Odszedł Greg Lake. Wypełniła się i zamknęła jeszcze jedna karta mojej młodości. Nikt, jeśli nie miał wtedy co najmniej kilkunastu lat i nie interesował się rockiem, chyba nie zrozumie, kim wtedy był dla nas zespół King Crimson i Greg Lake. Tak, Greg więcej lat spędził potem z Emersonem i Palmerem, ale to na pierwszej płycie z KC wyśpiewał swoje Epitafium. Przejmującym, wstrząsającym głosem, któremu towarzyszyła znakomita, choć w jego wypadku nieco przypadkowa, gitara basowa.
Potem bywało różnie, zwłaszcza gdy kontrolę nad zespołem już całkowicie przejął skupiony na eksperymentach i nieco lekceważący stronę wokalną, Robert Fripp, ale ta, ich pierwsza płyta była - i do dzisiaj jest - przedmiotem kultu. Ludzie douczali się angielskiego, żeby zrozumieć teksty. Nie wiem, ile osób wciągnęła w świat jazzu, bajecznie kolorowa, freejazzowa improwizacja w utworze "Moonchild", a "21 century schizoid man" stał się proroczym hymnem, przynajmniej popkultury, poprzedniego i tego stulecia.
Spoczywaj w pokoju, Greg.
Mogę tutaj wkleić jedynie, co za ironia, ale zarazem hołd Tobie złożony, tylko Twój wokal z "Epitaph". Bo prawdopodobnie Twój kumpel, Robert, przy pomocy prawników wyczyścił (i czyści) Internet z pełnej, również ze ścieżką instrumentalną, wersji tego utworu.
Inne tematy w dziale Kultura