Rok 2009 nie obfitował w łowienie tak, jak powinien, z różnych względów - trzy tylko były wyprawy godne wspomnienia ze względu na wynik, że tak powiem, rybowy. Tak się składa, że były to wyprawy z trzech różnych bajek. Jeśli je odpowiednio barwnie opiszę, to będzie niezła notka, no nie?
Bałtycka plaża, kwiecień
Okres świąteczny spędzałem tradycyjnie z rodziną w Szczecinie i Goleniowie. Po mroźnej zimie i marcu, który teoretycznie jest najlepszą porą na troć w morzu, a który okazał się niewypałem ze względu na zbyt zimną wodę - w końcu, w połowie kwietnia, rozwiązał się worek z rybami. Kuzyn po raz kolejny miał na kiju duże ryby, i znów mu wszystkie spadły. Za to jego kolega, noszący nazwisko sławnego amerykańskiego dyrygenta, wielki farciarz co do ryb, złowił jednego dnia dorodną troć i wielkiego, kilkukilowego tęczaka (pstrąga tęczowego). Było dobrze.
Tu małe wyjaśnienie: troć to słowo wymyślone przez naukowców, niezakorzenione w polskiej mowie - stąd i nic nikomu nie mówi. Inne narody nazywają ją na ogół pstrągiem morskim (sea trout, See Forelle - choć Rosjanie mówią kumża), i tego i my powinniśmy się trzymać. Niestety - stało się inaczej. Więcej powiem o tej rybie w osobnej notce - tu jedynie zaznaczę, że mało która ryba tak rozpala wędkarskie namiętności, jak właśnie ona - tuż obok łososia, swego kuzyna, od którego jest niewiele mniejsza. Dodajmy, że w handlu troć to "łosoś", ewentualnie "bałtycki". Nie ma w tym oszustwa - kto by płacił poważny pieniądz za jakąś "troć"? A nie jest ona gorsza od łososia.
Troć łowimy w rzekach, do których udaje się ona na tarło, podobnie jak łosoś i wiele innych ryb żyjących w Bałtyku (jak morskie populacje leszczy i płoci, albo wędrowne sieje) - ale od jakiegoś czasu również w morzu - i to z brzegu! W chłodniejszej porze roku troć chętnie pływa blisko brzegu, czasem wręcz tuż przy brzegu, i żeruje na drobnych rybach (tobiaszach, czasem szprotach i śledziach) i skorupiakach (garnele, mniejsza trotka zakąsi i kiełżem). Moda na takie łowienie przyszła z Danii, Niemiec i Szwecji, gdzie panowie w specjalnych, piankowych spodniobutach do brodzenia, wymachujący spinningami i muchówkami, to codzienność i norma. W dobrych miejscach stoją jeden obok drugiego i machają całymi godzinami.
Z momentem wejścia z wędką do morza - wchodzi się do innego świata. Plaża i spacerowicze przestają istnieć - jest tylko lazur (u nas częściej "smarkozielony", niż turkusowy) i ryby, które gdzieś, tam go przemierzają. Szczególnie łowienie na muchę w takich warunkach można chyba porównać, pod względem intensywności doznań i "zatopienia w innym świecie", z windsurfingiem albo wspinaczką. Jest to zresztą zabawa dla twardzieli - fale nierzadko mogą przewrócić wędkarza, szczególnie na kamienistym dnie, a podmuchy wiatru wymuszają bardzo intensywną pracę wędką muchową. Naprawdę duży wisiłek.
Tamtego kwietniowego dnia o muchówce można jednak było zapomnieć - wiało i falowało tak, że w grę wchodził tylko spinning i ciężkie blachy, przeważnie dwudziestogramowe (jeszcze lepsze są bezsterowe woblery morskie, których ofertę znakomicie rozwinęły zwłaszcza firmy szwedzkie - Polacy dopiero raczkują, ale jak ich znam, zaraz wniosą w tej dziedzinie coś nowego i to w bardzo konkurencyjnej cenie). Łowiliśmy tylko z brzegu, na kamieniach koło Grodna, na wschód od Międzyzdrojów - jest tam najwyższy na naszym wybrzeżu klif (ponad sto metrów!) i najbardziej usiane głazami dno. Wiało niemiłosiernie i był to wiatr niezwykle, jak na kwiecień, zimny. Wrażenie powiększało jeszcze silnie operujące słońce. Ja przesadziłęm z lekkością ubioru, na dodatek nie miałem czapki - by ochronić zatoki, owinęłem sobie łeb pokrowcem od mojej Wspaniałej, Exkluzywnej Wędki, przez co wyglądałem trochę jak Beduin z niebieskim zawojem na głowie.
Dość szybko mieliśmy pierwszy kontakt z rybą - Szymonowi wzięła parę metrów od brzegu, pewnie szła za przynętą. Ku zadowoleniu reszty ekipy, ryba spadła z haka. Dorodna troć w pierwszych rzutach? Jeszcze czego!
Potem przyszły ciężkie godziny katowania morza naszym żelastwem: daleki rzut, próba zredukowania potężnego łuku żyłki lub plecionki porywanej przez naprawdę silny wiatr (opracowałem sobie na prędce całkiem skuteczną technikę), i szybkie ściąganie przynęty (ze względu na bardzo liczne zaczepy nie można było sobie pozwolić na powolne, kombinowane ściąganie przynęt). I w końcu doczekałem się ryby: wzięła srebrnego, 20-gramowego "morsa" z opadu, tj. zanim jeszcze zaczęłem go ściągać. Taka opadająca swobodnie blacha, błyskająca na boki, nierzadko prowokuje drapieżniki do ataku - szczególnie szczupaki, ale jak widać również trocie. Hol i lądowanie były błyskawiczne, bo i ryba niewielka - ot, półmetrówka. A jednak cieszyła - to pierwsza moja znacząca troć złowiona w morzu. Bardzo ładna, odpasiona. Wypuściliśmy ją, bo miarka wskazywała to 50, to 49 centymetrów - zależy, jak się przyłożyło. Mogła więc być niewymiarowa. Jednak uznaję ją za półmetrówkę - troć w morzu mam, od biedy, zaliczoną.
nic więcej tego dnia nie złowiliśmy.
Strumyk w dorzeczu Gwdy, sierpień
Na pożegnanie sezonu pstrągowego, kończącego się wraz z końcem sierpnia, wybrałem się do kolegi dysponującego działką i drewnianym domkiem w samym kultowym Zabrodziu, gdzie łączą się dwie słynne rzeki: Dobrzyca i Piława. Pierwszego dnia połowiłem trochę lipieni na suchara (suchą muchę, imitującą owada leżącego na powierzchni wody) w Dobrzycy - było miło, a ryby wróciły do wody. Drugiego dnia postanowiłem jednak wybrać się ze swoją króciutką muchóweczką na któryś z okolicznych, rybnych potoków, by połowić pstrągi na streamera, tj. muchę imitującą małą rybkę, którą tak właśnie należy prezentować, by wyglądała jak pomykający, wystraszony głowacz lub strzebla. Poprzedniego dnia dwójka kolegów wybrała się na jeden z tych strumieni ze spinningami i nakosili dziesiątki pstrągów (wszystkie wypuszczali), a jeden naprawdę duży (miał ponoć ok. 60 cm) rozgiął jednemu z nich kotwiczki woblera. Myślę sobie - tam trza jechać, tylko może na niższy odcinek, gdzie pewien znajomy miał łowić wiosną pstrągi na strimka (czyli właśnie obraną przeze mnie metodą). Jak wymyśliłem, tak zrobiłem. Rzeczka oglądana z mostku wyglądała przyjemnie, choć laikowi pewnie mało przypominała coś, co można by nazwać łowiskiem: woda do kostek, a na rozlanym na kilka metrów bystrzu za mostem nawet płytsza, przejrzysta i moło szemrząca; znów powyżej mostu głębsza, ale szeroka na metr albo półtora - a jeszcze nieco wyżej spiętrzenie, poprzedzone spokojną, niemal stojącą wodą. Jak wspomniałem - przeciętny przechodzień raczej by nie uwierzył, że w takiej wodzie może siedzieć gruba ryba, ale pstrągowi wyjadacze swoje wiedzą: właśnie pod koniec sierpnia potrafią się w nich pojawiać pojedyncze, grube pstrągi, przymierzające się już powoli do jesiennego tarła. Jako że koledzy z Poznania łowili poprzedniego dnia powyżej mostku - ja polazłem w dół. Początki nie były zbyt zachęcające: rzeczka jednak rozpaczliwie mała przy tym stanie wody, płytka i wąska, brzegi przedeptane i w ogóle jakoś tak... nijako. Ale im dalej w las (dosłownie), tym lepiej: bukowy drzewostan był coraz wyższy i coraz bardziej "kolumnowy" (znacie te lasy bukowe z wysokimi, prostymi jak słupy pniami, jakby podtrzymującymi ażurowy strop koron?), krajobraz coraz bardziej pierwotny i ponury, mało znający człowieka, a teren coraz bardziej grząski i niegościnny; następuje moment, że człowiek, zwłaszcza gdy jest sam, zaczyna się czuć w takim miejscu trochę nieswojo: nie dochodzą go żadne dźwięki ludzi i ich pojazdów i czuje, że jest naprawdę sam. Cóż było jednak robić - parłem dalej przed siebie, tym bardziej że i mój potok prezentował się coraz lepiej: pojawiły się dołki i kryjówki, z których za moimi muchami startowały całkiem ładne okonie. Miałem ich już kilka upchanych w wędkarskiej kamizelce, gdy doszedłem do, że się tak wyrażę, sedna i rdzenia tego odcinka rzeki i tego dookolnego krajobrazu. Tak, mili Państwo - takie byty istnieją realnie; nie wykażemy ich realności na tabelach i wykresach, ujmujących wyłącznie parametry mierzalne - ale od czego mamy metodę fenomenologiczną? Spróbujmy więc jej właśnie: cechy i elementy (a więc jakości i byty) charakterystyczne dla tamtejszego otoczenia występowały tam w maksymalnym natężeniu - idąc dalej w dół strumienia, powoli ustępowały, las się rozwidniał a szata roślinna przeobrażała aż w końcu przechodziła do łąki; rzeczka miała w tym miejscu swój "punkt przesilenia" tj. miejsce największego przewężenia i przegłębienia, połączonego z podmytym zakrętem ze zwalonym drzewem - a na dodatek zebrała się tam chyba większa część populacji okonia z tego skolonizowanego przez okonia odcinka: wychodziły za muchami w całych bandach, a gdy jeden złapał jedną muchę (łowi się zwykle na dwie: streamer-rybka + dodatkowa zawieszka na troczku w postaci mokrej muchy lub nimfy tj. robala), wystarczyło chwilę poczekać, by uwiesił się i drugi. Największe miały sporo powyżej 20 cm i łowienie ich w dubletach na leciutką muchóweczkę dawało naprawdę sporą frajdę. Wszystkie poszły na grilla - okonia w krainie pstrąga i lipienia szczególnie nie oszczędzamy, co nie znaczy że bezwzględnie go tępimy. No i największa niespodzianka wyprawy - za muchami wyszła jakaś spora ryba i nawet się uwiesiła. Pierwsza myśl: szczupak! - bo wiele widziałem tego dnia miejsc z ciemną, spokojną wodą, typowo szczupakową, i żałowałem, że jakiś kilowiec mi się nie uwiesił. Druga myśl: pstrąg! - bo taki też był cel wyprawy. A jednak był to lipień, i to całkiem przystojny, wcale niechudy, długi na ok. 33 cm (w takim strumyku ryba 30-40 cm robi już wrażenie). Później było jeszcze kilka okoni, które patroszyłem o zmierzchu przy wspomnianym wcześniej mostku.
Głębokie jezioro sielawowe, październik
Wyprawa planowana od początku roku, w zamyśle - jedna z kilku, okazała się jednak jedyną. Miało być Miedwie, ale wybraliśmy się z kuzynem na inne, jeszcze głębsze jezioro, typową polodowcową studnię siejowo-sielawową, w której dawniej żyły nawet trocie jeziorowe (znów ta nic niemówiąca nazwa: po prostu duże pstrągi!). Wyprawa po wielkiego szczupaka, z łodzią, echosondą, silnikiem elektrycznym i mocną wędką. I co najważniejsze - udana.
Na takiej wyprawie trochę zawsze zejdzie, zanim zacznie się łowić: trzeba wytaszczyć łódkę z potwornie zagraconej wiaty (podobno teraz już i tak jest "nieźle"), zamocować silnik i echosondę, wszystko podłączyć i sprawdzić, czy działa, przebrać się jakoś, rozłożyć sprzęt do łowienia, zwodować łódź (czyli znów - albo gumowce, albo nogawki w górę)... W końcu jednak wypływamy. Na przewężeniu jeziora widzimy sporą grupkę miejscowych, jedni na pomoście, inni w łódkach - rzucają zestawami śledziowymi (na śródlądziu raczej niezgodnymi z regulaminem: 5 much śledziowych, czyli haczyków w zestawie!), bo właśnie tutaj zgrupowała się cała sielawa z jeziora i jest ten moment, kiedy można jej nahakać i nawekować. Za parę dni rozpłynie się po jeziorze, by się trzeć. To będzie także czas szczupakowych żniw - bo tarlisk szczupaki oczywiście nie odstępują. Mają czas jesiennego tuczenia.
My jednak płyniemy na szerokie wody, odnotowując tylko na echosondzie, że chmura sielaw wypełnia całą wodę pod nami, pluskają nawet na powierzchni. Echosonda szeleje: głębokość coraz większa - 15, 20, 30, 40 metrów - i co chwilę wyraźne piki oznaczające ryby. Wiele z nich to duże szczupaki "toniowe", poruszające się aktywnie w poszukiwaniu sielawy. Inne to zapewne sieje duże czy leszcze. Rekordowy pik odnotowujemy na głębokości 58 metrów - ki czort? Może węgorz lub miętus. Na pewno ryba - dobra echosonda raczej nie daje błędnych wskazań. W ogóle ryba jest głęboko - wszystkie piki na 15 metrach i głębiej, na 25, 35 metrach... Nic dziwnego, jesienna recyrkulacja w pełni, na płytkim blacie, latem obfitującym w szczupaki - pustynia.
Płyniemy z dużymi gumami (sztucznymi, rybokształtnymi przynętami z silikonu) wypuszczonymi kilkadziesiąt metrów za łodzią, a właściwie łódeczką. Świadomość, że mamy pod sobą wodną przepaść mieszczącą w sobie pożądny wieżowiec, a czasem i dwa, działa na wyobraźnię i każe czuć się trochę nieswojo: tak, siedzimy tu w laminowanej łupince!
I właśnie podczas takiego spacerowego opływania głębin na elektrycznym śmigiełku coś walnęło w przynętę na wędce Michała. Siedzi! Emocje są potężne, bo taką rybę holuje się z parudziesięciu metrów jak wiadro - nie sposób ocenić, czy ma trzy, czy trzynaście kilo. Kuzynowi nawet jakoś dziwnie podryguje noga. W końcu pokazuje się ryba, którą wprawnie podbieram (parę lat tego nie robiłem) - to dorodny, trzykilowy szczupak (ok. 80 cm). Dostaje w łeb i idzie na agrafkę - od czasu, gdy poszli sobie stąd rybacy ze swoją "gospodarką" ryby jest pod dostatkiem, kilka zębatych w roku można zabrać.
No i pływamy dalej, bawiąc się odczytywaniem głębokości i podziwiając rybność tej wody. Pogoda lekko mglista, raczej przenikliwy chłód - dokładam dodatkowe skarpety do moich nieodłącznych sandałów, sięgam po termos. Czasem stajemy na płytszej wodzie - ot, takiej na 15 metrów, i wykonujemy kilka klasycznych rzutów spinningowych (ciąganie przynęt za łodzią zwie się dla odmiany, i też z angielska, trollingiem). W jednym z tych miejsc, głębokim na jakie 16-17 metrów, szczególnie długo bawię się przynętą, oczywiście wielkim, perłowym "kopytem" (popularna guma na duże ryby): długo pozwalam jej swobodnie opadać, potem ją trochę podciągam, znów pozwalam opadać, czasem podszarpnę itd. I w końcu - jest! Branie oczywiście. Ryba zapięta, oby pewnie. I znów nie wiadomo - będzie metrówa? Sporo linki do nawinięcia, ale w końcu widzimy rybę - bardzo okazałą! Ożesz w mordę - metrówa jak nic! Wywleczona z głębiny, na pewno z ponad 10 metrów, nie ma już za bardzo siły do walki - próbuje wyskoków nad powierzchnię, ale jakioś niemrawo. Do podbieraka nijak nie wlezie! Na dodatek zaplątała się w siatkę hakiem, potężnym niemal jak osęka (nastawialiśmy się na grubego zwierza) - trzeba szybko działać. Michał łapie rybę klasycznym chwytem szczupakowym - za oczy - i wciąga ją do łodzi. Decyzję tę podjęliśmy wspólnie - było jasne, że taki chwyt tak wielkiej i ciężkiej rybie mocno zaszkodzi, nie będzie jej już sensu wypuszczać. Mówiłem potem komuś nieco tym zgorszonemu (wśród bardziej oświeconych wędkarzy zabijanie okazów, najcenniejszych z punktu widzenia dobra gatunku, puli genetycznej itp. - jest, słusznie zresztą, raczej źle postrzegane), że owszem, jest to grzech - ale ja ten grzech biorę na siebie (tak mówił w jednym filmie Clint Eastwood o zabiciu słonia - że to cos więcej, niż przestępstwo: to grzech).
Kolejny dobry kwadrans siedzę spokojnie w łodzi, popijam herbatę z termosu, czekam na ustąpienie dreszczy (dziwne, zimno mi wcale nie było). A leżąca na dnie łodzi ryba, Panie mój, co za ryba... Aż szkoda, że już nie żyje.
Na brzegu odbieramy gratulacje od łowców sielaw, którzy trochę tych rybek do zawekowania naciągnęli. Potem były ważenia, mierzenia (ok. 10 kg, 110 cm), achy i ochy, zaraz cały wędkarski Szczecin się o tej rybie dowiedział. Zresztą tu i ówdzie już o tym pisałem.
***
I takie to były wyprawy.
Chyba jeszcze moje eksploracje na podworcławksiej Bystrzycy byłyby godne wspomnienia - złowiłem kilka małych szczupaczków, sandaczyków, parę niezłych okoni i kleni - największy miał ok. 40 cm, złowiony na woblera. Jakieś ładne ryby jeszcze miałem na wędce, ale spadły - też chyba klenie.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości