Co do wyborów w Ameryce, to nie widzę tam niczego co by skłaniało mnie do zmiany moich zapatrywań, wyrażonych w Salonie24.(13.01.08 ”Condi for president”) Teraz już prawie na pewno ticket Demokratów to Hilary Clinton i Barack Obama. Nie wiadomo tylko kto na prezydenta i kto na wice. Niewykluczone, że oni to już miedzy sobą uzgodnili, bo nagle z zaciekłych przeciwników zamienili się prawie w parę gruchających gołąbków.
Sądzę, że prezydentem będzie raczej stateczna i doświadczona Hilary, a młody jak na polityka, Obama będzie się sposobił do przejęcia władzy po pani Clinton. Dlaczego ? Tu jedna szersza refleksja, która pasuje nie tylko do Demokratów i w ogóle do USA, lecz jeszcze bardziej do Polski.
Rewolucjoniści i reformatorzy
W każdym społeczeństwie są ludzie dążący do radykalnej zmiany i zwolennicy status quo, którzy nie negują potrzeby zmian, ale wolą spokojne reformowanie. Ci bliżsi rewolucji kierują się w praktyce nie tyle wizją przyszłości ile niezadowoleniem ze stanu obecnego. Dlatego Jarosław Kaczyński i Barack Obama, gromiąc aktualny stan i nie mając praktycznego planu ni szans jego realizacji, potrafią zmobilizować zwolenników.
Polska, 2005. Jarosław Kaczyński zebrał poszkodowanych w narodzie i w elitach, a większość zwolenników kontynuacji i spokoju olała wybory. Rok 2007. Zwolenników polityki PiS nawet przybyło, ale ci stateczni zebrali się w sobie i przejęli rządy w RP.
USA 2008. Według mnie - i nie tylko - jest to w większości raczej stabilne i konserwatywne społeczeństwo. A wdrożone do demokracji, raczej nie oleje wyborów tak jak Polacy w roku 2005. I jeśli Demokraci wysuną Obamę na prezydenta, to najprawdopodobniej konserwatywny McCain go pobije. Jeśli to on będzie kandydatem Republikanów. Przegra natomiast, choćby ze względu na wiek, z Hilary. Sądzę, że konwencja demokratyczna weźmie to pod uwagę, a Hilary weźmie Obamę na ticket. Jako umiarkowany hazardzista, piszę to jeszcze przed zakończeniem przedwyborczego superwtorku, żeby mięć chwilę emocji; trafnie przewiduję czy nie.
A teraz z ziemi amerykańskiej do Polski. W zamierzchłych latach dziewięćdziesiątych, a konkretnie w roku 1995 Aleksander Kwaśniewskich pokonał Lecha Wałęsę w drugiej turze wyborów prezydenckich. Niewielką ilością głosów, może dlatego, że udało mu się wyprowadzić z równowagi Wałęsę, który na to grubiańsko zareagował. A tego nie lubimy. Ale na sukces Kwacha złożyły się i inne czynniki. A wśród nich, na co wówczas zwróciło uwagę jeszcze niewielu socjologów, zmęczenie transformacją, którą reprezentowała ”Solidarność” oraz jej historyczny i histeryczny przywódca.
Na przełomie lat 1989 i 1990 dokonała się w Polsce rewolucja. Bezkrwawa, czego do dziś nie mogą sobie darować, ci którzy nie zdążyli wówczas na szturm Bastylii czy Pałacu Zimowego. Ale zmiany, zaklepane przez kontraktowy w większości Sejm, uczyniły z Polski kraj niepodległy, demokratyczny, samorządny, z gospodarką rynkową. W warstwie symbolicznej wyrażało się to zamianą PRL na Rzeczpospolitą Polskę, przywróceniem orłowi korony i przejęciem insygniów od prezydenta na uchodźstwie.
Zmiany te jednych uskrzydlały, dla innych były traumatycznym szokiem. Do tego zwycięski obóz Panny S żarł się w ramach wojny na górze, która jakoś nie mogła się skończyć z prezydenturą Wałęsy. Postkomuniści z SLD w roku 1991, w pierwszych wolnych wyborach zdobyli wszystkiego 12 procent głosów. Więc ich pyskowanie przeciw reformom było niczym w porównaniu z atakami wewnątrz niedawnej opozycji. To ona sama się obaliła w wyborach roku 1993. Wielu ludzi miało już dosyć tego jazgotu, wojny na górze, nocy teczek, lewego czerwcowego i pierwszych niejasnych afer ze spółką Telegraf. Więc posłało niedawnych zwycięzców na drzewo, oddając władzę koalicji SLD-PSL, z którą jej elektorat łączył nadzieję na spokój.
A wkrótce reformy zaczęły przynosić owoce; sytuacja gospodarcza poprawiała się, ludzie przywykali do nowych warunków i chcieli już głownie, by dąć im spokój. Co łączono z kandydaturą Kwaśniewskiego.
Tempora mutantur
Czy to już jest prehistoria ? Dla ludzi mojego pokolenia - nie. Ciągle się przyzwyczajamy, że nie żyjemy już w realnym socjalizmie, nawet nieco zliberalizowanym. Ale mija już pierwsza dekada XXI wieku. Ci, którzy mogli głosować w 1989 roku i mogą pamiętać PRL mają już 35 lat. W roku 2006 ci, którzy przekroczyli ten wiek stanowili 52 procent ludności. Teraz to już chyba tylko połowa. Ale nawet dla wielkiej części tej grupy, nie mówiąc już o młodszej połowie, demokratyczna i rynkowa Rzeczpospolita jest czymś normalnym. Częścią normalnego świata, usytuowaną w jego najlepszej części, nawet jeśli nam jeszcze wiele brakuje do czołówki Zachodu.
Po marnym gospodarczo początku tej dekady, sytuacja bardzo się poprawiła. Samopoczucie większości społeczeństwa, po latach malkontenctwa, jest zaskakująco dobre. Ta większość doskonale zdaje sobie sprawę, że rzeczywistość bardzo odbiega od ideału. Nie podoba się jej korupcja, w której volens nolens w istotnym stopniu uczestniczy. Odsunęła więc od władzy SLD, głównie z powodu nieprawości Sojuszu. Ale nie widzi ona powodu, żeby przeprowadzać coś w rodzaju rewolucji kulturalnej, unieważniać status quo, w którym nie najgorzej się żyje. Chce mieć spokój, a nie chce rządzenia przy pomocy nieustannych kryzysów, jątrzenia, dzielenia. I to w imię rozliczeń, które tej większości już nic, czy prawie nic nie obchodzą.
Ci ludzie przyzwyczaili się do tego, że bywają strajki, demonstracje, niekiedy brutalne. Że rząd jest od tego, aby się tymi sprawami zajmował, a na co dzień, jeśli nie potrafi pomóc, to żeby przynamniej nie przeszkadzał pracować i się dorabiać. Dlatego też ludzie tego pokroju nie zawsze interesowali się polityką. Dopóki nie poczuli, że polityka interesuje się nimi. Stąd taki a nie inny wynik zeszłorocznych wyborów w Polsce. I jeśli się sytuacja gospodarcza nagle i dramatycznie nie pogorszy, jeśli nie będzie jakiegoś kataklizmu politycznego, który trudno sobie dziś wyobrazić, to raczej będzie się dalej powiększała ilość zwolenników stabilizacji, kosztem zwolenników radykalnych zmian.
W obrębie Partii Demokratycznej w USA, te nurty - Hilary Clinton i Barack Obama - są w stanie się pogodzić w imię wspólnego celu. W roku 2005 wydawało się, że PiS i PO też stworzą podobny ticket w postaci koalicji. Nie wyszło. Może demokracja u nas nie tak zrutynizowana jak w USA, może sprzeczności między nurtem radykalnym i umiarkowanym poważniejsze. Jest jak jest i nie jest najgorzej.
Nie skrywam, że nie jestem zwolennikiem PiS, lecz uważam tę partię za pożyteczną. Szczególnie w opozycji. Rządząc, pokazała na ile niebezpieczne są w stabilizującym się społeczeństwie zbyt radykalne wstrząsy. Lecz ich zwolennicy, niezadowoleni ze status quo nadal są liczni i silni, nawet stopniowo słabnąć. I dobrze jest, że reprezentuje ich partia duża i silna, mieszcząca się w demokratycznym systemie i przestrzegająca jego podstawowych reguł. Eliminując w dodatki pozostające poza nurtem takiej polityki; Samoobronę i LPR.
”...Skalski to mistrz syntezy ”sprzedawanej”... atrakcyjnie” (Stefan Kisielewski)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka