Ciekawą notkę napisał Kemir: o odrzuceniu. Co prawda w kontekście wigilijnego stołu, lecz można jego zapatrywania rzutować na ogólną postawę życiową, jaką przyjmuje większość z nas. A może nawet wszyscy. Albowiem odrzucenie tego, co uważamy za złe, a tym samym i tych, którzy to zło czynią, jest powszechne, naturalne i, cóż... chyba prawidłowe. Inaczej się nie da. Tak mi się wydaje. To znaczy, da się, niemniej bezwzględna akceptacja każdego „grzesznika” skutkowałaby paskudnym permisywizmem, brakiem zasad, jakichkolwiek granic, których nie wolno przekroczyć. My zresztą nie tylko nie chcemy i nie możemy akceptować każdego, my tego po prostu robić... nie umiemy.
Tak więc odrzucamy. Ale kogo? Czy tylko ludzi czyniących coś obiektywnie podłego? Nie, to nie takie proste. Mało kto powie o sobie, że jest sukinsynem, człowiekiem z gruntu złym i zawsze dążącym do zła. Praktycznie każdy uważa siebie za w miarę porządnego, no, może nieco omylnego gościa. Ale za złego? Nieeee. To inni są źli. To inni postępuje podle, głupio, błędnie. Dla katolika błądzącym i to poważnie osobnikiem będzie chociażby taki homoseksualista. Dla gejowskiego aktywisty – moralizujący ksiądz. Dla ekologa – prezesi korporacji zatruwających środowisko. Dla przedsiębiorcy – walczący o płacę minimalną związkowcy. I tak dalej. Każdy osądza ze swojego punktu widzenia, oskarżając co prawda o konkretne przewinienia, lecz zawsze według swojej indywidualnej moralności.
Że co? Że nie ma indywidualnej moralności? Że istnieje tylko jedna, prawdziwa, jedynie słuszna? Tak powie każdy o swoich własnych przekonaniach. Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, obchodzone konformistycznie i przez wierzących, i niewierzących. I w te Święta znowu jesteśmy jako naród podzieleni, skłóceni, nastawieni do siebie negatywnie. Nie ma żadnej jedności, ponad podziałowej zgody, a o autentycznej miłości bliźniego to już w ogóle nie ma co mówić. Pewnym ludziom się ręki nie podaje, nie sadza ich do stołu, nie łamie z nimi opłatkiem. Byłoby to poniżej naszej godności, wbrew naszym poglądom, wbrew nam samym.
No więc dobrze, tak być chyba musi. Nie jest to stan idealny, lecz może lepszy niż chorobliwa tolerancja wszystkich i wszystkiego, będąca w gruncie rzeczy stanem totalnej moralnej obojętności. Niektórzy twierdzą, iż jest to przeciwne nauce Chrystusa, który kazał kochać także i wrogów. Jednak patrząc na dwa tysiące lat chrześcijaństwa, bardzo, bardzo niewielu ludzi wzniosło się do poziomu, na którym nie ma już miejsca na nienawiść, pogardę czy potępienie. Przeciwnie, jakieś 90 % historii naszej cywilizacji to właśnie surowe osądzanie, wykluczanie, karanie i zwalczanie tych, którzy nie przestrzegają przyjętych przez ogół zasad. Tyle, że te zasady zmieniają się: ze stulecia na stulecie, z dekady na dekadę... Obecnie znajdujemy się w punkcie, w którym przy jednoczesnym istnieniu bezwzględnych reguł, które muszą być przez wszystkich przestrzegane, istnieje niespotykana, niezwykła i traktowana obecnie niczym bożek wolność osobista. Nie wolno Ci mordować, kraść, bić, niszczyć, oszukiwać, dręczyć, poniżać, ale wolno Ci wierzyć, w co zechcesz, pieprzyć się, z kim zechcesz (o ile on/ona również wyraża na to zgodę), pracować, gdzie zechcesz, zadawać się, z kim zechcesz, poruszać się swobodnie po kraju (i nie tylko), urządzić dom wedle swojego gustu, kupować, co Ci się zamarzy, prowadzić niemal każdy interes, no i wreszcie, wreszcie, proszę państwa – głosić takie poglądy, jakie Ci się tylko ulęgną w Twojej małej, ograniczonej główce. No dobrze, do przemocy nawoływać nie wolno, propagować nazizmu też nie, ale poza tym – hulaj dusza, wolność słowa na całego.
Tym samym tworzą się w Internecie kółka wzajemnej masturbacji, kręgi wspierających się fanatyków, całe portale promujące określoną postawę moralną, blogi skupiające wyznawców dowolnej ideologii, dziesiątki filozofii kuszących bardzo różnymi dogmatami i założeniami. Dla każdego coś miłego, nie ma tabu, nie ma błędu, wszystko jest względne i każdy może iść za głosem wybranego guru. No i oczywiście w gronie podobnych sobie każdy głupiec uzna się za mędrca. W końcu dziesiątki much nie mogą się mylić, prawda? I tak kwitnie przekonanie o własnej racji, nieomylności, intelektualnej i etycznej wyższości nad innymi. Nad „onymi”. Bo „oni” chcą nas zniszczyć, chcą nam zabrać to, co się nam należy, do czego mamy święte prawo, chcą zmieniać nasz świat wedle swojego gustu. Trzeba z nimi walczyć, sprzeciwiać się złu.
I ja pewnie też lepsza nie jestem, a może nawet jestem nieco gorsza, bardziej skora do osądu, gdyż uważam np. zarówno prawicowców, jak i lewicowców za osoby z klapkami na oczach, mocno ograniczone i pozbawione zdrowego rozsądku. Nie każdego zaprosiłabym do swojego domu, ba!, nie każdemu nawet pomogła. Tak, niektórych zdecydowanie kopnęłabym w tyłek. Zero wyrzutów sumienia. Wiem też jednak, że właśnie taka postawa jest skrajnie przeciwna nauce Chrystusa. No ale ja się jej przecież wyrzekłam. Uczciwie, szczerze, żeby nie być hipokrytką. A Wy?
Miłośniczka przyrody, wierząca w Boga (po swojemu) antyklerykałka, obyczajowa liberałka. Lubię słuchać audiobooków, pisać na Salonie, rozmawiać z ludźmi w Necie. W życiu realnym jestem odludkiem, nie angażuję się społecznie, właściwie to po prostu spokojnie wegetuję, starając się jakoś uprzyjemnić sobie tę swoją marną egzystencję. Mało wiem i umiem, dlatego każdego, kto pisze sensownie i merytorycznie bardzo cenię. Z kolei wirtualne mądrale, które wiedzą jeszcze mniej ode mnie, ale za to uwielbiają kłótnie i nie stronią od ad personam, traktuję tak, jak na to zasługują.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości