Poprzedni wpis był pisany we wzburzeniu, wobec rozczarowania, z żalu i na rauszu. Pora napisać kilka słów trochę trzeźwiej i chłodniej.
Można powiedzieć w skrócie, że to były Mistrzostwa piłki Jabulani (tak to się pisze?) i bramkarzy. Można by dodać dość kiepskie sędziowanie, ale w ogólnym rozrachunku nie było takie złe i nie spowodowało aż tak drastycznych wypaczeń, jak w niesławnym roku 2002.
Wygląda też na to, że współczesna piłka coraz bardziej ewoluuje w stronę tego modelu.
Urugwaj stracił medal (pomijając co prawda, że dostał się do walki o niego wyjątkowo szczęśliwym zbiegiem przypadków, począwszy od żenująco prostej drogi do półfinałów) przez słabego bramkarza. Z turnieju przez bramkarza odpadła Anglia (i chodzi tu nawet mniej o mecz z Niemcami, a bardziej z USA - drugie miejsce w grupie oznaczało arcyciężką drabinkę, która w końcu zabiła Niemców, w zamian za prościutką drabinkę zwycięzcy tej grupy) i Brazylia. Wreszcie finał, wygrany w zasadzie przez Ikera Casillasa, któremu udało się dwukrotnie powstrzymać szarżującego Robbena.
Holandia przegrała - choć ciężko mi to przechodzi przez klawisze - zasłużenie. Grali ostro, ryzykowali, nie wykorzystali sytuacji, które dałyby im tytuł. Szkoda, bo kibicowałem właśnie im - choć raczej przeciwko Hiszpanom, jako że nie cierpię latynoskiego futbolu (latynoskiego' w sensie piłkarsko-rozszerzonym, czyli obejmującym wszystkich, którzy gadają po hiszpańsku lub portugalsku).
Jedyne małe pocieszenie, że wygrała (przynajmniej formalnie) wyraźnie Europa, zgarniając wszystkie trzy medale. Na nie swoim terenie. Po raz pierwszy w historii.
Inne tematy w dziale Rozmaitości