Oba gatunki stanowią zdecydowanie gospodarcze clou bałtyckiego rybactwa (obok płastug, a w pewnym stopniu także wędrownych łososiowatych i węgorzy), a także dwa ważne rozdziały rodzimego wędkarstwa morskiego, o którym można chyba powiedzieć, że wyszło już z fazy raczkowania i zmierza do profesjonalizacji i specjalizacji znanej z tzw. krajów rozwiniętych czy zachodnich. Są to również gatunki silnie od siebie zależne - a właściwie, to byt i powodzenie populacji dorsza zależy od obfitości sledzi, którymi dorsze się żywią. Śledzie z kolei, jak wiadomo, żywią się planktonowymi skorupiaczkami. Śledzie do dorszy raczej gustu nie mają, muszą się ich bać panicznie - ale też wiemy, jak ważne znaczenie dla utrzymania prawidłowej populacji ryb spokojnego żeru mają żywiące się nimi drapieżniki. Mamy więc zależność obustronną, jako się rzekło.
Dorsz widziany z perspektywy polskiego wybrzeża jest zdecydowanie rybą głębokiej wody. Nawet, jesli jesienią bywa poławiany z brzegu (a bywa: zwłaszcza po zapadnięciu zmroku połowy potrafią być obfite), to tylko tam, gdzie nasze rozległe płycizny sąsiadują z głębiami choćby Rynny Słupskiej czy Zatoki Gdańskiej. Próby łowienia dorszy na grunt czy na spina na wybrzeżu płytkiej Zatoki Pomorskiej okażą się za to zwykle bezowocne, prędzej chyba złowimy sandacza lub troć. Idąc po plaży szukamy głęboczków z wodą kilkumetrową, do których można dorzucić dwudziestogramową wahadłówką lub zestawem gruntowym ze świeżym tobiaszem jako przynętą. Wyniki, jak już pisałem, potrafią zaskoczyć - widziałem zdjęcia wędkarzy obwieszonych dorszami - jednak niestety zwykle są to ryby niewielkie, sięgające 60-70 cm (jednak nie łowi się również niewymiarków). Gdybyśmy mieli wybrzeże podobne do norweskiego, to dorsze, rdzawce i czarniaki łowilibyśmy w każdym miejscu, na tych kamienistych płyciznach - i nie musielibyśmy patrzeć po mapach batymetrycznych, gdzie też jest odpowiednio głęboko: tam dom dorszy jest wszędzie, a dorsz jest rybą wszechobecną.
Niestety znamy dorsza głównie w postaci tusz i filetów - a szkoda, bo ryba to szczególnie urodziwa. Wygląda trochę jak olbrzymi miętus, który zresztą jest z tej samej rodziny. Ma marmurkowy deseń, przepastną, zębatą gębę i obfite upłetwienie - oraz gustowny wąsik na żuchwie. Z przodu ma przy tym
rozdęty bandzioch, który napycha głównie śledziami i skorupiakami (podwojami; bardzo również lubi tobiasze, ale tyczy się to wszystkich ryb drapieżnych) - w zależności, na którym z dwóch głównych pokarmów akurat żeruje, poławiamy go odpowiednio na pilkery lub przywieszki. Połów taki odbywa się z kutrów, dużych łodzi i wyspecjalizowanych jednostek, np. szczególnie do tego zdatnych katamaranów. czymś szczególnym jest łowienie na wrakach, gdzie siedzą największe sztuki - aby ustać łodzią nad wrakiem zatopionym na kilkudziesięciu metrach konieczny jest przewodnik na bieżąco korygujący położenie łodzi przy pomocy echosondy i GPS-u. Za najlepszą porę do łowienia wątłuszy (inna nazwa dorsza) z kutra można uznać wiosnę, okres przedtarłowy; za gratkę dla twardzieli można uznać analogiczne połowy zimowe. W przypadku łowienia z niewielkiej łodzi, na przestrzeni paruset metrów od brzegu, nadaje się tylko jesień, czyli okres gdy dorsze podchodzą do plaż. Nie miałem okazji tego doświadczyć, ale może się uda w tym roku - podobno jest bardzo fajnie... Używamy wówczas średniomocnego sprzętu, takiego gdzieś jak na sandacze, oraz standardowych gum typu biały twister na główce 15-20 gram. Dużo to przyjemniejsze, niż łowienie na stugramowego pilkera wędką jak kij od miotły (kutroiwy standard).
Że dorsz jest smaczny wszyscy wiemy i nie wiemy. Otóż jak dobra jest to ryba dowiadujemy się dopiero, gdy złowimy ją sami bądź kupimy świeżutką od rybaków. Mniej ludzi za to wie, że dorsz jest bardzo duży. W dobrym łowisku ryba dwudziestokilowa nie powinna być szczególną sensacją. Sławny polski wędkarz, Alfred Samet opowiadał, że nawet nie będzie mówił, jak wielkie dorsze łowił on w latach pięćdziesiątych w Zatoce Gdańskiej - bo i tak nikt mu dziś nie uwierzy. Ja widziałem zdjęcia potworów sięgających trzydziestu pięciu kilo. Podobno napotkane pod wodą zachowują się wobec człowieka łagodnie.
Za to główną ofiarę dorsza, czyli sledzia, każdy doskonale zna - to typowa ryba marki ryba, srebrna i wrzecionowata, bocznie spłaszczona. Smażona na świeżo jest oczywiście całkiem inna od śledzia ze sklepu. Śledzie występują w wielu odmianach czy rasach, w Bałtyku mamy do czynienia z niewielkimi rybkami, typowymi "śledzikami z beczki". Oceaniczne śledzie potrafią mieć i pół metra długości. Nasze śledzie, zależnie od odmiany, odbywają tarło wiosną lub jesienią, pojawiając się wówczas w pobliżu brzegów. Są masowo poławiane z główek i falochronów na tzw. choinkę, czyli zestaw przyozdobionych haków zwanych muchami sledziowymi, uwiązany fabrycznie i zawinięty w foliowej torebce, gotów do użycia. Rodzimi miejscowi często przesadzają z wielkością tych przynęt, przez co łowią mało ryb - na nasze śledzie trzeba wybierać malutkie haki, większe będą lepsze na makrele. Ale to już w Norwegii, nie u nas. Podobny do śledzia, choć znacznie mniejszy jest szprot - prawdziwy wróbel wód bałtyckiech. Istnieje przekonanie, że w basenie Morza Bałtyckiego szproty spożywają tylko Polacy - ale nie wiem, ile w tym prawdy.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Gospodarka