Z zainteresowaniem przeczytałam wczoraj notkę o nowym przekładzie słynnej książki Lucy Maud Montgomery pt. „Ania z Zielonego Wzgórza”. To znaczy – teraz jest to już „Anne z Zielonych Szczytów”. Nowe tłumaczenie wywołało dość negatywną reakcję. Już sam tytuł budzi kontrowersje. Jestem chyba jedną z nielicznych osób, którym podoba się (do pewnego stopnia) inicjatywa autorki, żeby WIERNIE przetłumaczyć popularną powieść, a zatem dodam kilka słów od siebie.
Zacznę od tego, że wspomnianym tekstem zagotowało się od prawicowego wzmożenia, które w nowej wersji książki każe się niektórym dopatrywać neomarksistowskich zakusów na niewinność młodzieży. Bzdura kompletna, ale dla osób intelektualnie niewyrobionych, za to o dużym stopniu sfanatyzowania (innymi słowy – dla prawicowych lemingów) każda istotna zmiana czegoś, do czego byli przyzwyczajeni od dzieciństwa, jest zamachem na ich wiarę, tradycję i wartości. Od razu padają oskarżenia o hołdowanie politycznej poprawności, wprowadzanie cancel culture czy tym podobne bzdety. Z takimi osobami nie ma nawet co polemizować, żyją we własnej bańce pełnej urojeń i cierpią na syndrom oblężonej twierdzy.
Inna sprawa, że pani Anna Bańkowska mogła się w swoim pragnieniu jak najuczciwszego przekazu literackiego posunąć nieco za daleko. Faktycznie, owe „zielone szczyty” to dość niezręczny przekład, przeciętnemu Polakowi z niczym sensownym się nie kojarzą. Tłumacz powinien w ramach licentia poetica tak dopasować tekst do możliwości poznawczych jego czytelników (pozwalając sobie przy tym nawet na niewielkie naciągnięcia, podkoloryzowanie czy grę słów), żeby ci mogli sobie bez większej trudności zwizualizować opisywany obiekt czy zjawisko. Jednak o ile w przypadku poezji trzeba przede wszystkim oddać jej ducha (zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z rymami czy konkretną ilością sylab w wersie), o tyle epika powinna być przekładana jak najwierniej, gdyż dotyczy (zazwyczaj) namacalnej rzeczywistości, a nie samych odczuć czy wrażeń. Z tego, co przeczytałam (opieram się wyłącznie na Salonowym artykule), stare tłumaczenia nie były wolne od przeinaczeń; czasami coś było dodane, a czasami odjęte. Dla mnie to zamach na suwerenność i inwencję autora, umniejszanie jego dzieła i oszukiwanie czytających. Być może pani Bańkowska mogła się bardziej postarać, a być może przekraczało to jej umiejętności, dała nam jednak taką książkę, jaką napisała pani Montgomery. Może kiedyś doczekamy się wiernego, a zarazem pięknego przekładu, lecz na razie i tak mamy solidny postęp. Nie ma bowiem niczego szlachetnego w pisaniu powieści na nowo, wbrew intencjom autora, co zrobiła pierwsza tłumaczka.
Zdaję sobie sprawę, iż dla wielu osób stara wersja stanowi cenny element dzieciństwa, którego za nic nie chciałyby utracić. Przyzwyczajeni do konkretnych słów i zwrotów, oburzają się na drastyczne modyfikacje i odrzucają to, co dla nic jest zapewne nieudanym eksperymentem lingwistycznym. Tymczasem sprawa jest jasna: albo stawiamy na sentyment, albo na prawdę. Pamiętam swoje rozczarowanie, kiedy dowiedziałam się, że pierwotne tłumaczenie baśni Andersena było dokonywane z innych języków niż oryginalny. I nadzieję, że uda mi się kiedyś nabyć nowe, ty takim razem autentyczne, prawidłowe i rzetelne. Andersen to pisarz niezwykły, jego utwory zachwycają trafnością opisów, giętkością języka, wrażliwością na piękno świata, czułością, z jaką traktuje swoich bohaterów, oryginalnością treści. Co jednak, jeśli zostałam zwiedziona fantazją tłumacza? Czy nie powinnam przeczytać jak najwierniejszej wersji tych wspaniałych powiastek, którymi delektowałam się za młodu? Podobnie jest z „Anne z Zielonych Szczytów”. Można wypominać leciwej pani tłumaczce niejaką toporność przekładu, lecz należy docenić tytaniczną prace, jaką wykonała, by kolejne pokolenia zapoznały się z takim światem rudowłosej dziewczynki, jaki odmalowała autorka.
A to nieszczęsne imię Anne? Czy nie należało zachować spolszczenia? Warto tu zauważyć, że kiedyś nagminnie stosowano polskie odpowiedniki obcojęzycznych imion. Obecnie obowiązuje odwrotna tendencja: szanuje się odmienność kulturową, także (a może zwłaszcza) w zakresie nazw własnych. To również przybliża dzieci do opisywanej rzeczywistości, która była przecież inna niż w naszym kraju. Czy chcielibyśmy, żeby Jacki, Agnieszki, Piotrki czy Małgosie z rodzimych powieści i opowiadań były przerabiane na Jacków, Agnes, Peterów czy Margaret? Przyzwyczajenie się do tego nowego podejścia zajmie trochę czasu, lecz młodym pójdzie z tym łatwo. Starsi czytelnicy będą musieli pogodzić się ze zmianami i co najwyżej odkurzyć stare wydania wzmiankowanej powieści.
Traktuję literaturę bardzo serio. To jedno z najwspanialszych osiągnięć ludzkości, nieoceniona zdobycz kulturowa, która przekazuje więcej, dokładniej i piękniej niż jakakolwiek inna sztuka. Bez epiki, liryki i dramatu bylibyśmy znacznie ubożsi duchowo, społecznie i emocjonalnie, wręcz niedorozwinięci, a na pewno w jakimś sensie ułomni. Dlatego nie można lekceważyć pracy twórców, którym podczas płodzenia danej rzeczy towarzyszy konkretna wizja, którzy chcą przekazać reszcie społeczeństwa coś, co jest częścią ich jestestwa i co bardzo wiele dla nich znaczy. Ideałem byłoby czytanie wszystkich książek w oryginale, ilu jednak ludzi zna więcej niż dwa, trzy języki obce w stopniu umożliwiającym właściwy odbiór dzieła? Dlatego ceńmy uczciwych, profesjonalnych tłumaczy, gdyż stanowią pomost pomiędzy myślą pisarza (lub poety bądź dramaturga) a rzeszą ufnych czytelników. Pani Bańkowska może i nie jest najlepszą z tłumaczek cyklu o pannie Shirley, lecz uczciwości, pracowitości i (co zaskakujące w tym wieku) świeżego spojrzenia nie sposób jej odmówić.
Pisząc niniejszą notkę opierałam się WYŁĄCZNIE na informacjach z linkowanego artykułu o nowym przekładzie. Niemniej krytykanci tak samo jak i ja mają do dyspozycji jedynie przedstawiony nam fragment wywiadu z tłumaczką. Proszę więc nie zarzucać mi, że chwalę książkę nie zapoznawszy się pierwej z jej treścią. Chwalę jedynie zamiar i pracę pani Bańkowskiej.
Miłośniczka przyrody, wierząca w Boga (po swojemu) antyklerykałka, obyczajowa liberałka. Lubię słuchać audiobooków, pisać na Salonie, rozmawiać z ludźmi w Necie. W życiu realnym jestem odludkiem, nie angażuję się społecznie, właściwie to po prostu spokojnie wegetuję, starając się jakoś uprzyjemnić sobie tę swoją marną egzystencję. Mało wiem i umiem, dlatego każdego, kto pisze sensownie i merytorycznie bardzo cenię. Z kolei wirtualne mądrale, które wiedzą jeszcze mniej ode mnie, ale za to uwielbiają kłótnie i nie stronią od ad personam, traktuję tak, jak na to zasługują.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura