Jeszcze gdy byłem mały, gdy miałem te sześć lat, na Binowie były sielawy. Sieje były już tylko wspomnieniem, wciąż żywym (wciąż żyły) w nieodległym jeziorze Glinna. Były te sielawy malutkie jak szprotki, bardzo skromnie wyglądały - w przeciwieństwie do całkiem rosłych sielaw ze sławnego szczupakiem i sieją jeziora Woświn czy z jezior dorzecza Drawy. A jednak te najzwyklejsze, pospolite z wyglądu rybki, tak przecież niewielkie, są czymś szczególnym i z innej beczki - a do tego uchodzą, i słusznie, za nielada przysmak. Sieje i sielawy, niegdyś zaliczane do rodziny łososiowatych (później wyodrębniono je w rodzinie głąbielowatych - Coregoninae), z wyglądu przypominające ryby "podłe i pospolite', są w naszych jeziorach pozostałością epoki lodowcowej, gdy wody z topniejących lodów spływały do lodowatych mórz wyznaczając szlaki takich wielkich rzek, jak Odra i Wisła. Do dziś ryby przypominające ogromne sieje płyną co roku na tarło do wielkich, monstrualnych wręcz arktycznych rzek Rosji - a w morzu północnym i Bałtyku żyją ostatnie populacje sieji wędrownej, w miarę stabilne zwłaszcza w naszych Zatokach: Gdańskiej i Pomorskiej. Pamiętajmy o tej niezwykłej przeszłości gatunku jedząc smażone na maśle sielawki czy - przysmak wśród ryb największy, królewski - sieję wędzoną (bywa w sklepach).
Załapałem się więc na końcówkę tej epoki w życiu jeziora Binowskiego, w której pobrzmiewała jeszcze odległym echem era glacjalna, żyły jeszcze ostatnie rybki, których bezpośredni przodkowie osiedlili się tam w czasach kształtowania krajobrazu, który znamy obecnie. Nie wyobrażamy sobie Puszczy Bukowej nagiej i pokrytej lodowcem - znamy tylko wzgórza morenowe, las i liczne jeziora - pozostałość potężnych przemian i katastrof klimatycznych. Jak wyglądało takie topnienie lodowców, trudno sobie wyobrazić. A właśnie wtedy dotarły tam ryby z rodziny Coregoninae. Zanikły prawdopodobnie dlatego, że Binowskie nie jest jeziorem szczególnie wielkim i głębokim (kilka metrów głębokości i niecałe półtora kilometra długości) - i jako ekosystem okazało się zbyt wrażliwe na zanieczyszczenie, przeżyźnienie i przełowienie.
Wszystkie te plagi dotknęły także podszczecińskie jezioro Miedwie, zależnie od kryteriów zestawiania tego rankingu - trzecie lub piąte jezioro w Polsce (ustępuje Śniardwom i Mamrom - a także Łebsku i również szczecińskiemu jezioru Dąbie). Tym niemniej, rzekomo wytępiona, wielka sieja miedwieńska odrodziła się, gdy jezioro nieco odetchnęło i oczyściło się po latach przyduchy i zamulania. Cud? Nie - jezioro jest tak ogromne, prawie jak małe morze, że coś się zawsze w tej otchłani wodnej uchowa i o żadnym gatunku nie będzie można nigdy powiedzieć, że z całą pewnością wyginął. Raczej gdzieś tam, skromnie i na granicy wymarcia, sobie trwa czekając na lepsze czasy. Tajemnicą Miedwia jest liczna populacja węgorza - nie tylko dużego, ale też młodocianego, jakby świeżo napływał z Sargassów. Nie wiadomo, dlaczego jest go tyle akurat w Miedwiu. Inną ciekawostką jest fakt występowania w Miedwiu dwóch odrębnych populacji stynki, czyli jakby dwóch podgatunków tej dziwnej, zębatej rybki pachnącej ogórkiem, a nie posiadającej znaczenia gospodarczego, o czym nie omieszka wspomnieć żadne naukowe opracowanie.
Schodzę na ten boczny tor, odchodzę niby od Binowa - ale przecież tylko po to, by pokazać specyfikę właśnie Binowa - specyfikę zabarwiającą to jezioro nutką tej jakże przez nas cenionej melancholii, że "coś się kończy na zawsze" i że "wszystko przemija". Binowo jest nadal bardzo ładnym jeziorem o czystej wodzie - ale juz bez siji i sielawy. Było na tyle niewielkie, że nie miało gdzie ukryć swych skarbów, by przeczekały czasy, gdy tego rodzaju skarbów się zbytnio nie ceniło. Widzimy teraz także, że historia naszego życia zaplata się z potężną historią dziejów planety i wielkich, epokowych przemian - że wpływa ona na nas, oferując taki, a nie inny krajobraz okolic Szczecina - ale że także my wpływamy na nią, choćby ucinając ostatnie nitki łączące nasz świat z tamtym światem topniejących lodowców.
Po raz pierwszy zajechaliśmy nad Binowo chyba maluszkiem - pewnie tym błękitnym, bo trawiasto-butelkowozielony był już później. Telepaliśmy się przez Puszczę Bukową, tymi brukowanymi szlakami wijącymi się w cieniu wiekowych buków, co musiało robic na mnie wrażenie. Zajechaliśmy do jednego z ośrodków z domkami z dykty i zamieszkaliśmy w jednym z tych domków. Był z nami wujek z ciocią i oczywiście zaraz po wjechaniu na ośrodek wypatrzył jakiegoś swojego znajomego, który grał akurat w ping-ponga. Nazywał się on Leszek. Gra w "pingla" była jednym z rysów szczególnych tego kilkudniowego pobytu - tam właśnie stawiałem swoje pierwsze kroki w tej dyscyplinie. Natomiast w łowieniu małych rybek na spławik stawiałem kroki drugie i trzecie.
Ośrodek miał małą, piaszczystą plażyczkę oznaczoną żółtymi bojami i deskowy pomost z metalową barierką. Jeszcze pierwszego wieczora wujek z ojcem wypróbowali nowe błystki zakupione w szczecińskim sklepie "Polsping", takie jak "Dewar", "Okoń" i "Ćma", wszystkie w kolorze surowego mosiądzu. Nic nie złowili, ale pod pomostem i pod łódkami widać było stadka okonków. My je widzieliśmy, i one nas widziały. Okoń jest inny on reszty naszych ryb, okoń jest "kontaktowy". Gdy ciągniemy na żyłce okonia, zawsze zobaczymy, jak łypie na nas okiem; to bystra, ciekawska i fajna ryba, do tego pasiasta i ładnie ubarwiona - tylko strasznie ciężko się skrobie. Można oskórować, ale w przypadku licznych, niewielkich ryb nie jest to żadne rozwiązanie - tym zdaje się być pieczenie okonia w całości nad ogniskiem. Obiera się go potem ze skórki jak ziemniaka, a ten szczególny aromat odymionego, białego mięska zostanie z nami już na zawsze.
Kolejne dni upływały mi na kąpielach w jeziorze, leżeniu na pomoście (lepiej było wówczas widać okonie) oraz, rzecz jasna, na łowieniu. Na robaczka brały okonki, ale by połowić innych rybek ugniotłem trochę ciasta z mąki i wody. Na to lepiszcze brały wszelkie karpiowate, jak to uklejki, płotki, wzdręgi czy glapki. Złowiłem też jakąś rybkę nieznanego gatunku - i jeśli nie był to mały leszczyk, to być może mieszaniec, np. leszcza z płocią - lub karaś srebrzysty? Tak sobie dziś kombinuję, nie wiem czy trafnie. Mama z ciocią się w tym czasie opalały na plaży lub na pomoście, a taty i wujki pływali pontonem ze spinningami, daremnie tropiąc grubego drapieżnika. W końcu złowili niezłe ryby na spinning, a było to tak.
A właściwie to nie wiem, jak było. Pewnego ranka obudzili mnie słowami, że "idziemy na ryby!". Podziałało to na mnie jak piorun, od razu byłem trzeźwy - co było, jak na mnie, tak niezwykłe, że wspominali to później latami z rozbawieniem. Niestety oszukali mnie - oni już wrócili z ryb, wstali o świcie i poszli pospiningowac na pomost. Taka przygoda mnie ominęła! - wujek złowił kilowego szczupaka, wziął parę metrów od brzegu, przy żółtej boji, na sławną, szwedzką obrotówkę "Droppen". Ojciec złowił ładnego okonia, ale go wypuścił. Przy patroszeniu szczupaka wujek znalazł w jego wnętrznościach spory haczyk - ktos miał go juz na wędce. Wiadomo skądinąd, że szczupak ma twardy żołądek i z takimi haczykami sobie radzi: najpierw zarastają one tkanką zabezpieczającą rybę przez urazami, a w końcu korodują aż nic z nich nie zostaje; badano to bodaj w Holandii, empirycznie, by mieć pewność, co szczupakowi szkodzi, a co nie (do jedna z ichnich ryb herbowych).
Ogólnie było zaś wesoło: wieczorami było wielkie polowanie na komary, a wujek ważył nasze ręce, nogi i głowy sprężynową wagą wędkarską, tak dla zabawy. Rano, o świcie, budziły nas często muchy łążące po twarzy, a w dzień czasem trzeba było powalczyć z osami; przydawały się do tego rakietki pingpongowe. Wracaliśmy znowu przez puszczę, tymi kocimi łbami - choć jest bardziej komfortowa, ale też dłuższa droga przez Stare Czarnowo. Pamiętam ulicę Smoczą, którą dojeżdża się do części Szczecina zwanej Podjuchami: ma klimat Puszczy Bukowej, przechodząc powoli od natury ku miastu, od lasu ku zabudowie; wiele lat później jeździłem tam nieraz rowerem.
Rower to już inna epoka, gdy zamieszkałem na Prawobrzeżu, którego gro mieszkańców stanowią lokatorzy osiedli-sypialni, tych słynnych blokowisk. Tyle że moje osiedle nazywało się Bukowe i naprawdę było ładne, w odróżnieniu od klasycznych blokowisk. Było tam tez gdzie łazić i jeździć rowerem, było i gdzie łowić. Dość szybko ulubioną trasą stała się trasa na Binowo - waliło się przez ciemny las, aż na sam grzbiet Gór Bukowych (sic! - ok. 150 metrów npm), gdzie był piekielnie ciężki podjazd brukiem - po czym zjeżdzało się z gwizdem w uszach aż do Binowa (druga strona grzbietu naszych "gór"), gdzie robiło się rundkę wokół jeziora lub właziło się na jakiś sypiący się pomost. Ze względu na okoliczności pamiętne były takie rajdy z kolegą Radkiem, w czasach kiedy przygotowywaliśmy się do egzaminów wstępnych do szkół średnich. Robiliśmy w domu zadania z matematyki, roztrzaskiwaliśmy całe zbiory zadań - a dla otetchnięcia i natlenienia robiliśmy każdego dnia jakąś trasę. Binowo było często na rozkładzie.
Dobrą porą na te wyjazdy był czas zbioru czereśni - rosły tam przy drogach, wystarczyło rzucić rower w trawę, wleźć na drzewo - i jadło się do oporu. To z kolei była nasza specjalność z czasów liceum, te wyprawy okraszały dodatkowo ten i tak przyjemny czas schyłku roku szkolnego. Wielu znajomych jeździło tam na licealne biwaki, ale mi się to jakoś nie przytrafiło - nasłuchałem się tylko historii biwakowych, głównie o piciu drinków z wodą z jeziora i żywieniu się przez pięć dni jedną puszką głowizny biwakowej. Często za to jechałem tam w jakichś nieszczęsnych porach roku, typu późna jesień lub wczesna wiosna - i widziałem zupełnie inne Binowo. Ośrodki i kempingi stały wówczas puste, a ze skarpy przy drodze widziało się tarło jakichś sporych, szarych ryb (to tylko wiosną). Przelazłem raz do jednego takiego ośrodka - okazało się, że do "mojego", tego w którym byłem parę dni jako zerówkowicz. Plażyczka była śmiesznie wąska, a pomost z dech marny, zapyziały i obesrany przez mewy. Pojawił się jakiś strażnik na skuterze który powiedział, że jest to teren prywatny i że nie powinienem tu przebywać. Opuściłem go bez żalu, a wspomnienie tamtego dawnego wyjazdu wcale jakoś od tego nie zblakło.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości