To chyba pierwszy raz gdy nasze wino lepiej pachnie niż smakuje! Zapach, jak to w młodym winie podszyty wprawdzie jeszcze drożdżami, obiecuje wiele: są w nim nuty miodowo - kwiatowe, tak pachnie lato na wsi!
Niestety, smak jest całkowitym tego wrażenia zaprzeczeniem: słodkie jak ulepek, prostackie, toporne. Nic dla zmysłów! Kolor na razie mętny:
ale to się dość szybko poprawi, byle tylko osad wzburzony podczas rozlewania osiadł na dnie butelek (i byle ich potem nie trząść...).
To wino musi sobie jeszcze dłuuuugo postać w ciemnym kącie naszego strychu. Wrócimy do tematu najwcześniej za pół roku...
Jedyne co mnie pociesza w tak paskudnych okolicznościach przyrody (prognoza pogody ZNOWU się nie sprawdza: miało było padać od południa, a tylko wieje, straszy i chmurzy, bez poważniejszych na razie, hydrologicznych konsekwencji...), to Lepszej Połowy nalewka z aronii:
Druga edycja trunku, który już ongiś
wychwalałem. Tym razem, "rozpuszczalnikiem" do owoców zdziczałej aronii, rosnącej pod linią wysokiego napięcia, tuż obok Wielkiego Padoku (rok temu albo nie obrodziła - tym się może też i jej zdziczenie objawiać, że nie co rok owocuje - albośmy jej w godnym Amazonii gąszczu, który tam rośnie, nie znaleźli - i stąd dwuletnia w edycjach trunku przerwa...), oraz 400 (dokładnie! No dobra... trochę "na oko"...) liści wiśni był
prezent od Miłego Gościa. To pierwsze z całej serii planowanych jego użyć - i buteleczka tego płynu na Gościa czeka w ramach "dziesięciny"!
Zapaszek odrobinkę "swojski" tym razem - ale to mało przeszkadza, grunt że smak i kolor - jak należy.
Obiecywany deszcz, jak już wspomniałem, spóźnia się haniebnie. Oczywiście, z góry tego wiedzieć nie mogliśmy, więc pracowaliśmy rano w stachanowskim tempie. Lepsza Połowa, oprócz rozlania wina z kwiatów czarnego bzu i przygotowania soku na wino z owoców, zdążyła też zrobić i wysuszyć (na silnym wietrze...) generalne pranie. A ja uporządkowałem północną część Lasku Centralnego, kasując jeden irytujący wiatrołom i jedną irytująco krzywą i sparszywiałą sosenkę. Wyszły z tego dwie taczki drewna i wielka kupa gałęzi: sosnowe trafiły na ognisko, a topolowe - na padok zimowy, bo konie uwielbiają je obgryzać, więc będą miały co robić JEŚLI faktycznie spadnie deszcz i JEŚLI przyjdzie je nam z tego powodu zabrać z pastwiska.
W sumie niby nie ma o czym mówić. Normalnie zrobiłbym to w pół godziny. Ale do Lasku przecież nie da się wjechać samochodem, wszystko trzeba było nosić ręcznie, względnie taczką - i się zeszło, mimo pośpiechu.
A skoro południe minęło i wciąż nie padało - to podskoczyłem jeszcze i do biblioteki. W związku z czym rano będzie bardzo poważny i filozoficzny tekst. Jeszcze nie wiem o czym. Może o Norwidzie. A może o Platonie. A może o podróżach kosmicznych. Lub o wszystkim po trochu...
bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości