Jakby Amerykanie chcieli mi zrobić favor, to prezydentem zostałaby Condoleezza Rice. Sami oni zaś zafundowaliby sobie przy tej okazji polityczną poprawność aż do kwadratu.
Teraz Demokraci wahają się między pierwszym niebiałym kandydatem na prezydenta a pierwszą kobietą na tej pozycji. Condi to byłoby od razu dwa w jednym. Chociaż nie Matka-Amerykanka, ale przecież kobieta i od Baracka czarniejsza. Ja jednak bym ją obstawiał nie za płeć i nie za skórę.
Z polskiego punktu widzenia liczy się ona jako energiczny i zdecydowany polityk międzynarodowy. Ma dobre teoretyczne przygotowanie, a bezpośrednio jest w tym biznesie już prawie osiem lat. Nie ma złudzeń na temat antydemokratycznego reżimu Putina, jest twarda w stosunku do wojującego Islamu. Otwrcie daje wyraz tym przekonaniom. Czego chcieć więcej ?
Jak już nie ona, to niech przynajmniej McCain. Senator, żołnierz z bohaterska przeszłością, prostolinijny, zdecydowany, przypomina nieco nieodżałowanego Ronalda Reagana. Niemłody, ale przynajmniej edną kadencję pociagnie. Republikanin. W swoim czasie obstawiałem Johna Fitzgeralada, potem Johnsona, gdy jego republikańskim konkurentem był Barry Goldwater, lecz potem już konsekwentnie Republikanów. Za ich twardość w przeciwstawianiu się Imperium Zła, niezależnie od tego czy jest nim sowiecki komunizm, czy islamski terroryzm. Nie zawsze im wychodziło do końca, lecz przynajmniej robili krok w dobrym kierunku. Reaganowi zresztą wyszło.
Polityka wewnętrzna USA obchodzi nas nieco mniej , ale w końcu prezydent jest przede wszystkim amerykański i wybierają go głownie ze względu na to co zamierza on robić u siebie w kraju. Ja z przekonania wolę zawsze i wszędzie partię niższych podatków od partii wyższych świadczeń społecznych. Ta pierwsza z reguły zapewnia zdrowszą i mocniejsza gospodarkę, a wiadomo; jeśli gospodarka USA ma grypę, to światowa zapada na zapalenie płuc. (Fakt, że obecny kryzys-nie kryzys hipoteczny w Stanach, powalający giełdy świata, ma miejsce przy republikańskim prezydencie, ale Kongres jest demokratyczny, a tak naprawdę to zawiniła na swój sposób socjalna polityka banków).
Generalnie jednak, wybory w USA mnie obchodzą, lecz się nimi nie pasjonuję. Wiem, że Republikanie są demokratami, a Demokraci republikanami, zaś sytuacja w Stanach jest, przy wszystkich problemach, na tyle stabilna, że na żadne wstrząsy, na żadne USA z kolejnym numerem, czy nawet szarpnięcie cuglami się tam nie zanosi. Rozumiem, że dwie kadencje Busha juniora mogły większość wyborców zniechęcić do Republikanów.
Trudno, niech będzie Barack albo Hilary. Ale już na ich rywalizację patrzę z bezstronnym zainteresowaniem. Ostatnio jednak zdałem sobie sprawę, że podzielam stanowisko jakie reprezentuje Timothy Garton Ash. Ten brytyjski historyk, politolog jest świetnym publicystą i ciekawym rozmówcą (mówiący, między innymi po polsku, bardzo dobry znawca naszej części Europy) i zawsze od niego zaczynam lekturę każdej gazety. Otóż profesor Tymoteusz (bardzo oblatany również w problemach amerykańskich) przyznaje, że był obamistą, uważając , że Ameryka potrzebuje przełamania pewnych stereotypów i odświeżenia, ale ostatnio przychyla się do zwolenników pani Clinton.
Stany mają trudne problemy do szybkiego rozwiązania i nie bardzo nadają się na pomoc naukową, nawet dla bardzo zdolnego polityka bez doświadczenia w rządzeniu. Od siebie rozwinę myśl Asha, zauważając że błyskotliwy i porywający, kontaktowy (easy going) orator może, ale nie musi się sprawdzać jako szef super wielkiego i skomplikowanego biznesu jakim jest dzisiejsza Ameryka. Jako wiceprezydent może się sprawdzić i wiele nauczyć. A tandem Hilary Clinton i Barack Obama to by było wezwanie, któremu mój McCain nie da rady.
Otwiera to Demokratom szansę na dwie kadencje Clinton i - kto wie ? - może potem dwie kadencje Obamy. Takie szesnaście lat to raczej marzenie, lecz nie utopia.
Hilary Clinton wyczuwa sytuację i jedno z jej haseł głosi, że Ameryka potrzebuje prezydenta gotowego do pracy od pierwszej godziny urzędowania. Wszyscy sobie zdają sprawę, że to sprawdzona i doświadczona rodzina wraca do władzy. Tyle tylko, że tym razem na prowadzenie oficjalnie wychodzi współmałżonek, może nie tak ciepły i empatyczny, lecz bardziej twardy i zdecydowany.
Może ktoś nie zna jeszcze tej anegdoty; para prezydencka tankuje na jakiejś stacji i Hilary idzie się rozliczyć, a wraca po dłuższej chwili. Wyjaśnia, że benzyniarz był jej szkolnym kolegą, kochał się w niej i nawet oświadczył.
- Gdybyś za niego wyszła, nie byłabyś żoną prezydenta USA.
- Byłabym.
”...Skalski to mistrz syntezy ”sprzedawanej”... atrakcyjnie” (Stefan Kisielewski)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka