech Volkswagen zastąpi rumaka, a łatwy rym — lingwistyczną krzyżówkę, i już literatura powraca pod nasze strzechy. Mówi o tym, o czym przypominamy sobie w zaduszkowe dnie, ustawiając znicze na mogile powstańca i partyzanta, na grobie legionisty i pod ścianą straceń. Opowiada o tym, co wyczytujemy czasem między wierszami szkolnych podręczników. O bohaterskim narodzie, którego jedyną winą była szaleńcza odwaga, umiłowanie niepodległości narodowej i wierność katolicyzmowi.
Ernest Bryll nawiązuje bowiem do tradycji kulturalnej, łączącej od stuleci patriotyczne uczucia obywateli z religijnymi doznaniami wiernych. Opisuje szczególne położenie narodu, dla którego konflikt państwowy utożsamiał się zwykle z zagrożeniem swobód religijnych. Otoczona przez protestanckie Prusy i prawosławną Rosję stała się nasza ojczyzna enklawą katolicyzmu. Wiedzieli też co czynią ci, którzy koronowali Matkę Boską Królową Korony Polskiej. Ci, którzy sprawili, że dla wielu, wielu obywateli Rzeczypospolitej, Bóg i Ojczyzna to było jedno.
Dramatyczną twórczość Brylla liczni komentatorzy podzielili na dwa rodzaje. Na nurt, nazwijmy go: narodowo-patetyczny i na nurt religijno-sielankowy. Sztuki należące do tego ostatniego rodzaju określa Bryll mianem „śpiewogry”. „Po górach po chmurach”, „Na szkle malowane”, „Rumcajs”. Ujawnia się w nich w pełni Bryllowska technika podobania się czytelnikom. Dramatopisarz nawiązuje do opowiadań babuni, gra na uczuciowych syndromach i intelektualnych żalach. Poruszając się na terytorium żywej legendy ludowej, apokryficznej wersji religijnych obrazów, czy sielankowych stereotypów, krótko mówiąc: sprowadzając problematykę do postaw kontrastowych, stosuje on odwieczną i niezwykle skuteczną metodę ludowej sztuki para-liturgicznej, która zawsze dążyła do typizacji rozróżnień moralnych. Bowiem jeśli się jakąś ideę chce spopularyzować, nie należy obawiać się uproszczeń. Kościół nie obawiał się ich nigdy. Podawał swoją religię w plastycznych, działających na wyobraźnię kształtach. Sugestywnie przedstawiał smolisty zapach piekła: niebiańskie wonie raju. Aniołów malował na biało, a diabły na czarno.
Nie łudźmy się jednak, Bryll nie jest pisarzem katolickim. On po prostu w poszukiwaniu problemowo-ideowej pożywki dla masowej kultury polskiej, ogłosił rekolekcje idei narodowo-chrześcijańskich jakże żywych w naszym społeczeństwie. Wykorzystując przywiązanie rodaków do tragicznej przeszłości sprawił, że nie wesoła i nie piękna teraźniejszość jawi się jako nobilitowana i szczytna, skoro opisano ją w słowach wywołujących historyczne skojarzenia. Mimo pozorów wzorowanej na klasykach krytyki, zarzuty autora „Kurdesza” nie ranią bowiem czytelników. Pisarz i ksiądz są w naszym społeczeństwie uznanymi zawodowcami od szukania dziury w całym. Jesteśmy więc dobrze uodpornieni na ich żale i zdziwilibyśmy się, gdyby ich zabrakło. Ernest Bryll nie wyciągnął wniosków z ostrożnej i pełnej dobrych nadziei krytyki Jana Błońskiego. Opanował za to sztuką egzystowania w roli Kassandry na etacie. I póki w każdej jego, naganie zawarta będzie cicha aprobata, póki jego diagnoza streszczać się będzie w konstatacji, że Polacy to poczciwi bałaganiarze, może on liczyć na powszechny podziw, szacunek i wielotysięczne nakłady.
Przeciwstawią rzeczywistości narodowe mity. Pisarz pobieżnie ukazuje wady dzisiejszego życia i zaraz tłumaczy je przeszłością, a nawet dowodzi, że u tak ciężko doświadczonego narodu są one całkowicie zrozumiałe. Niski standard życiowy, udręka codziennych dni szarego obywatela — to owoc wyjątkowych wartości moralnych Polaków, ich skomplikowanych konfliktów wewnętrznych. Ta wyjątkowość i to skomplikowanie mają być zdaniem autora w jakiś sposób lepsze od stylu życia zadowolonych z siebie i sytych społeczeństw konsumpcyjnych. O człowieczeństwie nie decyduje więc efekt postępowania, lecz rozdarcie intencji.
Teza to nie nowa. Konflikty moralne, polityczne czy światopoglądowe były, są i będą osią literatury. Na próżno jednak szukać ich w dramaturgii Brylla. Nie obca mu jest dialektyka, lecz w tym tylko względzie, w jakim odwracając każdą ideę powstrzymuje posługującego się nią adepta od jednoznacznych deklaracji. Nie znajdziemy u Brylla rewolucyjnej syntezy ani wiary w lepszą przyszłość. Siłą Polski jest jej słabość — mówi Bryll swoim czytelnikom. Pod każdym nowoczesnym budynkiem, u podstaw każdej wielkiej miłości, czai się ponura przeszłość. Spędza ona sen z oczu, ale przecież nic innego, jak właśnie te nieprzespane noce stanowią o naszej wartości. Gdybyśmy tego nie mieli, gdyby wymieciono wszystkie kanały, sprzątnięto cmentarze, skazani bylibyśmy na szczerość i zwyczajną nijakość nadwiślańskiego kraju. Siłą Polaków, konkluduje Bryll, jest ich świadomość, ironia i wisielczy humor, w czas niepokoju prowadzący na barykady, a w okresie stabilizacji — do knajpy. Wyczytane z historii literatury i kultury polskiej przesłanie Brylla sprowadza się do konstatacji, że Polak jest dobry, a świat zły. I Polak nie przystosuje się do rzeczywistości- w której przyszło mu żyć. Będzie zbyt niecierpliwy, dumny, może za słaby, by walczyć o drobne zmiany. Ruszy do boju i poświęci życie dla idei, ale gdy przekona się, że potem też Matka Boska nie zstąpi i nie uporządkuje podległej jej monarchii, z rozpaczy schowa się w jakąś mysią jamę i będzie zalewał robaka.
Polska literatura narodowa, mimo elementów krytyki a nawet szyderstwa, ukształtowała model Polski cierpiącej, niewinnie pokrzywdzonej. Bryll zaakceptował go bezwarunkowo. Cała jego filozofia streszcza się w przeświadczeniu, że sprawa polska jest czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym. Jest konfliktem „najwznioślejszego” z „najpodlejszym”. Jest swoistą wartością, z którą można wszystko inne porównywać, ale której nie można opisać w kategoriach dostępnych tym, co tu nie mieszkali, co nie zechcieli „przełamać się chlebem”. Poprzez współuczestnictwo w spektaklu, poprzez rytmiczną piosenkę i barwny taniec, opowiada dramaturg o tych, co w ubóstwie płakali, i drugich, co świat równali. O niedobrych cysorzach i pokornych chłopach. O złych sąsiadach i Słowianach, co lubią sielanki. O wyjątkowej, wspaniałej, sarmackiej ojczyźnie, co dostała się w okrutne tryby historii i nie umie przystosować się do niezmiennych mechanizmów władzy. Niczym laicki ksiądz, uczy Bryll pokory w doczesnym życiu, we snach i pijackich przywidzeniach widząc jedyną wolność dla tych biednych ludzi, którym może nie współczuje, ale których bezradność gniewa go i boli.
Po „Rzeczy listopadowej” potoczyła się lawina. Do chwili obecnej jest Bryll autorem dziesięciu tomów poezji, siedemnastu opowiadań, czterech powieści i czternastu dramatów, z których jeden („Żołnierze” — „Zagrajcie nam dzisiaj wszystkie srebrne dzwony”) ma ponadto dwie wersje. Łączny nakład tych utworów przekracza 300 tysięcy egzemplarzy. A to wszystko nie licząc widowisk telewizyjnych, słuchowisk radiowych, scenariuszy filmowych, spektakli teatralnych oraz tłumaczeń. Pracowitość Ernesta Brylla, który wzbogaca swoją bibliografię średnio co roku nowym utworem, zasługuje na szczery podziw.
Zarzucił ktoś pisarzowi, że dba o reklamę. Cóż w tym złego? I w tym pytaniu doprawdy nie ma ironii. Bryll opanował trudny mechanizm podobania się i odniósł zwycięstwo. Jeśli nie mamy pretensji do Maryli Rodowicz, że jest idolem, dlaczego mielibyśmy tego prawa odmawiać kryjącemu się zazwyczaj w cieniu tekściarzowi? Niech się współczesny pisarz uśmiecha do telewidzów ze szklanego ekranu, mówi do czytelników z poczytnego magazynu, niech nawet trzaśnie okolicznościowy wierszyk na jubileusz pisma. Niechaj go Zosia o wiersze poprosi.
Ernest Bryll wie, co czyni. Wielokroć podkreśla, że korzystając z twórczości najwybitniejszych polskich poetów nie zamierza wcale zbrązowieć w postaci kolejnego wieszcza. Traktuje pisarstwo jako zawód i uważa, że wykonywanie tego fachu jest jego społecznym obowiązkiem. I podobnie, jak wielkiego wynalazcy nie pohańbi naprawienie instalacji elektrycznej, tak samo wybitny dramaturg może napisać piosenkę czy rymowaną laurkę.
Obowiązki pisarza traktuje Bryll serio. Uważając się za kontynuatora tradycji literatury, w której, na skutek rozbiorów i prześladowań, poeta stał się jedyną bodaj integrującą cały naród instytucją; żyjąc w czasach, w których na całym święcie zrodził się problem sztuki masowej — podejmuje ryzyko połączenia obu tych postaw. Pragnie być zarazem sumieniem narodu i jego sługą. Jego kompleks osobisty jest więc wiernym odbiciem niepokoju, który stara się opisać. Niepokoju narodu, o którym powiedział Słowacki: „Pawiem narodów byłaś i papugą”. Jego kompleks jest bólem Stańczyka, co woli czekać na dobry humor monarchy, niż wystawiać się na niepotrzebne cięgi.
Taka, jak każda dialektyka, dwuznaczna postawa, chociaż konformizmem podszyta, prowadzi przecież czasem do pozytywnych efektów. Autor „Wołaniem, wołam cię” podjął po Lucjanie Rydlu i Leonie Schillerze tematykę wigilijną i spróbował przedstawić ją po swojemu. Kontynuując tradycję polskiej śpiewogry i w nawiązaniu do zachodnioeuropejskich form musicalowych, wypracowuje rodzimą formę współczesnego teatru muzycznego. Teatru, który żyje na scenie i na ekranie, w formie pisanej i w nagraniu. Jako dziecko oglądałem „Po górach, po chmurach” w teatrze Axera i do dziś mam w uszach przepiękną melodię tytułowej ballady. Pamiętam pastuszków i zwierzęta, ciemnogranatowe niebo i złotą gwiazdę. Jako nastolatek wraz z innymi śpiewałem przebój Maryli Rodowicz „Nie zmogła go kula” i biegłem do Teatru Polskiego, by jeszcze raz usłyszeć tę piosenkę, i drugą o Harnasiu. Teraz napisał Bryll ładną śpiewogrę o Rumcajsie i nadal z przyjemnością słucham choćby tej znanej melodii o Słoneczku. Słowem, jestem gorącym wielbicielem estradowej twórczości Brylla. Taki pisarz jest bardzo potrzebny w literaturze. Co najmniej tak samo, jak Katarzyna Gaertner w muzyce. I podobnie jak nie miałbym do niej pretensji, gdyby w swoim utworze sparafrazowała Chopina, ani mi w głowie zarzucać Bryllowi cytaty z Wyspiańskiego czy z siebie samego. Tym bardziej, że jak twierdzi: „ironiczny czasem dialog w sztuce w niczym nie odnosi się do (w ich kształcie autentycznym głęboko zastanawiających i wzruszających) dzieł”. Mowa tu o „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego i „Rzeczy listopadowej” Brylla. Zdaje mi się jednak, że skoro wszyscy rozumiemy różnicę między masową twórczością Katarzyny Gaertner i znajdującymi znacznie mniej odbiorców dziełami Pendereckiego, warto może przypomnieć, że równie daleko od piosenek Brylla do wierszy Herberta czy dramatów Mrożka.
Cechą, która pozytywnie wyróżnia Brylla spośród tłumu mniej czy bardziej grafomańskich debiutów dramatycznych ostatnich lat, jest fakt, ,że pisarz ten stworzył sobie pewien własny styl. Mniejsza, czy go akceptujemy, czy przyciąga nas, czy odpycha jego twórczość. Bryll jest, i rozpoznamy go nieomylnie tak w „Rzeczy listopadowe jak w „Po górach, po chmurach” czy w „Słowiku”. Podstawę konstrukcji w większości jego dramatów stanowi, jak to opisał Błoński, po raz pierwszy wprowadzona w „Dziadach” i kontynuowana przez Wyspiańskiego, panorama. Poezję Brylla trzyma schemat retoryczny, który, wbrew małej precyzji słów, nadaje jej siłę agitacji. Na to wszystko nakłada się ethos tragiczny: grupa wchodzi w rolę bohatera, a fatum staje się protagonistą dramatu. W oratoriach fatum stanowić będzie historia, a w pastorałkach władza. Poza tym dramaty Brylla są syntezą wirującego obrazu, przedstawiającego „co się komu w duszy gra”, rodem z Wyspiańskiego. Beckettowskiego purenonsensu sytuacji międzyludzkich (na przykład Artysta z buldogiem), surrealistycznego collage’u i jeden Bóg wie, czego jeszcze. Trudno nie zgodzić się z autorem „Ironii i harmonii”, który ( w 1977 roku nazwisko Stanisława Barańczaka znajdowało się na indeksie cenzury !) pisał, że gramatyczna i mitologiczna struktura utworów Brylla mocą swojej programowej niedookreśloności wywołuje możliwość dowolnych skojarzeń: że „czytelnik, przyzwyczajony do ogólników i peryfraz przez wszystkie dziedziny współczesnego piśmiennictwa, sam sobie pod owe zaimki podstawi zjawiska, które go nękają, narody, wobec których czuje się upośledzony, epoki historyczne, które najboleśniej przeżył”.
Wbrew pozorom utwory Ernesta Brylla nie opowiadają o rzeczywistości moralnej ani realnej współczesnych Polaków. Razem z językiem naszych przodków przejmuje poeta ich światopogląd uwarunkowany zupełnie inną atmosferą. Akceptuje więc przeświadczenie, ze wszystkie wady Polaków świadczą na ich korzyść. Idealizuje charakter narodu, który nie potrafi znaleźć swojego modus vivendi w otaczającym go świecie, gdzie umiar, ostrożność i egoizm okazują się gwarantami sukcesu. Bardzo to piękne tezy. Nimi wszakże przesycone są karty polskiej literatury. Chociaż nie myślę, by warto je było nadal rozwijać, chociaż nie wydaje mi się, by taki osąd odpowiadał autentycznej, postępowej ideologii współczesnych Polaków, nie mam zamiaru zabraniać komukolwiek przyjmowania podobnych założeń. Pod warunkiem jednak, że dowiedzie się ich prawdziwości w oparciu o przesłanki naszego indywidualnego i zbiorowego życia w jego aktualnej postaci. Twórczość Ernesta Brylla takiego dowodu nie. dostarcza. W ideologiczne, językowe i kompozycyjne wypisy z literatury autor wrzuca źdźbło kabaretowych aluzji do współczesności. nie zadając sobie jednak trudu, by „odpowiednie dać rzeczy słowo”. Gdyby więc te aluzje odrzucić, gdyby zapytać o motywację (nie koniecznie realistyczną) takich czy innych działań bohaterów, gdyby odczytać utwory Brylla jako sztuki samoistne, okazałoby się, że brak im własnego języka, własnej koncepcji i własnej kompozycji.
Będąc zatem pisarzem bez stylu, Bryll ostatecznie styl sobie wyrobił. Jego mowa jest aluzyjna. Otwiera nieograniczone możliwości podkładania dowolnych interpretacji pod zaimki k t o ś i c o ś. Ale umożliwia też, co dla tej literatury zabójcze, odkrycie, że zdanie typu: „Przecież się wszystko utrze, wszystko się uściele... /Przemyje wreszcie, oczyści, scedzi i przemiele/ na kopny piasek” — a więc zdanie bez domyślnego choćby podmiotu, po prostu nie ma sensu. Opanowawszy warsztat aluzji, które nie muszą być aluzjami, można pisać o wszystkim, co jest dość pojemne, by sugerować, że jest wieloznaczne.
Wymyślenie fabuły spełniającej te kryteria nie jest bynajmniej rzeczą prostą. Szybko mogłoby się okazać, że jednoznaczność konkretu kończy się małym realizmem w rodzaju „Ciotki”. Tak się jednak szczęśliwie dla Brylla złożyło, że po długich latach dążenia do oryginalności fabularnej właśnie w naszych czasach przypomniano sobie, że toposy literackie wędrują poprzez dzieje i nie są wcale niepodzielną własnością tych, którzy, jak dotąd, opowiedzieli je najlepiej. Rymkiewicz pisze dziś „Mięsopusta”, Sito „Fausta” (i to w dwóch częściach!), czemu więc Bryll nie miałby napisać „Betleem polskiego”, „Wesela” czy „Doświadczyńskiego”?Ciekawe jednak, że ci literaci nie tyle adaptują, uniwersalne postawy do współczesności, ile w barokowe, romantyczne, czy (jak to widać na przykładzie powieści Brylla) wkładają okruchy dzisiejszego konkretu. Współcześni „Dziurdziowie” ze „Studium” zamiast zabobonem posługują się kłonicą, kolędnicy jeżdżą „po górach, po chmurach” skuterem, a Doświadczyński rozmawia z komputerem . Jest to więc literatura aluzyjna, która poprzez swoje programowe nigdy i nigdzie stara się rozgrywać tu i teraz, a zarazem wszędzie i zawsze.
Szczytne to dążenia. Ale ukształtowana w XIX stuleciu wyjątkowa sytuacja pisarza, w nowoczesnym społeczeństwie nałożyła nań nowe obowiązki. Teraz, kiedy wyszedł z katakumb, kiedy otrzymał do swojej dyspozycji radiową ambonę i ołtarz telewizji, na cmentarzu sceny teatralnej grzebie on starą sztukę elitarną. Niczym nieboszczyka składanego do trumny myje ją i okadza. Zdejmuje z niej niepotrzebne, mogące się jeszcze przydać ozdoby, zabiera słowa, wkrada się w koligacje. I w ten sposób stwarza nową, dostępną już dla wszystkich literaturę narodową. Literaturę, która stanie się jeszcze jednym ładunkiem masowego przekazu, ukrytym pod patosem udawanej klasyki i melodyjnej zachowawczości. Rozbudziwszy uśpioną gdzieś na dnie naszych serc świadomość tragicznej przeszłości, Ernest Bryll schematyzuje reakcje czytelników na teraźniejszość i udając, że ją opisuje, sprawia, że bezsens naszego życia przyjmujemy z taką samą pokorą, z jaką odnosimy się do dawniejszych wyroków historii. Tezy, które pisarz propaguje, zamknąć można w kilku zdaniach. A więc: warunki geopolityczne uniemożliwiły Polakom stworzenie silnego, zorganizowanego i sprawiedliwego państwa. Nie godząc się nigdy z połowicznością, gotowiśmy byli poświęcać dla idei życie, ale szkoda nam było czasu na uporządkowanie ulic. Każda władza wydaje się nam zła, żadnej nie potrafimy się podporządkować. Królują więc sobiepaństwo, bałagan i słomiany zapał. Stąd polski kompleks wobec cudzoziemców, którym zazdrości się wszystkiego: od arcydzieł kultury i sztuki począwszy, na codziennych dobrach skończywszy. Cudzoziemiec jest w oczach preparowanego przez Brylla „Polaka” uosobieniem życiowej mądrości i zaprzeczeniem sarmackich cnót: gościnności, szczerości, niepowstrzymanej uczuciowości. Nie powstaną więc w naszym kraju szklane domy. Nie nauczymy się „wołać kariera myśląc o ojczyźnie”. Nie, nie będzie lepiej! Pozostała nam zatem wyżerka, wypitka, długie nocne rodaków rozmowy i „ten kabanos jak szpada złamana (...),, butelka jak granat”.
Ironia, powie ktoś. Tak, ironia dla tych, co się na niej znają. Dla tych, którzy wiedzą, od kogo Bryll zapożycza, z kim się identyfikuje. Ironia dla tych, którzy rozumieją jej funkcje jako tropu stylistycznego. Bo tak normalnie, to na ironii znają się wszyscy. I ma ona dwa końce. Jedną z najbardziej gorzkich, ironicznych piosenek Wojciecha Młynarskiego jest: „W Polską idziemy”. Jak to się jednak dzieje, że rewelacyjnie wykonana przez Gołasa, nadawana w radio i przez telewizję, . stała się zarazem hymnem pijaczków? I w podrzędnej knajpie na Grochowskiej usłyszysz: „Nim jedna seta zaszumi w głowie, drugą pijemy!”. Polski pijak jest ironiczny. Zapija, jak twierdzi (a Bryll go w tym utwierdza), swoją duszę zbyt wrażliwą. Zapija przepaść, jaka dzieli jego małość od wzlotów. Ironia, to drwina ukryta pod płaszczykiem szczerości. Ale odmalowana ironia staje się wiernym odbiciem rzeczywistości. Obiektywnym obrazem. Widocznie musiało być coś — pomyśli model literacki — pięknego w mojej pozie, jeśli nadałem się do portretu. Więc pozujmy dalej. Przedstawiając Mężczyznę I, II i III takimi, jakimi są naprawdę, przedstawiając ich jako ironistów, słowem ironizując ironię — przemawia się serio.
Serio! W kraju, w którego stolicy nie można przespacerować się ulicą, by nie natknąć się na pijaka. W kraju, w którym występują wszystkie typy alkoholizmu: robotniczego, administracyjnego, intelektualnego. W kraju, w którym pije się z radości, ze zmartwienia i nudy. W kraju, w którym alkohol służy do załatwiania spraw urzędowych i ulicznych rozgrywek. W tym kraju, pisarz, sumienie narodu, o wódce mówi serio. Pisze:
„Tak, bo kiedy z butli piją
O historii swej gadają.
Wszystkich wrogów wokół biją.
Życie nowe układają.
O coś kłócą się i płaczą.
O coś se do gardła skaczą.
Coś w tym musi być chytrego.”.
Rzeczywiście, coś chytrego! Nie dla nas cywilizacja, my jesteśmy mądrzejsi. My po pół litra wszystkie komputery przechytrzymy.
Analizując fenomen pozycji literackiej Ernesta Brylla, nie sposób wymigać się od poruszenia zagadnień, których rozwiązanie przerasta, rzecz jasna, moje kompetencje. Dopóki jednak nie odpowiem, choćby na swój prywatny . użytek, jaka jest funkcja pisarza w społeczeństwie, czy ma on bawić czy nauczać; dopóki nie zdecyduję, czy o wartości dzieła świadczy jego doraźny sukces, czy „wieczne za grobem zwycięstwo”, nie ruszymy z miejsca. Bryllowi trudno bowiem odmówić konsekwencji. On wie na pewno, że na dziś i na jutro liczy się chwila obecna, że widzowi należy dostarczyć solidnej rozrywki, że skoro, publiczność znudziły recytacje wielkich tez, trzeba je przed nią odtańczyć i odśpiewać, a przez to doprowadzić do ich mnemotechnicznego zapamiętania. On wie na pewno, że pijacki sen o Matce Boskiej w koronie, błogosławiącej nasz naród, jest dla Polaków najsłodszą pociechą. A myśmy przecież jeszcze nie stracili nadziei, że pieniądze, których nie wydamy na wódkę, przyniosą nam mieszkania! I ja to wiem na pewno. Tak samo jak i to, że literatura, sztuka, jeśli wolicie, tylko wtedy jest wartościowa, jeśli mówi coś nowego. Jeśli wydobywa to coś, z czego wszyscy zdajemy sobie sprawę, czego jednak nikt jeszcze nie nazwał. Bryll wie co robi, kiedy swoje „Małe oratorium na dzień dzisiejszy” opiera na tautologicznym wierszyku: Kto ty jesteś? — Polak mały. Jego twórczość tak się bowiem ma do literatury pięknej, jak katechizm do Pisma Świętego.
A katechizm, rzecz jasna, można dogodnie spreparować. W swojej śpiewogranej koncepcji problematyki popularnej Bryll dowodzi, że nasz charakter narodowy wyklucza możliwość poprawy. Mimo, że nie najlepszy może, jest optymalny i sytuacja też jest najlepsza z możliwych. Tym, którzy pragną więcej, rzuca zaś twórca literatury masowej na pociechę dekadenckie: „Chopin gdyby jeszcze żył, też by pił”.
Rzecz w tym, że w swoich utworach dokonał Bryll syntezy polskiej tradycji romantycznej. Tej z Mickiewicza i tej z Lenartowicza. Tradycji patetycznej i sielankowej, oratoryjnej i pastoralnej. Środkiem, który najlepiej posłużył do masowej popularyzacji tak pojętej tradycji, okazała sie śpiewogra. Śpiewogra, którą w jakiś sposób są oratoria i pastorałki, moralitety i narodowe misteria Brylla. Egzorcyzmy podniosły z prochu Konrada, ale w „Balladzie łomżyńskiej” nie biskup, nie rycerze, nawet nie ukryty z tyłu błazen odnosi zwycięstwo. Wszystko spowija kołysanka. Dramaty Brylla rozgrywają się bowiem w zaklętym kręgu narodowego chochoła. Przewija się przez nie refleksja „ach te polskie dzieje” i melodyjne „uśnij, stuśnij”. Mówiąc słowami wiersza: „O czymże myśli Polska i we dnie i w nocy? O ziarenku spokoju”. Widocznie polskiej kobiecie, która „swój dzień powszedni zaczyna o godzinie czwartej rano”, w której domu „wszystko czeka na jej ręce”, potrzeba tylko tego, o czym
„MĘŻCZYZNA I (...) Pewno wszyscy w Polsce mówią sobie:
KOBIETA II Usiądę sobie tak zwyczajnie...
MĘŻCZYZNA IV Odeśpię wszystko...”.
Chociaż coraz bardziej pośpieszne, niestaranne, niedopracowane — utwory Brylla reprezentują godną pozazdroszczenia przejrzystość formalną. Aspirują do rzetelnego opisu rzeczywistości. To prawda, że nikt jeszcze tego opisu nie odczytał, ale wielu twierdzi, że spośród tego wszystkiego, co oferuje współczesna dramaturgia, propozycja Brylla zdaje się próbą najszczerszej analizy świata, w którym żyjemy. To już prawie komplement. A tych nie szczędziła pisarzowi krytyka. I szczędzić będzie coraz mniej, jeśli nie zrozumiemy, że tam, gdzie nie starcza ponadczasowej problematyki utworów Wyspiańskiego, Krasickiego czy Andersena, tam gdzie nie starcza muzyki Katarzyny Gaertner, słowem tam, gdzie zaczyna się myśl Brylla — czeka nas zastrzyk morfiny.
Tej ukołysanej, popadającej w błogostan krytyce perswaduje Bryll z cicha, że przecież nie można zapomnieć o przeszłości, o której wiemy, że była poroniona. Skoro pojęliśmy, że donikąd nas nie zaprowadzą romantyczne baje, skoro utraciliśmy wiarę i zawiedliśmy nadzieję, pozostaje nam sen. Pijacki sen, deliryczny. A kiedy wyśnimy wreszcie ów mistyczny związek, jaki mają ze sobą słoń i sprawa polska, kiedy pogodzimy się z losem i zaakceptujemy ogólną teorię pięknych polskich wad, nie będzie już nikogo, kto by wskazał na Brylla jako na pisarza, którego usprawiedliwiające biadolenie jest syntezą rodzimego lenistwa. Nikogo, kto by w imieniu rzeszy odbiorców masowej sztuki powiedział, że największą, uniemożliwiającą wszelki rozwój winą, jest dorabianie teorii do wad. „A to Polska — właśnie!”.
Ps.
Tekst z 1977 roku - ale Bryll mi go wybaczył a nawet wspierał mnie swoim Autorytetem! Panie Świeć nad Jego Duszą. Część jego pamięci. RIP.
Inne tematy w dziale Kultura