W zasadzie to prawdziwego szoku estetycznego doznałem kilka razy w życiu - i zawsze oczywiście było to wydarzenie obfite w konsekwencje. Przede wszystkim, że tak powiem, było ono zawsze poniekąd zdarciem zasłony codzienności: zza zasłonek oswojonej już "muzyczki" (bo o muzyce tutaj mowa) przedzierało się Coś tak odmiennego, autonomicznego i mocnego, że aż doznający szoku organizm (całość wszak psychofizyczna) reagował dreszczami i nieledwie wstrząsami. Muzyka taka po prostu jakby dawała nowe uszy do słuchania. Przy tym wyróżniłbym jednak wstrząsy doświadczone bardzo bezpośrednio i gwałtownie - oraz takie, które stały się takowymi widziane z perspektywy późniejszego osłuchania i refleksji (acz odczute były bardziej łagodnie).
Jako pierwszy muszę wymienić chyba sławny Koncert op. 24 Antona Weberna. Muzyczkę towarzyszącą czołówce magazynu "Pegaz" każdy znał i lubił, choć nie każdy już wiedział, że to Anton Webern w wykonaniu Polliniego. A już całkiem mało kto sięgał dalej, próbując rozgryźć tajemnicę tego niezwykłego twórcy, którego Igor Strawiński nazwał mężem sprawiedliwym muzyki. A ja próbowałem. Słuchałem tego z winyla w fonotece: wrażenie było niesamowite; idąc potem ponurymi, zimowymi ulicami Szczecina mogłem myśleć tylko o tej muzyce i o niczym innym. I sami powiedzcie, jak ja miałem w ogólniaku podrywać dziewczyny? Słuchaj no mała, mam tu na taśmie Weberna - posłuchamy razem? Wolne żarty! Frank Zappa też tego słuchał jako pryszczaty nastolatek i dostawał dreszczy na samą myśl, że w ogóle może istnieć taka muzyka.
Koncert Weberna był jak tajemniczy, fascynujący i chłodny ogród, w którym kompozytor zdołał wychodować - właściwie, to nie wiadomo co. Ale coś, co przypominało życie roślinne, skąpą wegetację o krystalicznej regularności. Stockhausen stawiał to dzieło na samym czele dorobku Wiedeńczyka pisząc, że zachowuje ono doskonałe proporcje pomiędzy zmianą a powtórzeniem - bo nużące jest zarówno zbyt uporczywe powtarzanie struktur i motywów, jak i zbyt duża ich zmienność, a Webern znajdował doskonałą równowagę. Przy całej abstrakcji i spekulatywności, obcości i "hermetyczności" tej muzyki - następstwa dźwięków i akordów, współbrzmienia i barwy są atrakcyjne dla ucha, utrzymują słuchacza w skupieniu i stanie wewnętrznego, intelektualnego pobudzenia. Utwór ten był cudem, którego powtórzyć się nie dało - o czym młodzi, powojenni kompozytorzy musieli się przekonać na własnej skórze, brnąc w ślepy zaułek sformalizowanej kompozycji "serialnej" (przynajmniej wg. Lutosławskiego).
Co mi dał Webern? No oczywiście te tam, nowe uszy do słuchania - ale też był przewodnikiem, który mnie zawiódł do tajemniczego świata muzyki współczesnej, który wydawał się tak trudny i niedostępny - a jednocześnie tak szalenie pociągający (swoją drogą jak pokręcony musiał być młodzieniec, którego pociągała akurat właśnie awangardowa muzyka współczesna? kto potrzebuje aż tak radykalnego lekarstwa?). Ale też muzyka Weberna nie jest jakąś wtórną funkcją tego, co mi ona "dała": przede wszystkim to mały, zaczarowany świat "szlifierza brylantów" (znów Strawiński) - muzyka jako kryształ wychodowany (tak, kryształy się "choduje") pod najwyższymi cisnieniami sił duchowych. Muzyka jako substancja duchowa, z której mogę czerpać, o ile tylko "dostoję" do poziomu Weberna. Myślę, że się zdarzało. Dziś najchętniej sięgam po cudowną Symfonię op. 21.
CDN
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura