…budzą się upiory. Rok po katastrofie bardziej liczyły się fakty. Na nich wszakże Kaczyński nie dokonałby udanej operacji zmiany wielkiego nieszczęścia w sprawne i niezniszczalne narzędzie walki. Teraz wykreował mit założycielski nowego, poprawionego wydania IV RP. W dwa lata po katastrofie mamy nowe, świeże, narodowe męczeństwo. Nasze, współczesne, które wszyscy niewierni Tomasze mogą i powinni dotknąć.
Mamy budowaną na nim religię z deifikowanym patronem; na Jasnej Górze kaznodzieja ośmielił się porównać zmarłego prezydenta z … Chrystusem. Na razie jeszcze ”z zachowaniem proporcji”. Jest już kult z wypracowaną liturgią, której ośrodkiem stało się Krakowskie Przedmieście, a filią – Wawel. Powstają coraz liczniejsze kapliczki w postaci ulic, szkół historycznego imienia, pomniki. Liturgię sprawuje pontifex maximus, naturalny arcykapłan z gronem akolitów. Jest już nawet herezja; potępia się odszczepieńców z Solidarnej Polski Kurskiego i Ziobry, którzy chcieli się podczepić pod ten kult. A nie są godni, dopóki nie wrócą w pokutnych workach z głowami posypanymi popiołem. Tylko czekać aż Izabela Jaruga-Nowacka i Jerzy Szmajdziński awansują na dobrych łotrów z Tu-154M.
Fakty są nadal potrzebne. Im więcej tym lepiej. Stąd wysyp wszelakich faktów:
- sztuczna mgła,
- hel,
- bomba próżniowa, o której nikt nie ma pojęcia co to takiego,
- bomba baryczna, jak wyżej,
- centropłat, zniszczony jeszcze w powietrzu,
- ”pancerna” brzoza,
- uchybienia wieży i szalbierstwa MAK-u,
- profesorowie z Ameryki i Australii, wypowiadający się na podstawie zdjęć,
- profesorowie z Uniwersytetu Warszawskiego, którzy chcą badać drugorzędne okoliczności katastrofy,
- generał Błasik, który był albo nie był w kokpicie, ale był rycerzem bez skazy i zmazy,
- tłumy ekspertów od lotnictwa i prawa międzynarodowego, wypowiadających sprzeczne opinie,
- zaniedbania wszelkich państwowych instancji, z wyłączeniem ówczesnej Kancelarii Prezydenta RP.
To wszystko bierze się z różnych źródeł, lecz jest przydatne dla tworzenia kultu, w którym wobec chaotycznego natłoku nieporównywalnych faktów, wszystkie one służą ad maiorem gloriam, gdyż jasne i zrozumiałe staje się tylko słowo guru, który coraz bardziej się skłania do myśli, że to był zamach. Za rok, w trzecią rocznicę, już się nie będzie ”skłaniał’’, ale to powie dobitnie. Narazie upaja się ”zdradzonymi o świcie”. Poseł Brudziński zapowiedział, że odstąpi od przekonania, że to był zamach, jeśli mu się niezbicie udowodni, że nie był. Czyli nigdy. Pomniejsi rangą mówią odkrytym tekstem o zamachu, wizualizacja kultu jest zamachowa.
A cała ta obfitość ma zagłuszyć i przysłonić podstawową prawdę, że zwierzchnik sił zbrojnych całe ich dowództwo wsadził - prezydentowi się nie odmawia - do jednego samolotu, który piloci we mgle sprowadzili tam gdzie nie miał prawa się znaleźć. I że generał Błasik, bądź co bądź pilot, jeśli nie miał tych 0,6 w żyłach, powinien był zrobić wszystko co możliwe, by piloci nie lecieli tam gdzie lecieli. O tych podstawowych faktach się w smoleńskiej liturgii nie mówi. Wyznawcy kultu domagają się Prawdy, która dla nich może być tylko jedna – spisek Tuska z Putinem. Oni ja zresztą już znają. Oczekują przyznania się sprawców. Natomiast każdy kolejny fakt, ważny – nieważny, prawdopodobny – fantastyczny, według nich ”obala całe dotychczasowe kłamstwo”. Przestają się liczyć proste fakty, nie obowiązuje elementarna logika.
Być może są skrupulatni pasjonaci, którzy to wszystko śledzą. Większość społeczeństwa puszcza to już mimo uszu, a PIS-owska mniejszość zdaje się na prezesa. W miarę upływu czasu i zastępowania wątpliwości pewnością odnośnie zamachu, powiększa się ilość wierzących weń. Teraz to 18 procent i ilość wyznawców zbliża się stopniowo do elektoratu Prawa i Sprawiedliwości. W ten sposób kulturowe pęknięcie w społeczeństwie pogłębia się i utrwala. ”Lud smoleński” pojawił się jako epitet, ale za chwilę będzie to dumna nazwa alternatywnego społeczeństwa prawdziwych Polaków. I o to chodzi.
Elektorat PIS da się określić jako społeczność tych, którzy nie odnaleźli się w niepodległej, demokratycznej Polsce i w gospodarce – mimo wszystko – rynkowej. Znajdują się w tej społeczności profesorowie, artyści, publicyści, artyści. Nie zmienia to jednak faktu, że zdecydowanie przeważają w niej raczej starsi niż młodsi, raczej gorzej niż lepiej wykształceni, raczej biedniejsi, raczej nie z dużych miast i raczej gorzej niż lepiej orientujący się w materii ekonomicznej i społecznej. Są oni odruchowo przeciw temu co robi i programuje władza, lecz może im być trudno odnieść się do wielu zagadnień, którymi się ona zajmuje. Co innego religia, która nie wymaga wiedzy, wysiłku zrozumienia i odwołuje się do emocji.
Nie jest to oryginalne. Odkąd istnieje historia, ruchy radykalne opierają się emocjach. Początkowo są to emocje jakiejś zwartej grupy, wręcz fanatycznej sekty. Potem udaje się, albo nie, rozszerzyć te emocje w społeczeństwie, co okazuje się konieczne w tworzeniu systemów totalitarnych, do czego sam aparat przymusu nie starcza. Zawsze opierają się one na irracjonalnej ideologii, będącą quasi religią, sięgającą po religijne uniesienia oraz ceremoniały. Taka była droga od ”biesów”, opisanych przez Dostojewskiego, do bolszewickiej dyktatury, od monachijskiej piwiarni do III Rzeszy. Lojalnie zauważam, że porównywanie z tymi prototypami nie pasuje do ”Ruchu Kaczyńskiego” (określenie równie prawomocne jak Ruch Palikota) pod względem merytorycznym, lecz pokazuje charakterystyczny mechanizm społeczny. Szaleństwo, miejmy nadzieję, kontrolowane przez organizatora i przywódcę. W Rosji ta kontrola odróżniała rewolucję Lenina od buntu Pugaczowa.
Jakie mogą być plany Kaczyńskiego i szanse na ich realizację ? Punktem wyjścia jest jego drugi już sukces polityczny w okresie siedmiu ostatnich lat. W roku 2005, kiedy okazało się, że obóz lewicy po wycofaniu się Cimoszewicza przestał być poważnym zawodnikiem, Kaczyński błyskawicznie przestał być reprezentantem ”Polski AK” walczącej z wyleniałym już smokiem postkomunizmu. Stanął na czele wymyślonej ad hoc Polski solidarnej, przeciwstawionej Polsce liberalnej, czyli III Rzeczpospolitej. I szybkim ruchem wygrał pod rząd wybory parlamentarne i prezydenckie.
Przez ostatnie dwa lata, już konsekwentnie, budował Polskę ”smoleńską” i osiągnął niezaprzeczalny sukces. Ponownie narzucił krajowi swój temat podstawowego dyskursu w polityce. Przy okazji leci po całości; atakuje reformę emerytalną, zmiany w nauczaniu historii, napaść na Kościół, politykę zagraniczną… Wszystko na poziomie hasłowych, trafiających do emocji, oskarżeń, bez wchodzenia w trudne dla jego elektoratu szczegóły. Teraz już może nie bać się, że zagrozi mu ktoś jeszcze bardziej radykalny od niego. Może przegrywać kolejne wybory. A ci, którzy na podstawie kalkulacji politycznych opuszczali go, licząc że przekonają do siebie jego wyborców, już pokazali wszystkim, że poza tym kościołem nie ma zbawienia.
Można założyć, że emocje są z natury przemijające, jeśli się je jednak uporczywie i sugestywnie podaje tym, którzy są na nie podatni, mogą wystarczyć na długo. Na tyle, by Kaczyński długo stał na czele znaczącego odłamu społeczeństwa i wywierał istotny wpływ na sprawy krajowe. I to jest jego program minimum, który zrealizował. I to, wydaje się, w sposób trwały.
X X X
Gdyby nie ”zamach”, Lech Kaczyński, w pół roku później przegrałby w wyborach z Bronisławem Komorowskim, prawdopodobnie już w pierwszej turze. Byłby kłopotem dla Prawa i Sprawiedliwości. Niezaprzeczalnym dobrem byłoby to, że by żył, wraz z pozostałymi ofiarami katastrofy. Ale to dobro nie byłoby wówczas zauważone. Zaś gdyby samolot z powodu mgły wylądował gdzieindziej i rozwalił by się scenariusz uroczystości katyńskiej, to po miesiącu incydent by już by nieistotny i nie wywarłby większego wpływu na jesienne wybory. Z perspektywy czasu zgroza ogarnia na myśl dla jakiej marności zaryzykowano życiem tylu ludzi.
”...Skalski to mistrz syntezy ”sprzedawanej”... atrakcyjnie” (Stefan Kisielewski)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka