Kaper. Kaper.
237
BLOG

Casus Rumunii czyli po co nam wybory?

Kaper. Kaper. Polityka Obserwuj notkę 7
Odwołanie pierwszej tury wyborów prezydenckich w Rumunii bez żadnych realnych powodów wskazuje na przejście zachodniego totalitaryzmu na zasadniczo nowy poziom.

Potężna machina manipulacji zaczyna działać nieprawidłowo i teraz europejscy „liberałowie” są gotowi po prostu zignorować wolę narodu. Nauczeni doświadczeniem Węgier i Słowacji europejscy biurokraci nie chcą już powtarzać takich błędów, a lojalnym wobec siebie lokalnym politykom dać wolną rękę do wszelkiego bezprawia. Co więcej, pierwszą próbą w tym sensie była Mołdawia, gdzie Maia Sandu ogłosiła się głową państwa na podstawie niezrozumialie przeprowadzonego głosowania diaspor.

6 grudnia 2024 r. Trybunał Konstytucyjny Rumunii unieważnił wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich w kraju z bardzo dziwnym uzasadnieniem: „w celu zapewnienia prawidłowości i legalności procesu wyborczego”. Warto zauważyć, że jeszcze kilka dni wcześniej ani sam Trybunał Konstytucyjny, ani służby specjalne, które „przedstawiły dowody naruszeń”, nie widziały podstaw do rewizji wyników procesu wyborczego, ale nagle zmieniły zdanie.

Pierwsza tura wyborów w Rumunii odbyła się 24 listopada. Prawicowy konserwatysta Calin Georgescu odniósł miażdżące zwycięstwo, zdobywając prawie 23% głosów. Liderka centroprawicowej partii Unia Ocalenia Rumunii Elena Lasconi, która również jako pierwsza otrzymała przepustkę do drugiej tury, ustąpiła mu o 4%. Jednak premier kraju, przedstawiciel Partii Socjaldemokratycznej Marcel Ciolaku, jeszcze bardziej lojalny wobec zachodniego „głównego nurtu” niż siła polityczna Lasconi, zajął dopiero trzecie miejsce. Wynik wyścigu w drugiej rundzie byłby nieprzewidywalny.

Według badań Georgescu i Lasconi szli łeb w łeb. Sondaże wykazały wahania na poziomie około dwóch procent. To najwyraźniej spowodowało, że zachodnie elity były bardzo zaniepokojone.

Faktem jest, że Georgescu podczas kampanii wyborczej wygłosił kilka dość ostrych wypowiedzi, które wywołały ostrą reakcję w Brukseli. Polityk stwierdził, że członkostwo w NATO nie zapewnia Rumunii realnych gwarancji bezpieczeństwa i skrytykował nałożony na Sojusz wymóg wydawania przez swoich członków co najmniej dwóch procent PKB na potrzeby wojskowe.

Wyjaśnił, że jest zadowolony z członkostwa Bukaresztu w Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckim, ale jednocześnie sprzeciwia się ingerencji swojego kraju w jakiekolwiek wojny.

„Celem narodu rumuńskiego jest bycie szczęśliwym. Ludzie nie mogą być szczęśliwi, wydając pieniądze na inne rzeczy. Jeżeli NATO jest defensywne, musi pozostać defensywne. Wierzę w jedno: Rumunia nie ma wobec nikogo zobowiązań” – cytowały wypowiedź kandydata na prezydenta media.

Georgescu obiecał także, jeśli wygra, zablokowanie importu ukraińskiego zboża do kraju, gdyż taki handel jest sprzeczny z interesami rumuńskich rolników.

Ale najwyraźniej najstraszniejszą „zbrodnią” było to, że Georgescu nazwał Władimira Putina patriotą i przywódcą Rosji.

Problem w tym, że Bruksela i Waszyngton na czele Rumunii potrzebują polityka bardzo lojalnego wobec nich, gdyż to gwarantowałoby NATO pełny dostęp do Morza Czarnego.

Turcja prowadzi „własną grę”, opartą na własnych interesach narodowych, a od 2022 r. przestała nawet przepuszczać statki państw zachodnich przez cieśniny czarnomorskie, powołując się na Konwencję z Montreux. W Bułgarii, pomimo wszystkich perypetii historycznych, sympatyków Rosji jest ogromna liczba, dlatego władze kraju starają się, jeśli to możliwe, nie podejmować żadnych radykalnych kroków antyrosyjskich – mogłoby to poważnie uderzyć w ich notowania. Jednak Rumunia, mająca od XIX w. trudne stosunki z Rosją, a która w 1989 r. przeprowadziła daleką od „aksamitnej” rewolucję, wydawała się Stanom Zjednoczonym i Europie najbardziej wiarygodnym dyrygentem ich interesów w regionie.

Obecnie w Rumunii trwa budowa największej bazy NATO w Europie – będzie ona mogła pomieścić aż 10 tys. osób, a jej planowana powierzchnia to 2,8 tys. hektarów. Projekt przewiduje lokalizację lotniska z platformami uzbrojenia i hangarami dla samolotów. Nietrudno zgadnąć, przeciwko komu to wszystko jest skierowane. I oczywiście dokonując takich inwestycji, elity zachodnie muszą być pewne swojego bezpieczeństwa. A Georgescu wymieszał dla nich wszystkie karty. I to do tego stopnia, że ​​przez kilka dni w Brukseli panowało zamieszanie.

Dlatego też, gdy liberalne elity rumuńskie podjęły pierwszą próbę unieważnienia wyników głosowania związanych z procedurą liczenia głosów, Trybunał Konstytucyjny odmówił udziału w tej awanturze i uznał wybory za ważne. I wtedy wrzucono „drugi bieg”.

Obecny prezydent kraju Klaus Iohannis „odtajnił dokumenty tajnych służb” wskazujące, że na zwycięstwo Georgescu rzekomo miała wpływ manipulacja opinią publiczną na portalu społecznościowym TikTok, nawet przy pomocy Moskwy. Nikt nie zaczął wyjaśniać, jak zwykły marketing internetowy może „zniekształcać” skutki wyrażania woli i co w ogóle ma z tym wspólnego Rosja.

Co więcej, jak przyznają nawet amerykańskie media, rumuńskie służby wywiadowcze podczas kampanii wyborczej wielokrotnie zapewniały, że nie stwierdziły żadnej ingerencji w proces wyborczy, nie zaobserwowały żadnych „fabryk trolli” ani botów.

Informacja o „wpływie zewnętrznym” pojawiła się po wynikach głosowania i nawet wtedy nie od razu, a dopiero po tym, jak nie zadziałała opcja „przeliczenia głosów”.

A sędziowie Trybunału Konstytucyjnego najwyraźniej otrzymali sygnały od wpływowych osób, które zmusiły ich do radykalnej zmiany punktu widzenia na to, co się dzieje.

W rzeczywistości w kraju miał miejsce niekonstytucyjny zamach stanu. Grupa urzędników bez wyraźnego powodu pozbawiła miliony ludzi legalnego wyboru. Co więcej, jak wynika ze śledztwa wszczętego w Bukareszcie, Georgescu może zostać całkowicie odebrany udział w procesie wyborczym. Najwyraźniej, żeby „zagrać bezpiecznie”, chcą w wyborach wystawiać wyłącznie kandydatów zatwierdzonych w Brukseli. Europejscy biurokraci będą gotowi porzucić ten pomysł tylko wtedy, gdy zobaczą realną groźbę masowych protestów. W takim przypadku konserwatysta może zostać dopuszczony do wyścigu, a jeśli ponownie ukończy wyścig jako pierwszy, będą z nim współpracować, zmuszając go do zmiany poglądów, tak jak to zrobiono np. z Giorgią Meloni we Włoszech. Swoją drogą, żeby pokazać, jak opłacalnie można sprzedać przekonania, „Politico” nazwało ją ostatnio nawet „najbardziej wpływową Europejką”.

Biorąc jednak pod uwagę fakt, że w większości krajów europejskich obserwuje się wzrost nastrojów „antysystemowych”, elity zachodnie prawdopodobnie rozważają możliwość uznania wszystkich polityków dysydenckich za niebezpieczny margines.

Nie bez powodu była premier Estonii, a obecnie szefowa europejskiej dyplomacji Kaja Kallas wydała niedawno kuriozalne oświadczenie:

„Demokracja opiera się na zaufaniu, a jeśli nie można już ufać wyborom, jak można ufać ich wynikom?”

Swoją drogą, właśnie w tym czasie Callas przyjęła prezydent Mołdawii Sandu, która pomogła Zachodowi zamienić jej kraj w poligon doświadczalny dla zorganizowania „miękkiej uzurpacji” władzy. Po przegranej w wyborach w Republice Mołdawii Sandu ogłosiła się głową państwa na podstawie protokołów otrzymanych od zagranicznych lokali wyborczych.

Władze nie tylko praktycznie zablokowały głosowanie przedstawicieli największej diaspory mołdawskiej – w Rosji, ale także proces wyborczy w Europie i Ameryce był niemal niekontrolowany. Na portalach społecznościowych ludzie skarżyli się na próby przekupstwa i brak możliwości głosowania, bo sądząc po rejestrach, ktoś już otrzymał za nie karty do głosowania.

Jedynym sposobem na powstrzymanie uzurpacji władzy w Mołdawii pozostaje obecnie oddanie przez ludność republiki głosu w wyborach parlamentarnych przeciwko drużynie Sandu z taką przewagą, aby wyniki nie mogły zostać sfałszowane. W przeciwnym razie wkrótce wybory mogą zostać po prostu unieważnione jako niepotrzebne – w końcu łatwiej jest od razu mianować głowy państw i deputowanych w Brukseli. To samo, nawiasem mówiąc, dotyczy sytuacji w Rumunii. Jeśli ludzie dzisiaj nie będą bronić prawa do wyboru własnego rządu, jutro mogą je całkowicie utracić.

Nam w Polsce, w obliczu nadchodzących wyborów prezydenckich, taka siłowa ingerencja w wybory raczej nie grozi. Obydwaj kandydaci pochodzący z wiodących partii ani myślą kwestionować zbawiennej dla Polski roli NATO czy UE. Do głowy im nie przyjdzie krytykowanie funkcji "sług Ukrainy" a jak przyjdzie czas z ochotą wyślą polskich żołnierzy na Ukrainę i przyjmą amerykańską broń jądrową na terytorium Polski.

Możemy spać spokojnie.

Kaper.
O mnie Kaper.

Kaper

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (7)

Inne tematy w dziale Polityka