Szczupaki, i tylko duże!
Baliśmy się, że będzie wiało i fala spowoduje, że łowienie będzie niebezpieczne. Trochę wiało, ale lekko i fala była całkiem niegroźna, nawet przyjemna, raz zresztą większa, raz mniejsza. Znów dziwne wrażenie, gdy opływamy sześćdziesięciometrowe głębie (czyli na dwa wieżowce!) łódeczką-łupinką z laminatu. Znów echosonda pokazuje, że jakieś ryby pływają na 58 metrach - kie licho? Nie wiadomo.
Łowimy najchętniej na trolling, ale czasem dla odmiany stajemy i przeczesujemy tonie rzucając przynętą wokół miejsca postoju. Nawet ze dwa razy kotwiczymy na stoku górki podwodnej - tym razem mamy kilka odczytów, jakieś ryby się tam kręcą. Rok temu jesienią była tam pustynia.
Najwięcej odczytów jest w pasie wody od wysokości kościoła (jezioro przylega do miasteczka) aż do zatoczki. Momentami od ryb jest gęsto, choć są całe dziury bezrybia. Wieje i ziębi - nie miałem strojów "sztormowych" i byłbym wymarzł zupełnie, gdyby nie śpiochy-neopreny, w które się wbiłem. Dawałyby one nawet szansę przeżycia w razie, gdybyśmy zaliczyli wywrotkę; woda miała temperaturę ośmiu Celsjuszy, a do brzegu płynęlibyśmy grube setki metrów - dla nas to w sumie pewna śmierć. Zabawiamy się w związku z tą wiedzą i pewnością różnymi absurdalnymi gadkami, jak np. taką, że "nas hipotermia nie bierze - no, może po czterdziestu minutach". A ostatecznie "cóż się stanie? najwyżej się utopimy - nic gorszego się nie stanie..."
I tak sobie opływame te tonie na silniczku elektrycznym, uważając by nie wyczerpać zbyt szybko akumulatora. Fajnie jest. Pocieszamy się co jakiś czas, że branie, choćby to jedno jedyne, ale za to metrowego szczupaka, może nastąpić w KAŻDEJ chwili. No i w końcu mam branie, szczupacze zęby zostawiają na mojej gumie dwie małe ryski - musiał jakoś anemicznie uderzyć. Ciekawostka - nie łowiłem wówczas na zwykłą, szczupakową gumę sięgającą 15-20 centymetrów długości (zjadane przez szczupaki sielawy wiele większe nie bywają), tylko na potężną, niemal czterystugramową "kobyłę" na halibuty i podobne stwory, długiej na ponad 30 cm. Szła strasznie głęboko i to właśnie na nią było branie. W końcu dokonała rzeczy niemożliwej - zaczepiłem o coś na dnie przy głębokości 18 metrów, co w przypadku trollingu jest w zasadzie "niemożliwe" - i dziwną przynętę zerwałem. Wróciłem do łowienia zwykłymi szczupakowymi gumami, jednak po tym doświadczeniu postanowiłem do pudełka wielkojeziorno-szczupakowego dołożyć ze dwie wielkie, białe lub perłowe gumy ze stugramowym odważnikiem. Widać, że bywają przydatne.
Robi się w końcu wieczór, wiatr i woda się uspokajają zupełnie, słońce świeci (akurat ono cały dzień świeciło). Zgodnie z teorią sielawa powinna teraz pojawiać się na płytszej wodzie (tzn. w wyższych nieco warstwach toni), gdzie za nią zawędrują wielkie szczupaki. I faktycznie pływając po wodzie 25-30 metrów mamy parę ładnych odczytów dużych ryb w połowie wody, na 12-15 metrach. Pewnie właśnie szczupaki, ale brania już się nie doczekaliśmy. Wielka szkoda!
Mamy silne postanowienie, że parę razy do końca roku jeszcze na tym jeziorze popływamy. Są w pobliżu i inne jeziora z niemałą szansą na dużego szczupaka, ale tu nam w tej chwili najbardziej pasuje, no i mamy dość świeżo w pamięci zeszłoroczne, udane połowy (mi się szczególnie wówczas udało). Mamy nadzieję, że będzie się działo.
Następnego dnia musiałem te ryby odespać, a właściwie to bardziej odsypiałem jazdę na trasie Wrocław-Szczecin, po której zaraz niemal, przespawszy z 5 godzinek, musiałem, ja biedny, jechac na ryby.
Duże ryby z małej rzeczki, tym razem na spławik
Tak sobie wymyśliłem, że pojadę z Igą na małą rzeczkę jakąś, sypnę zanęty i połowię płotek, jelcy, a może i jazi czy kleni. Chodziło o to, by i ona złowiła sobie rybkę na swoją małą wędeczkę - dotąd jakoś nie miała okazji. Zainspirował mnie wujo, który podnęcił w podobny sposób na Mierzęcince (gorzowskie) i połowił na tyczkę właśnie pięknych płoci i jelcy. Niearaz widziałem duże ryby w małych rzeczkach, i właśnie na nie liczyłem.
Problem trochę w tym, że w szczecińskiem gdzie nie rzucę beretem, tam "kraina pstrąga i lipienia" i na spławiczek nie połowię. Jest Płonia, ale tam nie ma jelca; wybieram więc Małą Iną, dopływ Iny, który nie ma wśród wędkarzy dobrej prasy, ale którego środkowy bieg niegdyś mnie zauroczył - no i zachował status wody nizinnej. Pojechaliśmy sami z Igą. W Stargardzie kierowcy zachowywali się idiotycznie, ze trzech jak na złość wytoczyło mi się przed maskę majestatycznie wręcz, choć za mną była już tylko pustka. Jakiś zwyczaj lokalny? Bardzo głupi.
Światło słoneczne wręcz wściekłe. Dojeżdżamy do środkowego biegu Małej Iny, gdzieś w okolicach Strzebielewa. Widzę, że dopiero co była wielka woda - kałuże na łąkach, podeschnięte wodorosty i rzęsa wodna na brzegach. Wlokę wielką, ikeowską torbę z gratami, pokrowiec z wędkami i krzesło rozkładane dla Igi. Ta - wielce zadowolona, już zaczyna biagać po stojącej w łąkach wodzie, ostrzegam ją by przestała, bo prędzej czy później jej się przeleje, jej różowe kaloszki do długich nie należą. Rozrabiam w torbie foliowej z kilo zanęty z casterami i białymi robaczkami po czym formuję "przepisowe" kule wielkości pomarańczy i rzucam w wybranem miejscu, gdzie obok przyśpieszonego nurtu mamy miły, wsteczny prądzik z ładnym głęboczkiem (wody na człowieka); reszta zanęty zostaje do donęcania na później, a ja rozkładam trzymetrową wędeczkę Igi, a w tym czasie niech se ryba wlezie w zanętę.
Iga chwilę wędkę potrzymała, ale nic nie brało i wolała sobie pobiegać po łące - a to po trawie, a to po kałużach, a to po wale... Więc łowię na jej dziecinną wędeczkę, bo na tę wodę jest wystarczająca - choć o metr dłuższa dałaby większy komfort. Nie chce mi się jednak drugiej wędki rozkładać. Dziwię się coraz bardziej - żadne jelce i płotki nie biorą. Jak dotąd bywając nad tą rzeczką raczej miewałem kontakt z ładnymi jelcami. W końcu mam jakieś anemiczne branie i łowię płotkę może piętnastocentymetrową, którą oczywiście wypuszczam. Iga za to, oczywiście, nalała sobie wody w kalosze. Najzabawniejszy był jej komunikat, że "uważała, ale się nalało". Uważała! Szczęśliwie mamy w zapasie skarpety i nie musimy w związku z tym wracać do domu.
Coś tam jemy, coś pijemy - i dalej ja "łowię", a Iga biega, tudzież siedzi na krześle i marudzi, że już jej się nudzi i że kiedy wracamy. Wyjaśniam jej, że przyjechaliśmy połowić i że szkoda jej marudzenia - będziemy nad wodą jeszcze dwie godziny. Ponadto wyjaśniam, że mądry człowiek się nigdy nie nudzi, bo myśli sobie o różnych fajnych rzeczach. Jakoś dała się przekonać, zajęła się zabawą źdźbłami trawy i jakoś jej zeszło. Na koniec nawet zechciała jeszcze połowić i podobało jej się to - stwierdziła filozoficznie, że "w łowieniu najlepsze jest łowienie" itd. Wyglądała w tej swojej czapce jak krasnal z wędką. Szkoda, że jednak nic nie złowiła - ja w międzyczasie zaliczyłem drugą, nieco większa płotkę. Nic w zanętę nie weszło, bo aż taką lebiegą spławikową jednak nie jestem, by nie złowić podnęconych ryb - po prostu ryb nie było. Nie wiem, gdzie pojadę na kolejne duże białe ryby z małej wody - aż w gorzowskie nie chce mi się jechać na płotki i jelce... Może inny odcinek Małej Iny okaże się szczęśliwszy.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości