Niektórzy z przerażeniem stwierdzają, że we współczesnej popkulturze, głównie w filmach i serialach, coraz częściej pojawiają się wątki z wszelkiego rodzaju mniejszościami. Osoby niebinarne, geje, lesbijki i biseksy, transseksualiści, Murzyni, Latynosi, Azjaci i przede wszystkim kobiety, dużo kobiet – to wszystko sprawia, że przeciętny biały heteroseksualny mężczyzna nie ma się już z kim utożsamiać. Dołóżmy do tego prawicowy światopogląd i nagle świat zaczyna się jawić w potwornie mrocznych barwach: oto nadchodzi genderowa rewolucja, która zmiecie ze sceny tak drogi sercom wielu z Was patriarchat. :) Czy słusznie jednak marudzi się na obecność homosi i transów w takim Netflixie? Przyjrzyjmy się temu zjawisku:
Trzeba sobie też zdawać sprawę, że przemiany w amerykańskiej kulturze popularnej zachodzą już od kilku dekad. Poseł Bortniczuk może sobie mówić, że kiedyś nie było produkcji o lesbijkach, ale przecież słynny serial „Słowo na L” powstał w 2004 roku, kiedy Netflix był jeszcze wysyłkową wypożyczalnią filmów. Oryginalne „Porady różowej brygady” to rok 2003. „Queer as Folk” – kultowy serial o grupie młodych gejów – 2000 rok. Nawet w powszechnie kochanych „Przyjaciołach” emitowanych od 1994 roku mamy wątek lesbijskiej pary wychowującej razem dziecko. Geje i lesbijki nie pojawili się w amerykańskiej popkulturze wraz z Netfliksem. Fakt, że kiedyś widzowie musieli sami znaleźć te wątki, a dziś platforma grupuje je w jedną kategorię, świadczy jedynie o tym, że istnieje grupa, dla której są to treści ważne i interesujące.
Czyli tych filmów i seriali, w których pojawia się wątek gejowski czy transowy, jest w rzeczywistości mniej niż straszą prawicowi publicyści i politycy. Dlaczego więc tak im te wątki przeszkadzają? Czy nie chodzi głównie o to, że oswaja się – przede wszystkim młodych – widzów z obecnością INNOŚCI? Czy jest to tzw. źle rozumiana tolerancja, która pod płaszczykiem inkluzywności biczuje każdego, kto ośmiela się mieć inne zdanie? Moim zdaniem krytyka konserwatystów jest chybiona i tak dalece przesadna, że nie sposób się do niej na poważnie ustosunkować. Ja wiem, że teraz modnie jest narzekać na trend zwany woke, lecz ile produkcji epatuje takimi rozwiązaniami? Jeśli ktoś omija daną rzecz, gdyż występują w niej postaci niebinarne, sprawcze i dominujące laski czy osoby o innym niż biały kolorze skóry, to chyba do owej rzeczy po prostu nie dorósł. Każde społeczeństwo na świecie składa się ze zróżnicowanych osobników, nie ma co histeryzować, że w jakimś obrazie pojawi się lesbijski pocałunek, drag queen czy gorąca, agresywna Latina.
Oczywiście pewne reżyserskie pociągnięcia są absurdalne i to akurat warto punktować. Np. obsadzanie czarnoskórych w rolach XIXwiecznej arystokracji. I tutaj też, tym razem słusznie, jest brany na celownik Netflix:
Poprawność polityczna jest tak ciężkostrawna jak powieści socrealistyczne. W tych ostatnich obowiązywał schemat postępowego chłopa i robotnika broniącego się przed wstecznikiem burżujem czy sabotażystą, w dziełach współczesnych poputczików musi występować dobry gej, wysoko postawiony Murzyn i religijny, najchętniej katolicki, ciemnogród. O ile czarnoskóry aktor grający dyrektora w korporacji czy ministra we współczesnym rządzie nie jest niczym rażącym (choć i tak obsada często wynika z autocenzury), to gdy w serialu „Bridgertonowie” w niektóre role angielskich arystokratów XIX stulecia wcielają się Murzyni, to realizm spada twarzą na twardy bruk. No ale Netflix potrafi - w imię postępu - taranem wepchnąć postępowe treści w każde, nawet najbardziej niepozorne, dzieło.
W tym wypadku mogłabym nawet przyznać rację konserwatystom, że obyczajowy bzik popularnej platformy streamingowej jest winą szalejącej poprawności politycznej. Murzyni w XIXtym wieku byli pariasami społeczeństw Europy i USA, co, rzecz jasna, kłóci się z celami postawionymi sobie przez postępowych reżyserów i producentów. Ale już sama obecność czarnoskórego w roli postaci decyzyjnej w filmie czy serialu o czasach współczesnych nie powinna nikogo szokować. Awans społeczny stał się faktem, niejeden czarny zrobił karierę i warto o tym kręcić produkcje.
Ja osobiście rzadko coś oglądam; zbyt szybko się nudzę i porzucam dany obraz. Ale jeśli już miałabym coś zaliczyć, to nie miałoby dla mnie specjalnego znaczenia, czy w danym dziele występuje homoś, trans, Murzyn czy Azjata. Może nawet wystąpić mnóstwo Żydów, ateistów, katolików czy osób niepełnosprawnych. Ważne, żeby film czy serial był ciekawy, proponował niebanalne zwroty akcji i zachwycał scenografią. W końcu jesteśmy widzami po to, żeby uprzyjemnić sobie czas, a nie po to, żeby szukać dziury w całym, bo zobaczyliśmy ciężko umalowanego transwestytę czy kobietę w roli agenta 007. Owszem, to ostatnie – czyli zastępowanie facetów babami – niespecjalnie mi się podoba, lecz jeśli fabuła przekonuje mnie do siebie, jestem w stanie to ścierpieć. :) A narzekactwo na popkulturę pozostawmy zawodowym tradycjonalistom oraz Kościołowi.
Miłośniczka przyrody, wierząca w Boga (po swojemu) antyklerykałka, obyczajowa liberałka. Lubię słuchać audiobooków, pisać na Salonie, rozmawiać z ludźmi w Necie. W życiu realnym jestem odludkiem, nie angażuję się społecznie, właściwie to po prostu spokojnie wegetuję, starając się jakoś uprzyjemnić sobie tę swoją marną egzystencję. Mało wiem i umiem, dlatego każdego, kto pisze sensownie i merytorycznie bardzo cenię. Z kolei wirtualne mądrale, które wiedzą jeszcze mniej ode mnie, ale za to uwielbiają kłótnie i nie stronią od ad personam, traktuję tak, jak na to zasługują.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo