Poczucie polskości. Przez długie lata uważałem je za umysłowego pasożyta, który tylko utrudnia mi moje egoistyczne i hedonistyczne dążenia. Niedawno zrozumiałem, że moja tożsamość narodowa może wspierać te same dążenia, niezmiennie egoistyczne i hedonistyczne.
Daleko mi do ludzi, którzy na ołtarzu ojczyzny składają wolność lub życie. Ich poczucie narodowości jest jak toksoplazma – organizm, który po zainfekowaniu myszy tłumi jej strach przed kotami, a czasem nawet wywołuje podniecenie w reakcji na koci zapach. Moje poczucie polskości jest jak pchła – czasami swędzi, często podnosi mi ciśnienie, niekiedy miewa wpływ na moje decyzje, ale tak naprawdę nie odgrywa w moim życiu istotnej roli. Jednak w przeciwieństwie do pchły, żadnym sposobem nie mogę się tego kąsania pozbyć.
Wiem, bo próbowałem. Kiedy uznałem, że jakiekolwiek uczucia patriotyczne utrzymują się moim kosztem, oczywistym było, że powinienem się od nich uwolnić. W przeszłości nie raz udawało mi się zmieniać moje nawyki myślowe. Wymagało to solidnej wiedzy psychologicznej, czasami drogich podróży i zawsze intensywnej pracy, ale za każdym razem kończyło się sukcesem. Jednak nijak nie mogłem wydalić z siebie poczucia solidarności z Polską i Polakami, nieważne jak bardzo próbowałem. I to dało mi do myślenia.
Bo skoro ja nie mogę się od niego uwolnić, to inni Polacy pewnie również są mu ulegli. Czy tego chcemy czy nie, ta wspólna nam wszystkim idea wpływa na nasze emocje, słowa i działania. Jasne – nie zamierzamy dokonywać bohaterskich czynów, które naszym przodkom zapewniły miejsce na kartach historii. Ale nie jesteśmy też obojętni na osiągnięcia i krzywdy naszego narodu. Nawet kiedy próbowałem zapomnieć o mojej narodowości, coś we mnie burzyło się, gdy słyszałem nieprawdziwe twierdzenia o Polsce: Kiedy jakiś Anglik uważał, że to jego przodkowie złamali Enigmę, a potem bohatersko i bezinteresownie ruszyli nam na pomoc. Albo kiedy inny obcokrajowiec wypowiadał stanowcze oceny polskiego społeczeństwa, nie mając o nim pojęcia. Albo kiedy obwiniał nas o zbrodnie dokonane przez naród, którego nazwy w tym kontekście nie można już wymawiać. Albo wreszcie kiedy spotykałem się ze stereotypem o podludzkiej głupocie naszego plemienia – tego samego, które wydało Skłodowską-Curie, Banacha, Wojtyłę, ... . Te i podobne sytuacje przypominały mi o moich korzeniach. Nie mogłem się ich wyprzeć. I teraz rozumiem, że takich osób jak ja jest 38 milionów.
Może się wydawać, że to co nas łączy to ledwie dostrzegalna nić. Tak rzeczywiście jest - ale tylko dopóki nie mierzymy się z poważnym zagrożeniem. Za dowód niech posłuży to, jak zareagowaliśmy na trwającą rosyjską agresję. Bez żadnej koordynacji podjęliśmy jednomyślną zmasowaną akcję humanitarną. Jej skala zszokowała wszystkich, którzy Polaków nie znają, w tym niejednego z nas samych. A przecież pomagamy nie rodakom, a innemu narodowi. I to narodowi, z którym wciąż mamy wiele napięć. Ktoś może się sprzeciwić, że to nie troska o Ukraińców, a nienawiść do Rosji jest podstawą naszej jednomyślności. Nawet jeśli tak jest, nienawiść do wspólnego wroga to druga strona tego samego patriotycznego medalu.
Ta nić, która poddana próbie okazuje się być stalową liną; ta idea, która na stałe zagnieździła się w naszych głowach; ten głos sumienia, który szepce w każdym z nas to samo – jest ważny. Nie w jakimś romantycznym i abstrakcyjnym sensie. Solidarność wewnątrz naszej 38-milionowej grupy jest ważna w sposób praktyczny - przekłada się na bezpieczeństwo, zamożność i szczęście każdego z nas, każdego dnia. A mnie o wiele łatwiej przejawiać tę solidarność teraz, kiedy rozumiem, że moi rodacy są tak samo podatni na jej wezwanie.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo