Rafał Rogalski, człowiek do wynajęcia. Najmimorda wedle potocznych określeń. Skończył mu się kontrakt u Kaczyńskiego, to zwinął swoje 250, czy 300, tysięcy i przejrzał na oczy. Już wie, że to żaden zamach i że najbardziej odpowiedzialni za katastrofę zginęli w niej. Ma wszakże przynajmniej tyle przyzwoitości, że przyznaje się do swojej wcześniejszej schizofrenii i, przy dobrej woli, można to nawet uznać za skruchę.
Spowiedź i skrucha mecenasa Rogalskiego nie jest ważnym wydarzeniem politycznym. Ważne były wystąpienia posła PIS Zbigniewa Girzyńskiego i świeżo wybranego senatora, a do niedawna posła, tej partii, Bolesława Piechy. Obaj są prominentnymi członkami PIS. Panowie, podobnie jak mecenas, stwierdzili, mówiąc w uproszczeniu, że w Smoleńsku nie doszło do zamachu, a miała miejsce katastrofa. Obaj odrzucają twierdzenie Antoniego Macierewicza o wybuchach w samolocie. W ten sposób dokonują swoistej apostazji, wypisania się ze smoleńskiego kościoła, oficjalnej religii ich partii. Dlaczego ?
To, że to nie był zamach jest oczywiste dla ludzi o zdrowych zmysłach, więc może należałoby spytać dlaczego się wcześniej opowiadali za wersją zamachu, czy godzili się na nią. Ale odpowiedź wydaje się prosta; wdzieli w tym interes partii i swój. Co zatem się stało, że przestali go widzieć ?
Komentatorzy zwracają uwagę na to, że na zamachu robi w partii karierę Antoni Macierewicz. Jego pozycja staje się coraz mocniejsza. Podobno zagraża samemu Kaczyńskiemu, od którego może przejąć kierowanie partią. Drogą wymuszonego namaszczenia przez prezesa, albo przez bunt. A takie wyjaśnienie trzeźwienia niektórych działaczy PIS nie wyklucza innego; może dochodzą do wniosku, że budowanie pozycji na fundamencie wiary ludu smoleńskiego nie jest budowaniem na opoce. Wykazał to dziesiątego kwietnia przebieg trzeciej rocznicy katastrofy.
Wyznawcy i zwolennicy
Jedni się cieszyli, jedni się bali, kiedy się okazało, że już niewiele mniej niż jedna trzecia badanej reprezentacji społeczeństwa sądzi, że w Smoleńsku miał miejsce zamach. Rok po wydarzeniu sądziło tak osiemnaście procent. Ale zazwyczaj przy badaniu opinii publicznej nie bierze się pod uwagę stopnia motywacji. Niekiedy uzupełnia się pytanie słowami ”zdecydowanie” i ”raczej”, lecz to też nadmiernie upraszcza problem.
Są przypadki kiedy ktoś dla jakiejś idei gotów jest poświęcić życie, wolność, rodzinę, majątek, co znamy z jeszcze niezbyt odległej historii i co jest już postawą raczej rzadką w naszej cywilizacji. Występuje, niestety, wśród fundamentalistów islamskich. Na drugim biegunie są zwolennicy tego i owego, którzy zagłosują za tym i owym, jeśli akurat nie mają czegoś lepszego do roboty i nie ma przykrej pogody. A w dodatku są to uczucia o zmiennym natężeniu. Inaczej je odczuwamy na ekstatycznym wiecu z charyzmatycznym przywódcą, a inaczej na domowej kanapie czy w łóżku.
Przypominam o tym w kolejnych artykułach i nie zamierzam w tym ustawać, gdyż od stanów emocjonalnych, niekiedy chwilowych, zależą czasem ważkie polityczne rozstrzygnięcia. A jeśli już mówimy o ”religii” – chyba jednak cudzysłów – smoleńskiej, to przypomnijmy sobie prawdziwą. 90 – 95 procent Polaków uważa się za katolików. Ilu z nich jest gotowych do poniesienia męczeńskiej śmierci za wiarę ?A co sądzić o wymaganym przez Kościół uczestniczeniu we mszy w każdą niedzielę, jeśli czyni to mniej niż połowa deklarujących swą przynależność do niego.
Dziesiątego kwietnia Polska miała się zatrząść. To, że się nie zatrzęsła wynikać miało z powodu złej pogody, co zdaje się potwierdzać tezę o zróżnicowanym poziomie przekonania o zamachu. Są fundamentaliści, tacy jak Cezary Krzysztopa, autor tylko co opublikowanego tu tekst, którym ”Smoleńsk” przesłania wszystkie inne problemy. Każdy polityk jest przez nich oceniany przez pryzmat jego stosunku do tej sprawy. Nic nie jest ważne, tylko Prawda, przez największe P, którą i tak przecież znają; to spisek Putina i Tuska. Wszystko inne mają wyparte z umysłu. I być może niektórzy politycy spodziewali się, że tacy są wszyscy w tej jednej trzeciej społeczeństwa. Ale są tam, może w większości i tacy, którzy myślą, że zamach może i był, czy raczej na pewno był, lecz to dla nich tylko jedna z przesłanek ich ogólnej postawy i politycznych wyborów.
Nie ma – okazuje się - jednej, wielkiej, zwartej, wszechogarniającej i rosnącej w siłę prawicy, której niekwestionowanym, charyzmatycznym wodzem jest Jarosław-Polskę-Zbaw Kaczyńskim, a przesłaniem – wiara w zamach smoleński. Owszem, taka jest leib - gwardia prezesa. Nawet liczna. Lecz nie wypełnia ona konglomeratu szeroko pojętych sił prawicowych. Zróżnicowanych i różnicujących się w miarę upływu czasu. Co widać choćby po mediach. Był dobrze się sprzedający tygodnik ”Uważam RZE”. Wychodzi nadal, sprzedając jedną piątą dawnego nakładu, osądzany przez nowe; ”W Sieci” i ”Do Rzeczy”. Cała trójka walczy o ten sam rynek czytelniczy. Podobnie jak ”Gazeta Polska Codziennie”, konkurująca od jakiegoś czasu z rydzykowym ”Naszym Dziennikiem”. A już otwartą wojnę rydzykowe imperium, z jego TV Trwam, podjęło z TV Republika Wildsteina i Sakowicza.
Perspektywa 2015
Politolodzy, socjolodzy, wraz z profesorem Czapińskim, gromadzącym chyba najpełniejszą wiedzę o społeczeństwie, ostrzegają, że jeśli do roku 2015, Platforma nadal będzie tracić zwolenników, którzy nie pójdą na wybory i frekwencja nie przekroczy 40procent, to zdyscyplinowany PIS wygra je, tak żeby móc rządzić samodzielnie. I tak by było gdyby za dwa lata był to ten sam PIS, który w roku 2010 zapewnił Kaczyńskiemu 47 procent głosów w wyborach prezydenckich. Ale takiego PIS-u już nie ma i chyba nie będzie. Mogłaby być koalicja rożnych sił prawicowych, zawarta celem odebrania władzy Platformie. Lecz na razie zaczyna to troszeczkę przypominać ośmieszony Konwent Świętej Katarzyny z kampanii prezydenckiej 1995 roku. Tyle, że z jednej strony, to już nie jest, jak wtedy, konglomerat kanapowych partyjek, a z drugiej prawicowi liderzy jeszcze się nie zabrali za konsolidację. Póki co, raczej się dzielą.
Do jesieni 2015 roku sporo może się jeszcze wydarzyć. Będą wybory do euro parlamentu, będą wybory samorządowe. Sukces czy klęska w jednych i drugich mogą zaważyć na pozycji w wyborach parlamentarnych. Szczególnie istotny jest ten sprawdzian dla Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli do pasma swoich porażek wyborczych doda nowe, to mogą nań głosować już tylko najwierniejsi wyznawcy Smoleńska i zostaną przy nim jego najwierniejsi pretorianie, liczący, że nawet w malejącej niszy politycznej PIS-u starczy jeszcze miejsca dla nich.
Marek Jurek, Paweł Kowal, Jacek Kurski i Zbigniew Ziobro, schodzili z pokładu, widząc że statek bierze wodę. Lecz ich partyjki, takie małe PIS-y nie chwyciły. Potencjalni ich klienci wolą już PIS duży i autentyczny. Macierewicz wiadomo. Można odnieść wrażenie, że wierzy on w to co głosi na temat Smoleńska. A tacy politycy jak Girzyński i Piecha nie chcą się chyba odżegnywać od Kaczyńskiego z jego wciąż mocna pozycją. Nie chcą też zapewne, tracić potencjału PIS-u. Widząc, że Smoleńsk może nie być wystarczającym paliwem dla wygrywania wyborów, usiłują nieco zmienić wizerunek partii, ukazać ją jako bardziej racjonalną.
Ze zmniejszonym garbem smoleńskim, który przestanie być głównym wyznacznikiem przynależności i poparcia, z nieskrywaną różnicą zdań i z dyskusją w szeregach, a przy tym z nadal z mocnym przywódcą, PIS by bardziej przypominał normalną partię polityczna, a mniej sektę, jaką się stawał po katastrofie smoleńskiej. Prawdopodobnie nie straciłby wyborców zdecydowanie smoleńskich – bo za kim, panie, pójdziemy ? – a zyskałby bardziej racjonalną publikę. Być może odzyskałby zdolność koalicyjną. Do tego momentu miał dobre notowania. Blisko Platformy, a chwilami ją nawet o punkt przebijał. Sondaże, robione pod koniec maja, wykażą czy te nieśmiałe ruchy odniosły jakikolwiek skutek. Wiele będzie zależało od prezesa. Na razie zareagował wezwaniem na dywanik za dezercję smoleńską.
Jarosław Kaczyński robi wrażenie człowieka, który emocjom podlega, ale im nie ulega i potrafi je wykorzystywać. Tak przynajmniej sądziłem do niedawna. W jednym z trzech prawicowych tygodników – przepraszam ich dziennikarzy; zapoznaję się ze wszystkimi, ale mi się zlewają w pamięci – przeczytałem opis reakcji Kaczyńskiego na wynik wyborów prezydenckich przed trzema laty. Na najwyższe poparcie dla siebie, owe 47 procent, spojrzał jak na szklankę do połowy pustą, bo nie został prezydentem. Cnotę straciliśmy, a rubla nie zarobili – skwitował – za stratę cnoty uważając wyciszenie sprawy smoleńskiej podczas kampanii wyborczej. Od tego czasu Smoleńsk się stał najważniejszy. Prezes czasami potrafi o nim nie mówić, mówiąc o różnych problemach kraju. Ostatnio akurat jest taki okres. Ale to go chyba drogo kosztuje. Jakikolwiek impuls wystarczy by wyzwolić falę retoryki smoleńskiej – vide trotyl w ”Rzeczpospolitej” – i za każdym razem jest ona bardziej radykalna. Jednych to utwierdza w wierze, innych odstręcza.
Na ile dojrzała demokracja
Duopol polityczny, czyli dominacja dwóch sił, stale biorących największe kawały tortu i przekazujących sobie w autentycznym starciu władzę nie jest niczym złym w dojrzałej demokracji, co pokazuje przykład Niemiec, Francji, Zjednoczonego Królestwa. Pod warunkiem, że obie strony grają w tę samą grę i że żadna nie kładzie spluwy na stole. Dla przykładu raz jeszcze – powtarzam się bo to mi dało dużo myślenia – odwołam się do warszawskiego wystąpienia Angeli Merkel, kiedy jeszcze przymierzała się do zostania kanclerzem. Usłyszałem wówczas, że statystyczny Niemiec ma na rękę pięćdziesiąt centów z wypracowanego przez siebie euro, a ona chce, by zatrzymywał dla siebie sześćdziesiąt. Zmiana, ale nie przewrót.
Parę dni temu występował w Warszawie kolejny kandydat na kanclerza, Peer Steinbrueck z SPD. Z jego wystąpienia zapamiętałem, że państwo socjalne to dobra rzecz, co by świadczyło, że u naszych sąsiadów może nastąpić przesunięcie w lewo. (Osobiście wolałbym, aby nie nastąpiło) W Polsce w roku 2005 wyglądało na to, że PO i PIS grają w te sama grę. Że mogą albo tworzyć ze sobą koalicję – jak CDU/CSU z SPD – albo konkurować o władzę w tym samym państwie. PIS swoją dominację zaczął wykorzystywać dla zmiany tego państwa, którą odrzuciła większość głosujących w roku 2007 i 2011.
Od tego czasu Jarosław Kaczyński zaostrza spór między tymi dwiema siłami. Wpisuje go w zrozumiałą różnicę kulturową w społeczeństwie, zamieniając ja w konflikt, czy zgoła wojnę, dwóch Polsk. Większość wyborców nadal sobie tego nie życzy, ale też zaczyna mieć dosyć rządzącej już drugą kadencję Platformy. Głównym problemem sceny politycznej staje się jej potencjalny zmiennik. Próby stworzenia przeciwwagi na lewicy zdecydowanie nie wychodzą. Prawdopodobnie dlatego, że nie ma społecznego zapotrzebowania na lewicę. Skończyć się może tym, że SLD zostanie dodatkowym, obok PSL, koalicjantem słabnącej Platformy, a główną sił╣ opozycji wciąż pozostanie PIS.
Może to nazbyt śmiała interpretacja tego co zaczyna się dziać w Prawie i Sprawiedliwości, ale objawy zmęczenia radykalną, głównie smoleńską, retoryką mogą być próbą odchodzenia od quasi wojny domowej – staje się ona domeną konkurencyjnych radykalnych grupek – i powrotu do cywilizowanego sporu politycznego w dojrzewającej demokracji.
”...Skalski to mistrz syntezy ”sprzedawanej”... atrakcyjnie” (Stefan Kisielewski)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka