Co prawda już się szczegółowo wypowiedziałam na temat mojego stosunku do „prozwierzęcego” języka, ale chciałabym coś jeszcze dorzucić, albowiem na pch24.pl pojawił się bardzo emocjonalny (żeby nie rzec nieco egzaltowany) artykuł na temat „gnojenia” profesora Bralczyka przez tzw. lewactwo:
Bralczyk naruszył niepisane tabu postępactwa – „święte prawo” do egoizmu i samookłamywania się. Podważył wiarę w iluzję prawdziwej relacji, którą zastępuje przelewanie uczuć na zwierzęta oraz ich antropomorfizacja. Prof. Bralczyk obnażył idealistyczne podejście, polegające na przypisywaniu zachowań obiektywnie w przyrodzie niewystępujących, jako konsekwencji wyboru. Brutalnie rozwiał zaklęcia zwierzęcych behawiorystów, karmiących nadzieją na istnienie niezbadanych tajemnic świadomego zwierzęcego umysłu. Co jednak najważniejsze, językoznawca przypomniał starą jak świat maksymę: kto włada mową, włada umysłami. Bo to nie tylko – jak chciałaby „psiamatka” pisząca na łamach Onetu – „taka gra słów”. Podobne dyrdymały można sprzedawać może czytelnikom owego portalu, ale nie specjaliście, który na badaniu procesu kształtowania języka zjadł zęby. „Adopcje” i „pogrzeby” zwierząt „poza-ludzkich” czy inne nowoczesne zabiegi językowe nieuchronnie zbliżają nas w kierunku wielkiego oszustwa równości gatunkowej.
Moje (oby już ostatnie) refleksje na ten temat:
Po pierwsze, już od ładnych paru dekad wiemy (o ile się tylko tym interesujemy), że wiele gatunków zwierząt posiada świadomość, a niektóre nawet samoświadomość. Zwierzęta myślą, czują, współpracują (tego słowa nie lubi blogerZetjot :)), pamiętają, uczą się, mają swoje rytuały, etc. Wciąż nas czymś zaskakują. Dlatego pomimo głębokiej niechęci do fanatyków typu pani Sylwia Spurek, nie mogę odmówić racji tym, którzy przypisują swoim pupilom zdolność rozumowania czy odczuwania emocji.
Po drugie, nie zgadzam się z tym, iż czułostkowe podejście do psów i kotów na poziomie języka jest psuciem kultury, obyczajów, prawa. Nie, moi państwo, kultura JUŻ się zmieniła. Zmiany nie są nam narzucane odgórnie, tylko zachodzą oddolnie. I to nie przez nadmierną miłość do zwierzaków ludzie rezygnują z potomstwa, tylko na odwrót – najpierw nie chcą mieć dzieci, a potem przelewają uczucia na „braci mniejszych”.
Po trzecie, nasza mieszkająca pod jednym adresem rodzina składa się z dwójki dorosłych osób płci przeciwnej, jednego dziecka oraz dwóch kotów (braciszka i siostrzyczki). Naturalnie dziecko stoi na o wiele wyższym poziomie niż futrzaści podopieczni. Niemniej ci drudzy są również dla nas bardzo ważni. Mają u nas dożywotni wikt, nie wyjeżdżamy bez nich na dłużej niż jeden dzień, znosimy pewne ich wybryki. Czy nasze koty umrą czy zdechną? Przepraszam, a czy to naprawdę jest takie ważne? Nie słowa się liczą, a czyny. Co dedykuję oburzonym na „infantylizm” lewaków prawicowcom: nie marnujcie czasu na krytykę „psich matek”, tylko weźcie się za rozmnażanie, to w ciągu dwudziestu lat nakryjecie swoich oponentów czapkami. :)
Zapraszam do rzeczowej dyskusji.
Miłośniczka przyrody, wierząca w Boga (po swojemu) antyklerykałka, obyczajowa liberałka. Lubię słuchać audiobooków, pisać na Salonie, rozmawiać z ludźmi w Necie. W życiu realnym jestem odludkiem, nie angażuję się społecznie, właściwie to po prostu spokojnie wegetuję, starając się jakoś uprzyjemnić sobie tę swoją marną egzystencję. Mało wiem i umiem, dlatego każdego, kto pisze sensownie i merytorycznie bardzo cenię. Z kolei wirtualne mądrale, które wiedzą jeszcze mniej ode mnie, ale za to uwielbiają kłótnie i nie stronią od ad personam, traktuję tak, jak na to zasługują.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości