Pisałem już o tym wiele razy. Ale nie zaszkodzi powtórzyć. Nie istnieją żadne racje przemawiające za przyjęciem tezy, iż "władza istnieje z uwagi na korzyści, jakie oferuje swoim poddanym".
Zdanie to możemy co najwyżej traktować jako postulat - i jako takie, nie podlega ono zatem ocenie w kategoriach prawdy lub fałszu. Zdaniem sprawozdawczym, opisującym rzeczywistość: nie jest na pewno!
Co takiego zachodzi podczas procedury "join up" na lonżowniku..?
Człowiek najpierw "odpycha" od siebie konia, demonstrując mu swoją naturę drapieżnika - a kiedy koń jest już dostatecznie przerażony, ale zarazem - skłonny do negocjacji (brak jest bólu fizycznego, odbierającego zdolność do myślenia, a sama procedura trwa na tyle długo, że koń ma czas przemyśleć swoją sytuację: zajmuje to zwykle od kilkunastu minut do pół godziny...), przyjmuje postawę wycofaną i pozwala mu wkroczyć w swoją "strefę bezpieczeństwa", obejmując go opieką na zasadzie analogicznej do stosunku łączącego w naturalnym stadzie koni klacz alfa z jej podwładnymi.
Dwa etapy procesu "join up": "odpychanie" i "przyciąganie"
Czy człowiek zapewnia w tym momencie koniowi jakieś realne, namacalne korzyści..? Ależ bynajmniej! Dzieje się coś całkiem przeciwnego! Ledwo koń "odda się w opiekę", "uzna się za podległego" człowiekowi - a już zakłada mu się siodło i wchodzi na grzbiet.
Jeśli koń w ogóle odnosi z tego stosunku jakieś korzyści, to są one nader teoretyczne. Nie trzeba go bić - ale przecież: on nie wie o tym, że alternatywą wobec tej procedury MOGŁY być fizyczne tortury, trudno zatem, aby brał to pod uwagę! Dalsza współpraca między człowiekiem a tak ujeżdżonym koniem ma szansę przebiegać bez większych zgrzytów (o ile następni użytkownicy tego konkretnego konia nie popełnią jakichś błędów...) - ale to jest "współpraca" w której to koń oferuje swoją pracę i siłę człowiekowi, w zamian otrzymując co najwyżej - święty spokój od czasu do czasu.
"Brak fizycznego bólu", "ochrona przed drapieżnikami", "opieka i pomoc" i cała reszta "usług" świadczonych przez ludzi koniom - to są wszystko, z punktu widzenia koni, abstrakcje wyższego rzędu, bo wymagałyby dla prawidłowego rozeznania ich natury, zdolności do wyjścia poza "tu i teraz" i wyobrażenia sobie, co mogłoby być, a nie jest.
Zdania na temat intelektualnych uzdolnień koni są podzielone. Niektórzy uważają je za głupie bydlęta (wedle ludowej mądrości: jak by koń o swojej sile wiedział, to nikt by na nim nie siedział...) - inni rozpływają się nad ich inteligencją i szlachetnością ducha. Nie spotkałem jednak jeszcze, nawet wśród największych fanatyków koni - kogoś, kto by twierdził, że są to zwierzęta zdolne do myślenia abstrakcyjnego, do wyjścia poza "tu i teraz" i kalkulowania wedle tak dalekosiężnej refleksji!
A przecież - metoda Monty Robertsa najoczywiściej działa. Koń po procedurze "join up" (czyli po polsku: "połączenia") zachowuje się tak, jakby ufał człowiekowi, odpowiada na jego sygnały wykonując z ufnością wydawane mu polecenia - wyraźnie też widać po jego zachowaniu, że w towarzystwie swojego "człowieka alfa" jest dużo spokojniejszy i pewny siebie.
Potem można nawet i "bez trzymanki" - jak widać: przykład z Polski...
Co takiego zatem się dzieje w momencie "połączenia"..? Skądś, nie wiadomo skąd - przerażony wcześniej koń zyskuje spokój i poczucie bezpieczeństwa. Jedyne wytłumaczenie tego fenomenu to przyjęcie tezy, iż źródłem owego spokoju i poczucia bezpieczeństwa jest SAM FAKT NAWIĄZANIA RELACJI z "człowiekiem alfa".
Niezależnie od tego, że ów "człowiek alfa" wcale nie prowadzi w tym momencie konia na świeże pastwisko w uroczych okolicznościach przyrody i miłym towarzystwie (innych koni) - tylko wymaga od swojego "podopiecznego" pracy.
Dla "osobnika beta" samo to, że podlega jakiejś władzy, że istnieje ktoś, kto mówi mu, co jest dobre a co złe, kto wydaje mu polecenia -
jest już całkowicie wystarczającym źródłem poczucia bezpieczeństwa. Żadna dodatkowa kalkulacja myślowa - nie jest do tego potrzebna. Władza wcale nie musi oferować swoim poddanym jakichś realnych korzyści, by zyskać ich chętny posłuch i pełne ufności poddanie.
Widzimy zresztą tego mnóstwo przykładów w dziejach! Czy Stalin oferował swoim poddanym jakieś realne korzyści? Przecież nawet ci najbardziej uprzywilejowani - nie znali dnia ani godziny (nawet, można by rzec, że ci najbardziej uprzywilejowani - i to jest właśnie zasada
tyranii doskonałej,
o której wielokrotnie pisałem - najbardziej byli zagrożeni!). A jednak, mimo to, miliony jego poddanych umarło z okrzykiem "
za Stalina!" na ustach... Co innego mogło być źródłem tak rozpaczliwej lojalności - jak nie właśnie ów atawizm (mówimy niewątpliwie o ewolucyjnym atawizmie - nawet zresztą w przypadku koni jest owa odruchowa gotowość do akceptacji władzy i czerpanie satysfakcji z samego faktu podległości komuś - atawizmem, gdy miejsce klaczy alfa zajmuje człowiek...)?
Łatwiej jest stracić władzę dopuszczając do szerzenia się wątpliwości co do tego, czy "osobnik alfa", stojący na szczycie hierarchii, faktycznie panuje nad sytuacją i wciąż jest w stanie zagryźć każdego potencjalnego konkurenta - niż dopuszczając się niesprawiedliwości, krzywd, złodziejstwa czy nieudolności. Dobrze to rozumiał wieki temu
Machiavelli - przypominając "księciu", że w jego interesie leży demonstrować swoją władzę, szczycić się nią, stawiać ją swoim poddanym przed oczy: a będzie mógł wówczas robić z nimi, co mu się żywnie podoba...
Tyrańska i okrutna, a przy tym nawet i nieudolna władza - może liczyć na trwałość daleko większą i pewniejszą, niż władza pełna nawet najlepszych intencji - ale za to publicznie demonstrująca wahanie, niepewność, skłonność do kompromisu, poszukiwanie "dialogu". Ta pierwsza bowiem, niczego właściwie nie robiąc - przez sam fakt swego istnienia leje kojący balsam na pokłady kompleksów, niepewności i lęków decydujących o zachowaniu wielkich mas ludzkich.
Ta druga, jak wielkie by nie były jej osiągnięcia na innych polach - jeśli tylko demonstruje niepewność czy skłonność do uległości, to działa w sposób całkowicie odwrotny: pobudza frustracje, niepewność i lęki wśród poddanych (przy okazji, jak widok padliny u kojota - wywołując także ślinotok u licznych w każdej populacji "kandydatów na osobników alfa"...).
Obaj władcy obaleni przez najkrwawsze rewolucje ostatnich 250 lat - Ludwik XVI i Mikołaj II byli ludźmi pełnymi dobrej woli, choć może nie największego rozumu, obaj próbowali być kochani i obaj demonstrowali publicznie słabość i skłonność do uległości.
Donald T. nie zaniedbuje żadnej okazji, jakkolwiek by nie była absurdalna (czy chodzi o kibiców piłkarskich, czy o pobożnego posła Gowina...), by zademonstrować stalowy szczękościsk, cohones i zdolność do rozrywania na strzępy każdego, kto choćby przypomina potencjalne dla jego władzy zagrożenie. Widzimy też, że choć doprawdy trudno o ekipę skromniejszym legitymującą się dorobkiem w sferze realnej - jego rząd trwa dłużej niż jakikolwiek inny od czasów nieświętej pamięci Piotra Jaroszewicza - a podgryzanie jego autorytetu idzie zaangażowanym w to me(r)diom i służbom - jak po grudzie...
Oczywiście - można cały ten wywód olać ciepłym moczem twierdząc, że człowiek nie koń, ma rozum i na co dzień się nim posługuje.
Skąd się biorą w populacji "kandydaci na osobników alfa" - nie wiem. Nie każda klacz gotowa jest podjąć próbę walki o przywództwo nad stadem. Widać to na ogół już w młodym wieku. Nasza Melesugun próbowała walczyć o przywództwo już cztery lata temu (wczoraj wieczór minęły dokładnie 4 lata od momentu, gdy mieszkamy w Boskiej Woli...) - udało jej się zagarnąć posadę "alfy" dopiero
po śmierci Dalii wlkp.
Osman Guli, choć dominuje nad najmłodszą z naszych tekinek - nie wydaje się wykazywać aż tyle ambicji, by kiedykolwiek zawalczyć o władzę nad stadem. Natomiast wcale mnie nie zdziwi, jeśli pewnego dnia sięgnie po ten tytuł najmłodsza, Margire - choć do tego czasu pozostało jeszcze wiele, wiele lat, a może się to i nigdy nie udać (Melesugun dopiero wkracza w "pełnię swoich lat" - a różnica wieku między naszymi klaczami jest niewielka...).
Najprawdopodobniej zatem - o tym, że ktoś, koń czy człowiek, będzie walczył o władzę czy nie - decydują geny. Przy czym - chętnie się zgodzę z tezą, że wielkie ambicje i wielka żądza władzy, połączone są z równie wielką niepewnością, brakiem poczucia bezpieczeństwa, słabością osobistej "strefy bezpieczeństwa".
Jak wiemy, Aleksander Macedoński miał nadopiekuńczą matkę i kompleks z powodu gwałtownej śmierci ojca, Juliusz Cezar był bankrutem, gdy zajął się polityką, a Napoleon Bonaparte - kurduplem. Nasza Dalia wlkp, która przez prawie 10 lat rządziła każdym stadem - była koniem potwornie zakompleksionym. Melesugun zaś jest trochę oderwana od rzeczywistości, jakby z lekka autystyczna - co też nie pozostaje bez wpływu na jej osobiste poczucie bezpieczeństwa...
Gdyby jeszcze trochę urosła - to by mi się do bagażnika nie zmieściła!
bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka