Nieraz natrafiam na zarzuty skierowane do tzw. miłośników zwierząt, w tym do mnie, że jesteśmy hipokrytami, gdyż bardziej nas obchodzi los pieska, kotka, wilczka, kurczaka czy innego stwora niż płodu, którego matka chce się pozbyć z brzucha. No bo jak to: litować się nad zwierzakiem, a jednocześnie popierać aborcję???
No więc uświadamiam wszystkim walecznym obrońcom nienarodzonej dziatwy, że mój stosunek do aborcji jest raczej negatywny. Nie popieram przerywania ciąży, jednak rozumiem, iż zdarzają się sytuacje, kiedy wydaje się to najlepszym wyjściem. Zrozumienie to nie to samo, co akceptacja. Nie podpisałabym petycji ani o zaostrzenie, ani o liberalizację obecnego prawa. Gdybym poznała kobietę po aborcji, nie potępiłabym jej, lecz gdyby miała ich kilka, uznałabym ją za durną cipę. I na tym koniec.
Każdy ma swoje priorytety. Jedni emocjonują się Polską i tzw. polskością; drudzy walczą o prawa homosiów, biseksów i transów; jeszcze inni pasjonują się naukami ścisłymi i chcą je propagować wśród motłochu, konkurując nieco bezsilnie ze znacznie łatwiej przyswajalnymi treściami. Dla mnie natomiast, poza moją rodziną, liczy się bardzo niewiele rzeczy; jedną z nich jest przyroda jako taka oraz dobrostan zwierząt. Nie, żebym była jakąś prawdziwą pasjonatką, co to łazi po lasach, łąkach i mokradłach, podpatrując wszelką gadzinę, czy choćby godzinami ogląda filmy przyrodnicze i zaczytuje się w eko-literaturze. Nie, jestem tylko umiarkowaną entuzjastką, która ma jednak kilka konkretnych poglądów odnośnie ludzkiego podejścia do przyrody bądź traktowania zwierząt (zarówno dzikich, jak i domowych).
Zdaję sobie sprawę, iż nie przekonam zwolenników hodowli zwierząt na futra czy tresowania do wykonywania sztuczek do swoich racji. Tak jak nie przekonam zaciekłego weganina, iż jedzenie mięsa jest dozwolone czy wręcz potrzebne dla zdrowia. Niezmiernie trudno zmienić poglądy dorosłego człowieka, nawet – a może zwłaszcza – w ramach racjonalnej dyskusji. Z tego samego powodu proszę: nie zarzucajcie mnie tekstami o aborcji, LGBT, Kaczyńskim, konstytucji, Niemcach, Żydach czy innych „zagrożeniach” czyhających tuż za rogiem, bo mnie te akurat sprawy nieszczególnie obchodzą. Jeśli ktoś traktuje wizję seks-edukacji czy napływ muzułmanów do Europy jako zapowiedź Apokalipsy, to we mnie partnera do rozmowy nie znajdzie. Nie z racji moich rzekomo lewicowych ciągot, tylko braku emocjonalnego zaangażowania. Dla mnie prawdziwym zagrożeniem jest eksploatacja i zatruwanie środowiska naturalnego, przy czym nie stawiam się w roli eksperta, po prostu skomentuję od czasu do czasu medialne doniesienia o stanie, w jakim znajduje się nasza planeta.
Chciałabym tutaj mocno podkreślić, iż życzliwy, może nawet odrobinę egzaltowany stosunek do przyrody tudzież wzruszanie się losem zwierząt NIE są równoznaczne z wiarą w ich naturalną dobroć, mądrość, wdzięczność czy szacunek do siebie nawzajem. Świat fauny to bezustanna walka, czyhanie na ofiarę, lęk o własne życie, ból, choroby, brak litości dla wroga (poza przypadkami, kiedy wewnętrzne tarcia kończą się wraz z okazaniem uległości przez przegranego). To MY, ludzie, mamy się wykazywać moralnością, współczuciem, czułością wobec zwierząt, a nie one wobec nas. To NASZE uczucia i przekonania dyktują, jak się zachowamy. Człowiek, który nie potrafi dostrzec w zwierzęciu cierpiącej istoty, której życie też ma jakąś wartość, niewiele się od tego zwierzęcia różni.
Dlatego też, proszę szanownego państwa, proszę mi tutaj bambinizmu nie imputować! :) Ja się tylko zachwycam pięknem i majestatem przyrody, nawet jeśli uważam ją za byt całkowicie amoralny. W obliczu niepewnej przyszłości, świrozy na punkcie pandemii, rozmaitych teorii spiskowych, ludzkiej wrogości, a nawet moich własnych niebotycznych wad, natura jawi mi się jako ostoja trwałych, niewzruszonych praw i porządku, coś nadzwyczaj cennego i godnego zachowania we w miarę dobrym stanie. A ta jej część, która została przez nas tysiące lat temu udomowiona, okazuje się często być lepszym towarzyszem niedoli niż ludzcy pobratymcy.
Nie wzywam nikogo do porzucenia wygód cywilizacji i zamieszkania wzorem Thoreau w jednoizbowej chatce. Sama też tego nie zrobię. Natura jest nam niezwykle potrzebna, nie tylko jako spichlerz czy magazyn dóbr, jednak w żadnym wypadku nie można powiedzieć, iż jest naszym przyjacielem. Nasi przodkowie musieli walczyć z napierającym na nich lasem, drapieżnikami, kaprysami pogody, i dzięki ich wytrwałości możemy sobie teraz siedzieć przy kompie i oglądać z bezpiecznej odległości hasające po sawannie lwy czy pluskające się w wodzie hipopotamy. Ba, może właśnie dlatego, że przeistoczyliśmy się w pieski kanapowe i nie musimy już walczyć z przyrodą o terytorium i zasoby, zaczęliśmy za nią tęsknić i marzyć o odnalezieniu do niej drogi powrotnej? Jako istoty obdarzone uczuciami wyższymi, moralnością, rozwiniętą duchowością, ulegamy pokusie ratowania rannych zwierząt, chronimy ginące gatunki, zalesiamy nieużytki. I dopóki nie zaczynamy wierzyć, iż zwierzątko jest ożywioną pluszową maskotką, dopóty nie jest jeszcze z nami tak źle. :)
Tutaj nie mogę nie wspomnieć o filmie, który wczoraj widziałam. Słyszeliście o Timothy Treadwellu? To zakochany bez pamięci w niedźwiedziach facet, który pomimo pełnej świadomości, iż zbliżanie się do nich może przynieść opłakane skutki, przez trzynaście lat wchodził na ich terytoria, filmował je, rozmawiał z nimi, czasami nawet ich dotykał. W końcu został przez jednego z nich zabity i zupełnie nie po chrześcijańsku spożyty. Wydawać by się mogło, że jego smutny koniec był czymś tak nieuchronnym, jak śmierć po skoku bez spadochronu. Niemniej faktem jest, że wytrwał na Alasce aż trzynaście lat! Szczęściarz? Czy może niedźwiedzie bardziej bały się jego niż on ich? Werner Herzog nakręcił o tym film wykorzystując prywatne nagrania „szalonego” pasjonata. Zachęcam do obejrzenia: TUTAJ.
Większość komentujących film osób ocenia spożytego przez misia człowieka bardzo surowo. Może i faktycznie miał coś z głową. To pragnienie przeistoczenia się w niedźwiedzia, bezustanne macierzyńskie „guganie” do zwierząt, przekonanie o byciu jedynym, któremu tak naprawdę zależy na dobru zwierząt... Jest w nim też coś z narcyza (swój swojego pozna? ;)), a w każdym razie tak odbieram jego obsesyjne umiejscawianie samego siebie w centrum akcji i „mizdrzenie” się do kamery. Jest w Treadwellu coś z dużego dzieciaka, który nie tylko wciąż wierzy w swoje najdroższe ideały, lecz także w możliwość porozumiewania się ze światem fauny czy wyproszenia u Boga deszczu, który zasiliłby górskie potoki. To jego święte przekonanie, iż należy walczyć z każdym, kto krytykuje jego styl życia, kto mu się sprzeciwia czy próbuje go zatrzymać, może irytować spokojnych, racjonalnych ludzi, którzy wyrośli już z dawnych marzeń o zbawianiu świata, dokonaniu czegoś niezwykłego czy przeżyciu wielkiej przygody. Tak mocno niedojrzały i przekonany o swojej racji człowiek zdecydowanie nie pasował do reszty pobratymców – i zapewne zdawał sobie z tego sprawę.
W pewnym sensie go rozumiem. Zawsze miałam słabość do outsiderów, wyrzutków, odmieńców. Do ludzi, którzy chcieli żyć po swojemu. Egzystencja Treadwella mogła trwać krótko, niemniej było to życie „na maksa”. Większość z nas nigdy czegoś takiego nie doświadczy. Brakuje nam pasji, pomysłu, odwagi, wytrwałości. On miał to wszystko w nadmiarze. Cierpiał niewygody, narażał się na niebezpieczeństwo, łamał prawo, narobił sobie wrogów – i nawet jeśli czasami z tego powodu cierpiał, nie dawał tego po sobie poznać. Robił dokładnie to, co kochał. Czy to oznacza, że postępował słusznie? Tu już można mieć wątpliwości. Popełnił poważny grzech przeciwko ukochanym zwierzętom: przyswoił je do siebie, przyzwyczaił do bardzo bliskiej obecności człowieka. Z jednej strony wielokrotnie podkreślał w swoich nagraniach, jak niebezpieczne są niedźwiedzie i że w każdej chwili może zginąć, z drugiej, wydawał się bezgranicznie wierzyć w szlachetność i sprawiedliwość natury oraz ludzko-zwierzęcą przyjaźń. Może właśnie z powodu swojego niedopasowania do reszty ludzkiego świata? Traktował innych ludzi jak potencjalnych agresorów, w najlepszym razie – intruzów. Nie rozumieli go, nie doceniali jego „misji”, jaką było ratowanie grizzly. Przed kim? Przed kłusownikami? Myśliwymi? Całym światem?
Można się z tego wszystkiego wyśmiewać, pukać się w czoło, nazywać tego człowieka bufonem, durniem czy wariatem, ale nie można mu odmówić zaangażowania i wiary w słuszność swojej sprawy. Czyli czegoś, co – uwierzcie mi na słowo – nadaje życiu sens. Ten rozemocjonowany gostek przypomina w pewnym sensie Dian Fossey, która również miała hopla na punkcie „swoich” zwierzątek; i również marnie skończyła. Jednak na notkę o tej wspaniałej kobiecie będziecie musieli trochę poczekać. :)
Miłośniczka przyrody, wierząca w Boga (po swojemu) antyklerykałka, obyczajowa liberałka. Lubię słuchać audiobooków, pisać na Salonie, rozmawiać z ludźmi w Necie. W życiu realnym jestem odludkiem, nie angażuję się społecznie, właściwie to po prostu spokojnie wegetuję, starając się jakoś uprzyjemnić sobie tę swoją marną egzystencję. Mało wiem i umiem, dlatego każdego, kto pisze sensownie i merytorycznie bardzo cenię. Z kolei wirtualne mądrale, które wiedzą jeszcze mniej ode mnie, ale za to uwielbiają kłótnie i nie stronią od ad personam, traktuję tak, jak na to zasługują.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości