Donos na siebie (”Rzeczpospolita, 13.07.2006) - c.d. W latach siedemdziesiątych byłem związany towarzysko m.in. z grupą adwokatów broniących w procesach politycznych. Byli to Jan Olszewski i Jan Konopka, Stanisław Szczuka i - rzadziej przeze mnie widywany - zmarły niedawno Andrzej Grabiński. Nie pamiętam już, w którym roku rozmawiałem - chyba dwa razy - z funkcjonariuszem MSW, przedstawiającym się jako Woźnica. Nie wspominał o moich kontaktach z 1966 roku, chyba o nich nie wiedział. Rozmowy miały quasi-towarzyski charakter, a chodziło w nich głównie o Jana Olszewskiego i jego żonę Martę Miklaszewską. Odpowiadałem jakimiś ogólnikami, mówiąc, że to sympatyczni ludzie. Tak samo rozmawiano z Janem Konopką, który też to relacjonował, zaznaczając, że esbek o Marcie Miklaszewskiej mówił "Marteczka". Rozmawialiśmy wówczas o tym w towarzystwie. Również z udziałem państwa Olszewskich. Nie robiłem z tego tajemnicy i od mojej dawnej znajomej, pani Ireny Lewandowskiej, której to powiedziałem, usłyszałem, że z bezpieką nie należy prowadzić żadnych rozmów, jeśli się nie jest formalnie wezwanym. Postanowiłem więc odmawiać, ale więcej propozycji rozmów nie miałem. Generalnie jednak, uważałem - i nadal uważam - że dziennikarz, podobnie jak adwokat, lekarz, policjant i ksiądz, jest do rozmawiania we wszelkich okolicznościach. Dziennikarzem jestem od 1958 roku. Do roku 1980 pracowałem w prasie reżimowej, choć były to i takie tytuły jak "Życie Gospodarcze", "Kultura", "Polityka", które przy wszystkich ograniczeniach pozwalały czytelnikom wyrabiać sobie prawdziwą ocenę realnego socjalizmu. Co stwierdził jego bystry krytyk, Stefan Kisielewski. Cenię sobie wysoko, że znalazłem się w grupie dziennikarzy, którym on sam przyznał nagrodę swego imienia, ale nie zwalnia to mnie od odpowiedzialności za teksty napisane z głupoty, niewiedzy, oportunizmu czy lenistwa myślowego. I to dziś mam sobie do zarzucenia, a nie to, co wyłuszczyłem powyżej. Oczywiście, unikałbym wszelkich tego typu kontaktów, gdybym był przewidział, że po latach Antoni Macierewicz sprawi mi z tego powodu kłopot. Cokolwiek teraz powiem może być wykorzystane przeciwko mnie. Moją teczkę w IPN, o którą wystąpiłem, pokażą mi nie wcześniej niż za pół roku. Nie ma ona zresztą większego znaczenia. Brak jakichkolwiek dowodów współpracy - donosów, pokwitowań - nie jest dowodem, że jej nie było. Z tekstu Macierewicza można wysnuć, że jego źródłem jest jakieś esbeckie, niesprecyzowane "zestawienie źródeł operacyjnych wyeliminowanych z sieci w 1982 r.". I ten niechlujny treściowo - może umyślnie - artykuł to ma być "fragment pracy przygotowywanej w ramach projektu badawczego". Macierewicz studiował historię, lecz chyba nie na tyle pilnie, by wiedzieć, że badacza przed publikacją obowiązuje wyczerpanie źródeł, ich krytyczna analiza. A publikowanie strzępu materiału to chuligaństwo, a nie praca badawcza. I jeszcze jedna uwaga: rok 1989 to dla mnie historyczna cezura. Rzeczpospolita, Trzecia, niechby i Czwarta, to moje państwo. A w nim, moim ministrem był - na szczęście krótko - nawet Antoni Macierewicz. I to państwo, jak każde inne, musi wiedzieć, co się dzieje nawet u jego sojuszników. Musi mieć wywiad, kontrwywiad, policję, a te muszą mieć swoich współpracowników. Ich ochrona jest żelazną zasadą tych służb. Dziś jednak nie śmiałbym przekonywać kogokolwiek do pomocy mojemu państwu w tym charakterze. Oczywiście ochrona taka nie powinna oznaczać bezkarności dokonywanych przestępstw czy zatajania takich oczywistych łajdactw, jak donosy. Ale co z tym zrobić, to już sprawa rozwagi i sumienia tych, na których donoszono. Ja wolałbym uniknąć rozstrzygania takich problemów, gdybym miał wiedzieć, że ktoś na mnie donosił. Wiedzieć nie będę, bo z powodu nie popartego dowodem podejrzenia zostałem pozbawiony statusu pokrzywdzonego, co przejmuje mnie tylko z powodu ograniczenia mych praw. Nie pozwolę natomiast odebrać sobie - jako "zamieszanemu" na zasadzie: on ukradł, jemu ukradli - prawa do mówienia tego, co myślę o lustracji. A myślę, że zawężanie jej do współpracy - faktycznej! - z dawną bezpieką jest zbyt wąskie. Coraz ważniejsze jest, aby na stanowisko publiczne nie trafiał zamieszany w afery gospodarcze faszysta bądź komunista, ktoś uzależniony od alkoholu czy hazardu, narażony na szantaż z przyczyn osobistych. Zainteresowany ma prawo wiedzieć, jakie zarzuty i dowody są przeciw niemu gromadzone. Postulat powszechnego otwarcia teczek brzmi może dobrze hasłowo, ale czy w praktyce ma oznaczać, że Malinowski może się z teczki Wiśniewskiego dowiedzieć, że się puściła z nim pani Kowalska? Prawidłowa kwerenda i ustalenie prawdziwych dowodów to wielka praca. Jarosław Kaczyński twierdzi, że SB założyła 6 milionów teczek, a faktycznych współpracowników było może ze sto tysięcy. Prawdopodobnie skądś ma te dane. Ale gdyby było o połowę mniej teczek, to przerobienie lege artis całej tej masy wymagałoby ogromnego aparatu, wielkich nakładów i długich lat pracy. Gdyby się to nawet zaczęło siedemnaście lat temu, to nie byłoby łatwiej, krócej i taniej. I tak samo byłoby więcej z tego szkód niż pożytku. ERNEST SKALSKI
”...Skalski to mistrz syntezy ”sprzedawanej”... atrakcyjnie” (Stefan Kisielewski)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka