Pod notką, w której broniłam wysiłków tłumaczki, która podjęła się popełnić nową wersję „Ani z Zielonego Wzgórza”, większość komentatorów skupiła się na nieszczęsnym tytule, który z „Green Gables” stał się „Zielonymi Szczytami”. W tym wypadku niechętnie przyznałam Wam rację, Polakowi słowo „szczyt” kojarzy się głównie z górą. Ale nagle mnie olśniło: przecież pani Bańkowska nie była pierwszą, która dokonała takiej właśnie translacji!
"Dom o Siedmiu Szczytach" to jedna z najwybitniejszych powieści Nathaniela Hawthorne'a (1804-1864) - klasyka amerykańskiego romantyzmu. Utrzymana w konwencji romansu grozy historia namiętności, wielkich upokorzeń i tragedii oraz drobnych radości, jest jednocześnie barwną kroniką purytańskich rodów osiadłych w Nowej Anglii.
Zakładam, iż powieść „The House of the Seven Gables” Hawthorne'a nie jest znana większości bywalców Salonu, stąd stanowczy sprzeciw wobec najnowszego tłumaczenia dzieła L. M. Montgomery. Czy przekład tej pierwszej lektury wywołał swego czasu równie gorące poruszenie? Czy debatowano nad obcym Polakom wyrazem w tytule? Pierwsza polska edycja pochodzi z 1959 roku. Może liczy się nie tyle przyjemne spolszczenie, ile tradycja? Gdyby od samego początku zachować oryginalne imię i dosłowne tłumaczenie „Anne of Green Gables”, nie byłoby żadnych sprzeciwów?
Już pomijam fakt, że wszyscy krytykanci otoczyli sam tytuł, a przecież tłumaczka odwaliła kawał ciężkiej roboty, poprawiając infantylną (podobno) i nieco przekłamaną treść „Ani...”. A to przecież chyba najistotniejsze, prawda? Z całej mojej poprzedniej notki wychwycono tylko ów niefortunny skądinąd tytuł (którego jednak można by bronić, powołując się na casus Hawthorne'a) oraz drwinę z prawicowych lemingów, które nowy przekład wzięły za zamach na ich święty sentyment.
Jeden z komentatorów zarzucił mi, że nie znam się na opisywanym przeze mnie temacie, gdy inną wagę przykładam do wierności tłumaczenia poezji, a inną do wierności tłumaczenia prozy. Otóż nie można, moim zdaniem, uważać tych dwóch działów za równoznaczne. Weźmy choćby rymowankę, z którą miałam do czynienia na studiach, a której mnóstwo polskich wersji napisał nieoceniony pan Stanisław Barańczak:
Candy is dandy, but liquor is quicker.
Nie mam już kartki, na której przed kilkunastu laty podane wypisane były tłumaczenia p. Barańczaka, ale w Sieci można znaleźć co nieco:
Kawa się nadawa, lecz gorzała szybciej działa.
Herbata też zbrata, ale martini szybciej to czyni.
Kakao też by działało, ale jest szybszy program: sto gram.
Sok z pomarańczy jest tańszy, lecz dolać wódki – są skutki.
Tort podany na tacy jest cacy, whisky wlana do wnętrza jest prędsza.
Coctaile mleczne są bezskuteczne, ale wóda czyni cuda.
Butla Perriera – wciąż jest bariera, łyk Bloody Mary – nie ma bariery.
Melba z bananem – podejściem wyszukanem, sto gram z grzybkiem – szybkiem.
I tym podobne, i tak dalej. Pan Barańczak zachował sens, rym oraz zwięzłość wierszyka. Będę się upierać, że właśnie dlatego poezję można (choć nie zawsze!) tłumaczyć bardziej swobodnie. Po prostu wymusza to jej forma. Proza z kolei, a konkretnie beletrystyka, nawet jeśli czasami przypomina lirykę, może być i powinna oddana jak najwierniej, nie ma bowiem ograniczenia formy, ilości sylab w wersie, etc.
Jak wspomniałam w poprzednim poście, odchodzi się od nagminnego onegdaj zwyczaju spolszczania obcojęzycznych imion. Kiedyś było to naturalne i zasadzie rozsądne, gdyż większa część populacji nie znała zbyt dobrze innych języków. Dzisiaj, w dobie powszechnej znajomości angielskiego i hulania po rozmaitych, nie tylko polsko- czy anglojęzycznych stronach w Internecie, nie ma większego sensu trzymać się takich potworków jak „Szekspir”, „Szopen” czy „Wolter”. Ba, jestem przekonana, że za jakiś czas przestaniemy pisać o królowej Anglii per „Elżbieta”, jej synu per „Karol”, o dawnej władczyni Rosji per „Katarzyna”, a o królach Francji per „Ludwik”. Oryginalne imiona zawitają w książkach, mediach, lecz także języku potocznym. Naturalnie w (być może bardzo długim) okresie przejściowym będzie to wywoływać ogromne kontrowersje, a lamentom o mordowaniu „pięknej polskiej tradycji” nie będzie końca, lecz jak to niemal zawsze się dzieje, nowe w końcu zwycięży.
Jeżeli ktoś ma jakieś uwagi co do powyższego (wiem, że dość prostackiego) wywodu lub chciałby się podzielić np. wrażeniami z lektury „Anne z Zielonych Szczytów”, chętnie przeczytam i życzliwie odniosę się do merytorycznej krytyki. Nie zamierzam jednak cierpliwie znosić narzekania dla samego narzekania czy sugestii, że wszystko, co burzy dawne obyczaje, jest przesycone neomarksizmem i lewactwem. :)
Miłośniczka przyrody, wierząca w Boga (po swojemu) antyklerykałka, obyczajowa liberałka. Lubię słuchać audiobooków, pisać na Salonie, rozmawiać z ludźmi w Necie. W życiu realnym jestem odludkiem, nie angażuję się społecznie, właściwie to po prostu spokojnie wegetuję, starając się jakoś uprzyjemnić sobie tę swoją marną egzystencję. Mało wiem i umiem, dlatego każdego, kto pisze sensownie i merytorycznie bardzo cenię. Z kolei wirtualne mądrale, które wiedzą jeszcze mniej ode mnie, ale za to uwielbiają kłótnie i nie stronią od ad personam, traktuję tak, jak na to zasługują.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura