Dzisiejsza refleksja narodził się podczas wycierania kurzu na półkach z książkami.
Mam w domu mnóstwo książek. Z racji na to, że zafascynowało mnie religioznawstwo i studia teologiczne, od lat kolekcjonuję różne publikacje na ten temat. Jednak książka to książka. Nadal lubię czytać te tradycyjne na papierze, pachnące drukiem, kurzem i zajmujące za dużo przestrzeni domowej.
Mistrzowie ducha to jeden z ważniejszych wątków tej pasji. Czytałam i nadal czytam, czasami kilka razy biografie i legendy o założycielach religii, ojcach pustyni, świętych i poszukiwaczy odpowiedzi na pytanie o Boga. Poszukując prawdy, w tych historiach niejednokrotnie próbowałam odkryć jakieś ścieżki dla siebie samej.
Która z nich jest najlepsza? I kto może być mistrzem tych moich życiowych wędrówek?
Odkurzanie trwa długo, bo przecież … jak nie otworzyć książki, którą po raz kolejny odkrywam w szafce?
Na jednej z półek mojej biblioteczki stoją razem figurki różnych osób. Budda medytujący pod drzewem przyjechał z jakiejś podróży mojej siostry na Wschód. Drzewo zrobił mój synek na przedszkolnych zajęciach z rozpoznawania drzew. Polski dąb przedszkolaka zastępuje drzewo bodhi. Obok stoją razem święte księgi – koran, Bhagavadgita i komentarze do Tory, Biblii. Są też pisma różnych szkół taoizmu i konfucjonanizmu.
Mistrzowie ducha to też starożytni filozofowie. Od wczesnego liceum zbierałam antologie cytatów i złotych myśli. Mam kilka zeszytów, w których w czasach przedcyfrowych przepisywałam wiersze i fragmenty nauk tych ludzi. Teksty z różnych czasów. Zawierają mądrość i dobre rady. Czasami zagadkowe jak koany zen, innym razem zupełnie niezrozumiałe, jak fragmenty pism hinduizmu na temat rzeczywistości Nienazwanego i Nieuchwytnego Boga.
Budda. On zafascynował mnie odkryciem Czterech Szlachetnych Prawd i Ośmiostopniowej Ścieżki, która stanowi rodzaj antidotum na cierpienie świata. Biografia Siddharty Goutamy (Buddy) jest niezwykła. Najbardziej uderzył mnie w tej historii fakt, iż odizolowany od wpływów świata książę przez niemal trzydzieści lat żył w bańce. Był chroniony przez rodzinę, żył w luksusowym świecie pozbawionym cierpienia, bólu i rozterek egzystencjalnych. Wszystko z powodu przepowiedni mędrca Asity, który po narodzeniu się Siddharthy powiedział, że to dziecko będzie wielkim królem, albo - jeśli doświadczy cierpienia - stanie się wielkim mędrcem.
Książę pewnego dnia przez przypadek poznał chorobę, śmierć i cierpienie, a także starość. Odszedł wtedy z domu, pozostawiając żonę i syna, wyrzekając się bogactwa i władzy. I jako wędrowny pustelnik otoczony garstką uczniów odkrył jedną z najbardziej fascynujących dróg duchowego rozwoju. Zainspirował cały świat.
Budda do dziś mnie zadziwia i czasem wracam do jego nauki spisanej przez uczniów, i praktykowanej na różne sposoby w różnych rejonach świata. Nie praktykuję buddyzmu, mimo że niektóre szkoły np. zen dopuszczają połączenie praktyk medytacyjnych z chrześcijaństwem.
To nie Budda stał się moim mistrzem.
Odkurzam Koran. Mahomet – niezwykły człowiek, pełen charyzmy przywódca, rewolucyjną metodą zjednoczył rozproszone plemiona pod hasłem Jedynego Boga i walki duchowej o świat wypełniony prawem Allaha. Czytając jego biografię byłam poruszona jedną rzeczą – jak ten człowiek, w takiej kulturze wpadł na ideę jednego Boga i jak mu się udało tyle trudnych grup ludzkich do tej idei przekonać?
Wizje spotkań Mahometa z archaniołem Dżibrielem (Gabriel) w jaskiniach góry Hira są niezwykłe. Koran miał zostać zapisany w sercu proroka, kiedy anioł wołając do analfabety: czytaj! - owijał go całunem z zapisaną księgą, naznaczając ciało i duszę człowieka wieczną nauką jedynego Boga. Kiedy Gabriel znikł, Mahomet się obudził i poczuł, że coś wycisnęło pieczęć na jego sercu.
Islam to nie jest moja droga, mimo że wiele komentarzy do Koranu i hadisów przemawia do mnie jako cenne nauki duchowe.
Docieram do małej książeczki „Tao te king”. Do dziś bardzo też porusza mną historia powstania tej jednej z najmniejszych, najkrótszych w historii religii ksiąg duchowej mądrości. Średniowieczna legenda mówi, że Lao Tsy (Laozi) „Stary Mędrzec” udał się na zachód, na wzgórza Hangu, aby opuścić świat i samotnie przeżyć schyłek życia. Strażnik ostatniego mostu na przełęczy Xiangu zatrzymał go i nie chciał go przepuścić - dopóki Mędrzec nie spisze swych nauk, aby nie zaginęły, gdy ukryje się przed światem. Wtedy Lao tsy w ciągu kilku tygodni zapisał „5000 znaków Laozi”. Mała książeczka „Tao te king” autorstwa Starego Mędrca jest uważana za jedną najważniejszych nauk duchowych na świecie. Urzeka prostotą, ale też jest głęboka i tajemnicza. Tak powstał taoizm. Motyw Drogi, którą należy podążać w określony sposób bardzo mi przypadł do serca.
Ale jednak to nie Lao tsy stał się moim mistrzem.
Odkurzyć trzeba też ikony, które pilnują mojej biblioteki. Matka Boża, św. Józef i kilka ikon z Chrystusem – ukrzyżowanym, zmartwychwstałym, nauczającym, wędrującym z przyjacielem. Moim mistrzem stał się Jezus. Cieśla z Nazaretu, nauczyciel żydowski, którego historia spisana jest na kartach Biblii. Jest to historia trudna, pełna niejasności, czasem oburzająca. Jezus zmienił oblicze całego świata. Jego nauka o miłości, rozwinięta w kazaniu na Górze, przypieczętowana śmiercią na krzyżu i kontynuowana w momencie Zmartwychwstania, aż do dziś – nadal szokuje i zachwyca jednocześnie.
Biblii nie muszę odkurzać, jest w użyciu i kurz na niej nie mieszka za długo.
Dziś w Wielką Sobotę przyglądam się mojemu Mistrzowi. Zamykam oczy i medytuję nad schyłkiem jego ludzkiego życia.
Jest martwy. Wczoraj wisiał na krzyżu. Zmasakrowany, pobity, zakrwawiony, złamany na duchu i przegrany. Uznany za złoczyńcę, wrobiony w ustawiony proces, wyśmiany i wyszydzony. Z koroną z cierni na głowie, w gwoździami w rękach i w nogach. Przebity włócznią. Strzęp człowieka. Cóż to za mistrz… Leży bez życia w cudzym grobie, owinięty w całun.
Wszyscy go opuścili. Uciekli i zamknęli się w wieczerniku. Tylko garstka kobiet i młody Jan pozostali pod krzyżem drżąc z rozpaczy i przerażenia. I chyba też tam wewnętrznie umarli. Pochowali go i prawie stracili nadzieję. Tak jak ja dzisiaj – symbolicznie mój mistrz zaprasza do tego, by umrzeć… ale jednak z odrobiną nadziei, że to nie koniec.
Nad kościelną scenerią grobów Chrystusa w ciszy trwamy przed wystawioną obok monstrancją z eucharystycznym Chrystusem. Dziś, kiedy my chrześcijanie wpatrujemy się w grób, tam gdzie leży symboliczne ciało Chrystusa, staramy się zrozumieć, kim jest nasz mistrz.
*
Jezus to mistrz życia. Nie ucieka przed cierpieniem, ale przyjmuje je na siebie nie unikając żadnego bólu. Nie ucieka przed ludźmi innych wyznań, czy w ogóle bez wiary, ale rozmawia z nimi, czasem łagodnie, czasem ostro, ale stara się każdemu dać szansę na kontakt.
Jezus konfrontuje się ze złem, nawet uosobionym – z demonami nie dyskutuje, tylko rozkazuje im i odsyła, gdzie ich miejsce. Leczy choroby, przywraca życie, pociesza i uczy, upomina i prostuje ludzkie myślenie.
Jezus jest władcą serc ludzkich, nie nosi jednak korony, złotych szat i pierścieni z rubinami. Jego znakiem zwycięstwa jest krzyż, a jego prawem jest miłość. To mistrz, którzy przebacza prześladowcom, zabiera do raju skruszonego łotra, odpuszcza winy płaczącym nad sobą ladacznicom, pokutującym mordercom i rehabilitującym się oszustom. To mistrz, który wyciąga rękę do każdego, kim by nie był i w jakim rynsztoku się nie znalazł. To mistrz, który nie boi się stanąć naprzeciwko kapłanów i uczonych w Piśmie, aby ich upomnieć, skarcić i wywrócić wszystkie stoły kupieckie. To mistrz, który umacnia swoich apostołów i kapłanów, gdy wątpią, błądzą i boją się wrócić do Niego. Jezus to mistrz, który wysyła jako świadków, nic nie znaczące kobiety, aby uczyły mężczyzn wiary w Zmartwychwstałego. To mistrz, który nie opuszcza swoich uczniów. I nadal żyje.
Jezus to mistrz życia w świecie. Nie unika go. Zmienia i przekształca w Królestwo Boga. Nie ucieka przed nim, ale stara się żyć w nim i uczy mnie jak to robić.
To dlatego jest moim mistrzem, nawet jeśli czasem spoglądam na drogi innych, próbując je zrozumieć. Ale to jednak Jezus jest moją Drogą, Prawdą i Życiem.
Alleluja!
Inne tematy w dziale Rozmaitości