W dzień jeszcze sobie jako tako radził. Ale gdy się zbliżała noc to napięcie rosło z minuty na minutę. Prochy najpierw mniejszych dawkach, „tylko ziołowe pni magister, aby się nie uzależnić”. Ale stopniowo przestawały działać.
Zapadał w sen od razu. Wymęczony organizm potrzebował snu. Ale sen był pułapką. Gdy zapadał w sen zaczynał śnić ten sam koszmar. Wcale nie był to jakiś horror. Nie było żadnych niczego co mogło świadczyć o choćby jego zalążku. Stał po prostu na nieskończonej równinie, a wokół niego stało morze malutkich dzieci. Miał tylko niewielki skrawek wolnej przestrzeni wokół siebie. Wszystkie były w białych koszulkach i miały białe, krótkie spodenki na szelkach. Też białych. Koszulki wszystkich były pofałdowane w dziwny sposób. Wszystkie oczy tych dzieci były skierowane na niego. Gdzie by się nie odwrócił zawsze miał morze oczu zwróconych na siebie. Dzieci miały jednakowe twarze, nie były do rozróżnienia. No i te oczy. Oczy to były jedne wielkie, przepastnie czarne źrenice. Jakby otwarły się z jakiegoś niepojętego zdarzenia i tak już zostały. Były takie czyste i zadbane, rozświetlone jak ciało Chrystusa na krzyżu w słynnym obrazie Salwatora Dali.
Pozwalały się dotykać. Ale nie wydawały z siebie żadnego głosu. Gdy szedł, to ustępowały mu drogi. Ale cały czas wpatrywały się w niego wielkimi czarnymi źrenicami. Kiedyś dotknął fałdy na koszulce jednego dziecka. Dziecko poniosło koszulkę i wyciągnęło zasuszoną pępowinę. Nie była przycięta skalpelem, ale wyrwana z korzeniami. Zasuszone końcówki żył i nerwów wyglądały jak korzenie drzewa wyrwanego własne z korzeniami. Zakręciło mu się w głowie. Omal nie upadł. A morze głów dzieci zafalowało, jakby kamień rzucić w nieskończenie równą taflę jeziora.
Obudził się zlany potem. Gardło miał wysuszone na pergamin. Godzina czwarta dwadzieścia sześć. Nieskończoność do świtu.
- Milordzie?
- Tak.
- Czy śpisz dobrze?
- Tak, cudownie spokojnie, jak dziecko w łonie kochającej jej matki.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo