Mieszkam na Młocinach, w Warszawie, niedaleko nowopowstałego Mostu Północnego. Ze zdumieniem obserwowałem jak na wiodących do mostu wiaduktach i na ślimakach montuje się wysokie ekrany, w miejscu gdzie w odległości setek metrów nie ma żadnych budynków i nie ma miejsca gdzie mogłyby powstać. Gdy tylko most było gotów przejechałem przez Wisłę, by zobaczyć, że na praskiej stronie tak samo, wysokie ekrany chronią przed hałasem pustkowia. Byłem przekonany, że to szczyt idiotyzmu, dopóki się nie przejechałem przez A - 2. na odcinku Warszawa - Łódź - Warszawa.
Nie użyłem licznika przebiegu, lecz chyba większość drogi, a już na pewno większość czasu przypada na przejazd tylko jedną otwartą jezdnią. Po jednym pasie w każdą stronę. Zakaz wyprzedzania. Zresztą niepotrzebny, bo między pasami na całej długości rozstawione są biało czerwone słupki. Nijak wyprzedzić. Drugi, nieczynny pas pusty. Czasem przejedzie po nim służbowy, chyba, samochód, gdzieniegdzie stoi maszyna, a od czasu do czasu widać jakieś roboty.
Nigdzie nie zatankujesz, nie zjesz, nie napijesz się i niczego nie kupisz. W drodze powrotnej tylko jeden wielki parking, a na nim wielka toaleta i nic poza tym. W sumie - półfabrykat.
Człowiekowi w słusznym wieku nasuwa się skojarzenie z praktyką oddawania inwestycji na 22 lipca. Obiekt pucowano na datę, wysiewano owies, bo się szybciej zieleni niż wzrasta trawa, kronika filmowa pokazywała przecinanie wstęgi i piersi wypięte do orderów. A jak już mijał kac po bankiecie otwarcia, to brano się do roboty, by obiekt oddać naprawdę do użytku. Tu co prawda, nikt niczego nie udawał. Było zapowiedziane, że po Euro 2012 zaczną się prace wykończeniowe. I fakt, że nawet taką pół autostradą jedzie się sprawniej niż po normalnej drodze, ale to irytuje.
Ale prędzej czy później będzie wreszcie wszystko gotowe. Po jakimś czasie mało kto będzie pamiętał o nawalonych terminach, usterkach i poprawkach, o niejasnych przetargach i bankrutujących wykonawcach. Będzie się jeździło i już. Zapewne autostrada A - 1 dojdzie z północy przynajmniej do A - 2 w podłódzkim Strykowie. I będzie gites. Lecz zostanie coś co nie da o sobie zapomnieć.
Trwające na trasie roboty, tam gdzie cokolwiek się robi, to w ogromnej większości montowanie ekranów akustycznych. Różnych. Wysokich i bardzo wysokich. Ciągną się i są budowane po obu stronach, na długości dziesiątków kilometrów. Niewykluczone, że osłonią całą trasę Warszawa – Stryków, w którym się zjeżdża do Łodzi. W lukach gdzie niegdzie jeszcze nie zapełnionych i na odcinkach, gdzie dopiero stoją słupy, na których się ulokuje ekrany, widać co maja one chronić przed hałasem - pola, łąki i lasy !
Problem już jest dostrzeżony. Warszawa zawyła, gdy się okazało, że ekrany maja osłonić wiadukt kolejowy przecinający Powiśle, choć tu akurat ludzie mieszkają po obu stronach. Tu wojewoda mazowiecki, Jacek Kozłowski zakazał ich stawiania. Dochodzą protesty z innych dzielnic i innych okolic Polski. Wiadomo już też z grubsza jaki jest mechanizm prawny i ekonomiczny procederu.
Wydaje się na ekrany setki milionów złotych. Podobno jest to ok. 10 procent kosztów inwestycji drogowych. A jak ktoś pieniądze wydaje, to ktoś je bierze. Czyli to co szkodzi krajowi przynosi profit określonym podmiotom, wykonawcom. I może jeszcze komuś po drodze. Podstawą absurdalnych decyzji są wysokie, krajowe, normy ochrony przed hałasem. Nie unijne, czy ktoś widział w krajach Unii takie ekrany, ciągnące się wśród pustkowi ? Nie wynika z przepisów, że muszą wszędzie obowiązywać tak wysokie ograniczenia, że konieczne jest stawianie ekranów gdzie tylko się da. Ale stosuje tu się zasadę; mogę więc stawiam. To zastanawia, bo częściej jest stosowana zasada; nie muszę - nie robię. Jeśli więc urząd nie musi a robi, to zasadne się staje pytanie; qui prodest ?
Były już pytanie i wnioski do prokuratury i służb, ale one czuja się kompetentne tylko wtedy kiedy narusza się jakiś przepis. Tu jednak niczego się nie narusza. Bardzo możliwe, że zamówienia czy przetargi na ekrany dokonywane są zgodnie z prawem choć nie ze zdrowym rozsądkiem. A to kretynizm prawniczy czystej wody. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad to urząd państwowy, w którym NIK może i powinien przeprowadzić kontrolę celowości działania, któremu minister Nowak, czy premier Tusk może zakazać takiej praktyki, a nawet polecić rozebranie niepotrzebnych konstrukcji. Na razie czekam, bo może ktoś z władz spróbuje to grodzenie Polski obronić inaczej niż tylko powołując się na istniejący i wadliwy stan prawny.
Infrastruktura drogowa to zdecydowanie słaby punkt III RP. W pierwszej dekadzie państwo miało za mało środków, które musiało przeznaczać na szeroko rozumianą strefę socjalną. Przede wszystkim na emerytury i renty. Miliardy szły na nie sprywatyzowane sektory gospodarki, głównie wymuszone przez palących opony górników. Zacofane drogownictwo było – nadal jest – kulą u nogi gospodarki. Mielibyśmy więcej, żylibyśmy lepiej, gdyby stan dróg był u nas choćby taki jak u naszych południowych sąsiadów, w Czechach i na Słowacji.
Pieniądze pojawiły się wraz z wejściem do Unii, która nie bardzo może tolerować taką zakałę drogową w Europie. Roboty – co każdy widzi – ruszyły, ale idą kulawo. Nawalone terminy, usterki i poprawki, niejasne przetargi i bankrutujący wykonawcy. Przyczyna to wadliwe przepisy oraz urzędnicza indolencja i asekuranctwo. Kontrola, która chyba ogranicza się do jednego parametru – ceny. I to przy rozstrzyganiu przetargu, bo potem koszty rosną. Tabloidy i opozycyjni posłowie walą jak w bęben w rząd za opóźnienia i bałagan inwestycyjny. I słusznie. Ale łatwo sobie wyobrazić jaki by podniósł się wrzask, gdyby wybrano ofertę nieco tylko droższą od innej.
Ale tak czy inaczej, nie bardzo mogę zrozumieć dlaczego w ciągu pięciu lat rządów Platformy, która wykazuje dość silne nerwy i sporą odporność na zarzuty, starczyło czasu i energii na zajmowanie się pierdołami – nie wyliczam, by nie drażnić intelektualnych przyjaciół – a w omawianej dziedzinie nie uporządkowano przepisów i nie ukrócono choć trochę asekuranctwa urzędników. Dlaczego system prawny pozwala by każda inwestycja, a już szczególnie drogowa, była wystawiona na bandytyzm ekologów - terrorystów, co podnosi koszty i wydłuża czas, więc dodatkowo koszty, przedsięwzięcia ?
Rozumiem, że każda władza, zmieniając cokolwiek, musi mieć ma uwadze nie tylko oczekiwane korzyści, lecz również świadomość czyje interesy narusza, komu się naraża i jak to się może przełożyć na jej szanse wyborcze. Koszt to, nieunikniony, demokracji. Tu jednak wygląda on na dość niski, niewspółmierny do oczekiwanych korzyści, w tym satysfakcji społecznej ze sprawnego inwestowania. Więc o co chodzi ?
”...Skalski to mistrz syntezy ”sprzedawanej”... atrakcyjnie” (Stefan Kisielewski)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Gospodarka