” W III RP uzyskałem coś, co było dla mnie najważniejsze: wolność. Dziś żyję w wolnej Polsce i do tego jeszcze demokratycznej. I z tego jestem niezmiernie uradowany. W tym sensie to dwudziestolecie jest dla mnie fantastyczne. ” - mówi Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla ”Gazety Wyborczej” I tu się z nim całkowicie zgadzam. Przy wolnej i demokratycznej wymieniłbym, jeszcze gospodarkę rynkową.
Nie jesteśmy z prezesem w tej zgodzie osamotnieni. 82 procent społeczeństwa, więcej niż kiedykolwiek przedtem, jak wykazuje niedawne badanie CBOS, uważa, że warto było zmieniać ustrój w 1989 roku. I na podstawie tej zasadniczej zgody można spierać się w oparciu o dalszy ciąg przytoczonego cytatu szefa PiS: ” ...Ale jednocześnie uważam III RP za konstrukcję ułomną, którą trzeba zastąpić znacznie doskonalszą Rzeczpospolitą IV”
- Myjemy, czy robimy nowe - zastanawia się para Cyganów, widząc po powrocie do taboru swoje straszliwie umorusane dzieciaki. Ja nale ten parlament należę do tych, którzy uważają, że raczej umyć. Ale rozumiem zniecierpliwienie tych z bardziej radykalnym podejściem.
III RP nie jest tworem idealnym, ale nie jest nim także V Republika, nie jest Republika Federalna czy Zjednoczone Królestwo, nie są Stany zjednoczone. Każdy taki twór wymaga nieustannej naprawy, żaden - rewolucji kulturalnej w stylu Mao. A każdy system ma nie tylko swoich krytyków, lecz również zdecydowanych kontestatorów. Przeważnie lewicowych, takich jak Sławomir Sierakowski czy Naomi Klein, ale w naszym dyskursie burzyciele są głównie prawicowi. A ponieważ system ma wszystkiego 20 lat, jego ułomność tłumaczy się grzechem pierworodnym jego powstania, symbolizowanym przez Okrągły Stół i Magdalenkę. Przy czym całe zjawisko krytycy sprowadzają do personaliów; PRL-owska nomenklatura - elity Solidarności.
Ludzie czy instytucje
Kwestie personalne są, oczywiście, ważne, ale nie one decydują o istocie przemiany. Można sobie wyobrazić sytuację, w której ludzie Solidarności wchodzą w struktury PRL i ciągną dalej ten system zasilony przez świeżą krew, nowe pomysły, cokolwiek go tylko modyfikując. Na to właściwie liczyła ta elastyczna część aparatu władzy, forsując - wbrew partyjnemu betonowi - zwołanie Okrągłego Stołu.
Nic z tej koncepcji nie wyszło. Tacy ludzie salonowej, pożal się Boże, opozycji jak Jerzy Robert Nowak, Ryszard Bender, Maciej Giertych, członkowie różnych gremiów przy Jaruzelskim, działacze licencjonowanych organizacji katolickich, wszyscy oni chętnie wchodzili w te role i chętnie by współrządzili w sowieckim protektoracie z centralnie zarządzaną i w większości państwową gospodarką, z atrapą parlamentu i samorządu, z jądrem władzy w postaci aparatu PZPR i SB. Ale było już na to za późno. Nie mieli już wartości dla władzy, gdyż nikogo w społeczeństwie nie obchodzili. Liczącą się siłą był, przede wszystkim, Lech Wałęsa, a z nim Zbigniew Bujak, Bogdan Lis, Bogdan Borusewicz, Władysław Frasyniuk, Mieczysław Gil, Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik, Lech i Jarosław Kaczyńscy. Oni już, trawestując powiedzenie Kuronia, nie palili komitetów, nie wchodzili do nich, ale tworzyli swoje. A konkretnie Komitet Obywatelski przy Przewodniczącym NSZZ ”Solidarność”.
Zaś w kilka lat później, niedawni działacze PZPR zostawali premierami, ministrami, a jeden nawet był prezydentem przez bite dwie kadencje, wygrywając drugie wybory w pierwszej turze. I nie była to żadna Restauracja, żaden powrót ancien regime'u ze Stuartami czy Burbonami. Ci ludzie rządzili lege artis, wybierani przez suwerenny naród, zgodnie z zasadami demokratycznej Polski, którą tak sobie ceni do dziś Jarosław Kaczyński. Ważniejszy okazał się klasztor od przeora.
Wielki skok
Parę dyktatur skończyło się w Europie nieco wcześniej. W roku 1974 w Portugalii i w Grecji. W następnym roku w Hiszpanii. Były to dyktatury autorytarne, a nie systemy totalitarne jak komunizm, nawet już mocno zdziadziały po koniec lat osiemdziesiątych. Polska, wraz z towarzyszami z obozu musiała wykonać bez porównania większy krok, czy zgoła skok do demokracji.
Ale nawet nie wyjście z totalitaryzmu było najistotniejsze. W totalitarnej III Rzeszy, nie mówiąc już o dyktaturach Franco, Salazara i Caetano czy tzw. czarnych pułkowników, pozostawała własność prywatna w gospodarce. Nawet w mocno nakazowej gospodarce wojennej Niemiec. Pozostawały normalne, kapitalistyczne klasy społeczne, stosunki własności, rynek, nawet jeśli bywał dotknięty restrykcjami. Komunizm był, nie tylko i może nawet nie przede wszystkim terrorem, bo tego było i jest sporo w różnych systemach. Komunizm był - i jest jeszcze - eksperymentem ekonomicznym i społecznym, próbą stworzenia nowego modelu gospodarki i społeczeństwa, czy wręcz nowej osobowości ludzi. Oznaczało to wyrwanie wielkiego kawału świata z nurtu powszechnej cywilizacji.
Wyjście z czegoś takiego w momencie apogeum systemu było niemożliwe. A w momencie upadku też było zadaniem trudnym, po okresie jego trwania w ciągu dwóch pokoleń. Był to okres poprzedzony wojną światową i dwiema okupacjami, utratą jednej piątej populacji i przetrzebieniem elit, utratą jednej trzeciej majątku narodowego. Ta trauma ułatwiła zaszczepienie tego systemu, który po latach dla większości ludzi był czymś zastanym, może i złym, lecz naturalnym.
I oto na początku 1989 roku rozpoczęły się rokowania, które władzy miały ułatwić pozostawanie władzą, dla opozycji były okazją zdobycia jakiejś cząstki wolności, a okazało się, że na końcu roku mieliśmy już niepodległą i demokratyczną Rzeczpospolitą Polskę z orłem w koronie i - co ważniejsze - uchwalone i podpisane 31 grudnia, dziesięć ustaw tak zwanego pakietu Balcerowicza, przywracających gospodarkę rynkową. Na wiosnę '90 doszła ustawa przywracająca samorząd terytorialny.
Dzieło transformacji nie było jeszcze wtedy skończone. Skończone nie jest jeszcze do dziś, ani tym bardziej doskonałe i doskonałym nie będzie nigdy. Lecz wtedy rozpoczęło się dwudziestolecie, owszem, ułomne, ale najlepsze - odpukać ! - w naszej tysiącletniej historii.
Po pierwsze; nie mieliśmy armat...
”...w kontraktowym Sejmie dekomunizacja nie była możliwa - mówi we wspomnianym na wstępie wywiadzie Jarosław Kaczyński. Zaledwie 36 procent Sejmu było wybrane demokratycznie. Ta cześć, skupiona w Obywatelskim Klubie Parlamentarnym była inicjatorem przemian, ale uchwalać je musiała mianowana większość. A podpisywał ustawy prezydent Wojciech Jaruzelski. I ustąpił po roku, kiedy go o to poproszono.
Równo dwieście lat wcześniej, w obliczu kryzysu systemu, Ludwik XVI zwołał Stany Generalne, reprezentację stanów królestwa. Stany miały uchwalić nowe podatki, bo choć król mógł je wprowadzić sam, ale władza bała się tego kroku. Przedstawiciele stanu trzeciego, mieszczaństwa, którzy znali niedawne hasło wywoławcze rewolucji w Ameryce; no taxation without representation, spotkali się z oporem, gdy jako warunek zażądali dla siebie większych praw. Więc 17 czerwca wyszli ze zgromadzenia, zebrali się w sali do gry w piłkę pałacu w Wersalu i ogłosili się Zgromadzeniem Narodowym. Tak się nazywa izba niższa parlamentu we Francji do dziś.
9 lipca Zgromadzenie ogłosiło siebie Konstytuantą. Tak się naprawdę zaczęła rewolucja i na dobrą sprawę, to jedna z tych dwóch dat powinna być świętem narodowym we Francji, a nie 14 lipca, rocznica zburzenia Bastylii, będącej już wówczas tylko bezużytecznym symbolem królewskiego absolutyzmu. A nie byłoby żadnego burzenia gdyby stany pierwszy i drugi, wraz z dworem, miały świadomość w jakim się świecie znajdują. Ocaliliby głowy własne i głowy rewolucjonistów, którzy ginęli z nimi przemiennie, nie byłoby koszmarnej rzezi w Wandei, może nawet nie byłoby serii krwawych wojen od Atlantyku do Moskwy, zachowanych w pamięci jako wspaniała i barwna Epopeja Napoleońska.
Francja i tak stałaby się państwem demokratycznym, choć Jarosław Marek Rymkiewicz nie stawiałby jej miękkim Polakom za wzór, do którego nie dorośli. Tu nasuwa się analogia ze stosunkiem do naszego stałego pytania; bić się czy nie bić ? Inaczej może do tego podchodzić późny wnuk powstańca, który wraz z generałem Sowińskim zginął na szańcach Woli broniąc ich przeciw wojskom Paskiewicza, a inaczej podchodziła matka powstańca, który zginął tamże w roku 1944. A dwadzieścia lat temu niektóre z tych matek jeszcze żyły i pamiętały. Zaś na scenę polityczną mieli wpływ tacy ludzie jak Jaruzelski czy Nowak-Jeziorański, którzy uczestniczyli w wojnie.
Te rozważania możemy sobie snuć teraz, kiedy obudzili się bojownicy, którzy przespali końcówkę PRL i usiłują to dzisiaj nadrobić. Większość społeczeństwa, jak widać, nie ma takich problemów, a dwadzieścia lat temu nie miał ich nikt. Nikt nie zamierzał oddawać władzy i nikt jej nie zamierzał zdobywać. Można powiedzieć, ze system obalał się sam, w rezultacie trwających od dawna procesów, a zadanie polegało na tym, by jak najlepiej wykorzystać tę szansę. Podobnie, zresztą było w roku 1918. Gdy przegrali wojnę światową wszyscy zaborcy, władzę w Warszawie przejęto w ramach porozumienia z niemieckim generałem gubernatorem Hansem Beselerem. Tzw. rozbrajanie było szopką. Walki o Lwów i Poznań nie decydowały o niepodległości, prawdziwa wojna to był dopiero rok 1920.
Schemat i rzeczywistość, czyli socjalizm realny
Wracajmy do sytuacji sprzed lat dwudziestu, do dziszejgo spojrzenia na tamte czasy i odchodzący wówczas w przeszłość realny socjalizm. Widzi się go dzisiaj dwoiście. Dla jednych jego symbolem jest pralka Frania, kolejki po meblościankę i polowanie na papier toaletowy, wszystko odbierane jako śmiesznostki, a nie codzienne realia latami upadlające ludzi. Dla innych to opresyjny, krwawy totalitaryzm. Oba obrazy są prawdziwe, a historia utrwali ten drugi i słusznie. Ale ludzie, którym przyszło działać w roku 1989 mieli do czynienia nie z komunizmem w ogóle, którego kwintesencją było NKWD z Jeżowem, Czerwoni Khmerzy z Pol Potem, czy nawet Bierut z Bermanem i Mincem. ”Obóz socjalizmu i pokoju” był już mocno zużyty, jego ostoja Związek Sowiecki był w kryzysie a PRL wyraźnie w stanie schyłkowym. Władzy nic nie wychodziło ze starań o uzdrowienie gospodarki, bo i nie mogło wyjść. Jej ręka do pracy była już niewładna, lecz ta dobicia zachowywała jeszcze sprawność, z którą się wypadało liczyć.
A co najważniejsze, w aparacie władzy dawno już nie było śladu po płomiennych komunistach, naszych Robespierach i Dzierżyńskich. Dominowali oportuniści, którzy zaczęli się bać katastrofy, spowodowanej przez ich system i której sami nie byli w stanie zapobiec. Między desygnowaniem Mazowieckiego na premiera i powołaniem jego rządu odbyła się KC PZPR narada sekretarzy partyjnych ministerstw, którzy deklarowali, że będą lojalni wobec nowego premiera. I aparaty resortów gospodarczych nie sabotowały reform uchwalanych przez kontraktowy Sejm. Ale trudno oczekiwać by ten Sejm uchwalił i ten aparat przeprowadził dekomunizację, czyli swe polityczne samobójstwo. ”Solidarność” musiałaby zrobić chińską rewolucję kulturalną, mając już faktyczną władzę i realizując przemiany ustrojowe. I nie musiałaby wygrać tej konfrontacji, której nikt w społeczeństwie nie potrzebował i nie chciał. Inflacja rosła i wynosiła już 640 procent - około dwieście razy więcej niż dziś - dług zagraniczny równy był dwóm trzecim ówczesnego PKB. O układaniu się z wierzycielami mógł występować tylko spokojny kraj.
Po wprowadzeniu stanu wojennego mawiałem, że kto teraz nie rzuci legitymacji partyjnej, ten niebawem będzie musiał ją zeżreć - nie przebierało się w słowach. Ale potem uznałem, że najdotkliwszą kara dla czerwonego będzie udział w prawdziwie wolnych wyborach. I wyszło na moje. W roku 1991 postkomunistyczny - wtedy bez dwóch zdań - Sojusz Lewicy Demokratycznej uzyskał 11,99 procent głosów i 13 procent mandatów w Sejmie. Suwerenny naród w wolnych wyborach dokonał dekomunizacji, posyłając pogrobowców PRL na margines polityczny.
W tym Sejmie chyba można by było zebrać głosy potrzebne dla przeprowadzenia dekomunizacji, ale nie było takiej politycznej potrzeby. Poza tym ten parlament musiałby zakwestionować prawo, na podstawie którego został wybrany. Było w nim 29 reprezentacji, z czego 11 miało po jednym pośle. Najmniejsze, Sojusz Kobiet przeciw Trudnościom Życia (Kraków), uzyskało 0,02 procent głosów. Trudno by było w demokratycznym i praworządnym państwie unieważniać głosy 12 procent obywateli.
Postkomuniści mogli zostać na tym marginesie, gdyby szeroko rozumiany obóz solidarnościowy nie skłócił się śmiertelnie i na swoje życzenie nie obalił się sam. Jednym głosem, po wniosku solidarnościowego posła Alojzego Wietrzyka, na skutek niedyspozycji żołądkowej spóźnionego na głosowanie posła-ministra Zbigniewa Dyki. Politykę przemian solidarnościowych rządów najzacieklej zwalczali nie postkomuniści, lecz działacze niedawnej opozycji. To mogło zdezorientować i zniesmaczyć wyborców. W 1993 roku SLD dostał już 20,41 procent głosów. Niby niewiele więcej, ale była już ordynacja d'Hondta, która dała im 37,2 procent w Sejmie, co przekładało się 171 mandatów. Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, niedawny satelita PZPR, przefarbowane na PSL uzyskało 15,40 procent głosów, 28,7 procent i 132 mandaty w Sejmie. Razem 65,9 procent i 303 mandaty, więcej niż trzeba by stworzyć mocną większościową koalicję.
Wkrótce potem uczestniczyłem w dyskusji, w której Hanna Suchocka, która tylko co utraciła stanowisko premiera, ubolewała nad klęską demokracji. Oponował Jan Krzysztof Bielecki, który to stanowisko stracił po poprzednich wyborach. - Klęskę poniosła pewne koncepcja i siła polityczna - mówił - a nie demokracja. Demokracja wygrała.
Myślę, że premier Bielecki miał rację.
P.S. Przepraszam za rozmiar tego tekstu, ale zamykam nim cykl czterech postów poświęconych dwudziestoleciu. Nie wiem czy napiszę coś na ćwierćwiecze. Myślę o dalszych publikacjach, raczej nie moich.
Za siedemdziesiąt lat będzie się obchodziło - sądzę - rocznicę upadku komunizmu, tak jak ostatnią jesienią obchodziliśmy dziewięćdziesiątą różnicę odzyskania niepodległości. Nikt już nie będzie pamiętał osobiście Okrągłego Stołu, wyborów czerwcowych, powołania rządu Mazowieckiego i reformy Balcerowicza. Historycy zapewne będą znali nieco więcej niż my szczegółów tych historycznych wydarzeń. Wybitni twórcy - powieści i filmów jeśli się ta forma uchowa - postarają się odtworzyć ich atmosferę. My już ich nie skorygujemy. Zresztą wszak teraz nie jesteśmy zgodni w tym względzie. W potocznej wiedzy może się zachowa Jaruzelski, a może nie. Dla jednych szwarccharakter naszej historii, dla innych postać tragiczna jak margrabia Aleksander Wielopolski. Raczej na pewno będzie zapamiętany Wałęsa. I to jako bohater narodowy. Piłsudskiego za życia opluwano bez porównania bardziej. Agent HK Stelle, austriackiego wywiadu, to był zarzut jeszcze najłagodniejszy.
w
”...Skalski to mistrz syntezy ”sprzedawanej”... atrakcyjnie” (Stefan Kisielewski)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości