Zawiodłam się na Salonowiczach. Liczyłam na ostrą debatę pod ostatnią notką o przyrodzie, a pojawiło się tylko kilku niezadowolonych i – przepraszam, że to powiem – zaprzeczających rzeczywistości osobników. Nic ciekawego. A szkoda. Bo temat jest poważny. Krytykowałam megakorporacje, krezusów oraz (niektóre) państwa, które w pogoni za szybkim zyskiem eksploatują i zatruwają przyrodę. My, szaraki, nie jesteśmy bez winy, ale to nie my odpowiadamy za bezsensowną nadprodukcję dóbr.
Dzisiaj chciałabym Wam polecić przykry artykuł, z którego dowiecie się, jak absurdalnie kosztowny jest ten cały napędzany przez chciwych producentów konsumpcjonizm:
Szacuje się, że współczesny przemysł tekstylny każdego roku wytwarza ponad 100 miliardów sztuk ubrań, czyli ponad dwukrotnie więcej niż jeszcze 20 lat temu. Te liczby dawno już przekroczyły wskaźniki faktycznego popytu, bo – jak wskazuje raport przeprowadzony na zamówienie McKinsey & Company – odzieży szyje się tak dużo, że ponad 40 proc. wyprodukowanych ubrań nie udaje się sprzedać. Nawet gdyby nagle od jutra wstrzymano produkcję odzieży na całym świecie, wciąż przez kilka lat byłoby jej kilkukrotnie więcej, niż Ziemia byłaby w stanie bezpiecznie pomieścić, a ludzie – zutylizować.
Co mogłoby być alternatywą dla nieokiełznanego apetytu na coraz większy i coraz szybszy zarobek wzmiankowanych w tekście podmiotów gospodarczych, dla których korzystniejsze jest wymuszenie niewolniczą pracą biednych ludzi wytworzenia gigantycznych ilości produktów (tu: odzieży), pomimo iż zostanie ona w znacznej części niesprzedana, niż rozsądne gospodarowanie zasobami, wyrób ubrań lepszej jakości i dopasowanie się do autentycznego popytu? Ma ktoś jakiś pomysł? Komunizm się nie sprawdził, socjalizm też cienko przędł. No ale jakaś forma kontroli nad szalejącym przemysłem tekstylnym być chyba musi. Tu już nie ma mowy o racjonalnym dostosowaniu się do potrzeb (czy nawet zachcianek) konsumentów.
Ano właśnie, kim jesteśmy w tym układzie MY, konsumenci? Otóż dla wielkich, bogacących się zgodnie z ideami turbokapitalizmu „graczy” jesteśmy tym samym, czym byli zwykli ludzie dla komunistów. Paradoks? Bynajmniej. Zarówno dla zatwardziałych kapitalistów, jak i dla komunistów najbardziej wartościowi są ci, co pracują jak woły, dużo zarabiają, dużo konsumują i płacą wysokie podatki. Czy mają rację? Z punktu widzenia ekonomii, gospodarki i produktywności – jak najbardziej. Ale czy wartość człowieka polega na tym, że jest pożytecznym trybikiem w społecznej machinie? No cóż, ja już pisałam, jaka jest różnica pomiędzy dobrem a pożytecznością (tutaj).
Notabene znakomitym przykładem oceniania wartości człowieka po jego „przydatności” dla społeczeństwa jest pytanie jednego z komentatorów pod poprzednią notką: „Człowiek jest istotą ekonomiczną - komu i do czego potrzebni są homoseksualiści?” Już sama sugestia, że homoseksualiści są mniej przydatni niż heterycy, jest dziwaczna. Ale nie o to tutaj chodzi. Znakomicie wpasowuje się to zarówno w kapitalistyczną, jak i komunistyczną ideologię, wedle której jedni obywatele są wartościowi, a inni nie. Czysty utylitaryzm. Rozumując w ten sposób należałoby się pozbyć każdego nieproduktywnego członka populacji: biednych, pobierających zasiłki, bezrobotnych, chorych, starych... Takie podejście jest zaprzeczeniem człowieczeństwa, redukcją moralności i hołdowaniem materializmowi. Czy tego właśnie chcemy?
Miłośniczka przyrody, wierząca w Boga (po swojemu) antyklerykałka, obyczajowa liberałka. Lubię słuchać audiobooków, pisać na Salonie, rozmawiać z ludźmi w Necie. W życiu realnym jestem odludkiem, nie angażuję się społecznie, właściwie to po prostu spokojnie wegetuję, starając się jakoś uprzyjemnić sobie tę swoją marną egzystencję. Mało wiem i umiem, dlatego każdego, kto pisze sensownie i merytorycznie bardzo cenię. Z kolei wirtualne mądrale, które wiedzą jeszcze mniej ode mnie, ale za to uwielbiają kłótnie i nie stronią od ad personam, traktuję tak, jak na to zasługują.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo