Na Jezioro Głębokie jeździło się tramwajem; na Głębokim była pętla i był to definitywny koniec Szczecina. Stamtąd można było wracać do miasta piechotą przez Lasek Arkoński, iść na plażę nad jezioro - lub udać się dalej, w stronę Tanowa. Można było też jechać na kolejne jezioro, zwane Bartoszewem - choć był to kawałek drogi.
Głębokie to po pierwsze wielka plaża - dno jest w dużej części piaszczyste, woda jest przejrzysta, a na plaży strzeżonej siedzi kupa ludzi. Nie mniej ludzi siedzi po drugiej stronie płotu odgradzającego plażę strzeżoną od tzw. plaży dzikiej. Jezioro jest spore i ładne, więc posiadania takiej plaży można Szczecinowi naprawdę pozazdrościć. Spotykało się czasem w tym mieście ludzi przyjezdnych pytających o "jakąś plażę" - polecałem im zawsze Jezioro Głębokie, choć zawód malujący się na ich twarzach zdradzał, że chodziło im raczej o morze. Pech chciał, że Szczecin pobudowano dobrych sto kilometrów od morza. Trafiają się ludzie, którym ten szczegół jakoś umyka, w Szczecinie krążą na ten temat anegdoty. Morski jest w Szczecinie tylko port.
Plaża plażą - ale też od zawsze stawiają tam swe pierwsze kroki początkujący wędkarze. Ja jeździłem tam w wakacje z moją mamą. moja wędeczka miała trzy metry długości i była zrobiona z bambusa - a na kopane na działce glizdy brały okonki wielkości palca lub ciut większe. Frajdy było co niemiara. Pewnego razu doszło do tragedii - zostawiłem nad wodą, w całe te upały, pudełko z robakami. Odnalazłem je następnego dnia, ale robaki były zdechłe, wiotkie i śmierdzące. Tym niemniej okonki na nie brały bez zastrzeżeń. Gdy te robaki się skończyły, dokonałem bardzo śmiałego posunięcia, i to zakończonego powodzeniem. Złapałem zwykłą, czarną muchę domową (byłem dobry w łapaniu much, a te wielkie, czarne i tłuste zabijałem dla zabawy uderzeniem źdźbła trawy) i nadziałem ją na haczyk. Pamiętałem, że na Jeziorze Długim nic nam na muchy i gzy nie brało, co zgoniliśmy na to, że łowiliśmy na spławik - rybom jakoś nie odpowiadał owad dyndający w toni. Wykombinowałem sięc, że będę łowił z dna - spławik przesunęłem aż pod przelotkę szczytową i zarzuciłem muchę na piaszczyste dno. Brania nie dało się zauważyć, ale jakoś intuicyjnie zaciąłem małego leszczyka. Zaraz potem na tą samą muchę złowiłem w podobny sposób krąpia. Pamiętam to jako rodzaj ekscytującej pracy badawczej - te glapki złowione na czarną muchę.
Oczywiście uwielbiałem i kąpiele - i kąpałem się tam na przemian z łowieniem; Ota Pavel by powiedział, że to było jak jedzenie nie dość, że świeżego chleba z masłem, to jeszcze posmarowanego miodem: kupa frajdy na raz. Miałem od wujka Leszka archaiczną maskę do nurkowania z niebieskiej gumy, która pozwalała mi podziwiać widok płytkiego, piaszczystego dna. Raz znalazłem na nim kilka monet, jakby specjalnie przez kogoś zostawionych w jednym miejscu. Było tego gdzieś tak na loda.
Nieco później dużo ciekawsze połowy umożliwiły mi białe robaki i wędka bambusowa z kołowrotkiem, pozwalająca łowić nieco dalej. Zdarzało się nałowić ładnych płotek i wzdręg - to już były zupełnie poważne połowy, a ryby te, zrobione w zalewie octowej, spożywałem ze szczególną dumą i satysfakcją. Trzeba przyznać, że były dobre - ale u nas po prostu zawsze się dobrze jadło i gotowało. Nie oszczędzało się na lepszą pralkę, samochód albo nie wiadomo co - po prostu jadło się po ludzku. To było chyba najlepsze rozwiązanie zagadnienia życia w PRL-u, być może jedyne nie prowadzące do tych jakże malowniczych absurdów.
Pradziadek, ojciec, wujek - wszyscy oni na Głębokim łowili i do dziś nie byłoby w tym nic obciachowego, w przeciwieństwie do łowienia z betonowych nabrzerzy odrzanych. Ojciec wujka, czyli ów sławiony już dziadek S. złowił tam w latch pięćdziesiątych olbrzymiego okonia spod lodu. Sam wujek łowił tam ryby wszelkie - najbardziej pamiętne były parokilowe amury, które znajdowałem rano pływające w wannie. Węgorze - szczególnie pamiętam tego, który mnie ugryzł w palec. Leszcze. I sandacz, który skusił sie na okonia, tylko mu ogonek z pyska wystawał. Co zabawne, okoń nie był przynętą, tylko połowem wujka - że tak powiem, połowem pierwszego stopnia. Przynętą była rybka koza, wówczas jeszcze nieobjęta ochroną, która dała się złapać w podrywkę. Okoń łyknął kozę, a sandacz okonia; pani Kozyra mogłaby zrobić z tego dzieło sztuki.
Był oczywiście szczupak - pamiętam, jak pewnego wieczora stanął w drzwiach naszego mieszkania Pan Bobul, stary kumpel wujka. W ręku trzymał zwisającego ogonem aż do podłogi szczupaka, którego złowił właśnie na Głębokim. Ładny był to zwierz, a wziął przy okazji "spaceru ze spinningiem", na który Pan Bobul wybrał się tramwajem. Nie miał gdzie tej ryby schować i przyszedł do nas po pomoc, poprosić o jakąś torbę czy coś takiego. Ale też sam wiem, że przy okazji jakiegoś niezwykłego połowu zwykle trafia się do kogoś po drodze - pewnie po to, by podzielić się szczęściem. Mój największy pstrąg, złowiony na Gowienicy, zrobił też niby przypadkiem rundkę po Szczecinie - a i również pośmiertny żywot mojego największego szczupaka okazał się wielce złożony; była to istna peregrynacja jeziornego pytona, przypadkowa i niezamierzona - a jednak jakimś kosmicznym prawem - nieunikniona.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości