Stado odrobaczone. Wielki Padok przedzielony na pół. Wendi gotowa do drogi, by jutro o 6.00 rano podjąć Lepszą Połowę w Warszawie.
I tym w zasadzie mógłbym dzień dzisiejszy podsumować, w dalsze szczegóły już się nie wdając. Gdyż, jak zapewne Państwo dobrze wiecie (pogan, którzy się tu ostatnio ujawnili o zdanie nie pytam - moim zdaniem, Wasze miejsce jest na dobrze rozgrzanym stosie!), w szczegółach tkwi nie kto inny, jak sam Dyabeł..!
Względnie najłatwiej poszło jeszcze z odrobaczeniem. Knedliczek, co to myślałem, że pół dnia będę za nim z uwiązem biegał sam podszedł, złapać się dał, płyn do paszczy przyjął, mlasnął - i mało brakowało, a poprosiłby o dokładkę. Jak zwykle, włożyć sobie strzykawki do ust dać nie chciał Piękny i Dzielny (a Czasem Nawet Mądry, Ale Nie W Takich Sprawach!) Koń Lepszej Połowy, czyli szefowa naszego stada, Melesugun.
Będzie siódmy rok jak się bawimy w tę samą grę. Nigdy jeszcze jej się nie udało wygrać. To znaczy - nie dać sobie w końcu wlać do pyska tego, co wlane być miało. A mimo to, uparcie, wciąż próbuje...
No cóż - i tym razem wygrałem. Co łatwo było z góry przewidzieć...
Chłopaki tylko się oblizywali - ja ich trzymałem w czułych objęciach, a sympatyczna Pani Doktor opróżniała im dopaszczowo strzykawkę. Madeszir ciut się wzdrygnęła za pierwszym razem, ale też łyknęła grzecznie.
Znakiem tego - w poniedziałek rano idą na Wielki Padok...
Z tym przedzielaniem Wielkiego Padoku było trochę trudniej niż z odrobaczaniem. Pomysł, który miałem wczoraj - co by rozgrodzić fragment pastucha zewnętrznego i tak odzyskanym przewodem dokończyć tego, co będzie brakować (a miałem rację, taśmy zabranej z Leśnego Padoczku starczyło pi razy drzwi na połowę potrzebnej długości...) - był oczywiście bardzo dobry.
Tylko nie trzeba było rano obcinać paznokci..!
Nie dałem rady rozplątać węzłów, które zadzierzgnąłem rok temu na taśmie i - co ważniejsze - na biegnących w niej drucikach.
Poradziłem sobie, dosztukowując brakujące 200 metrów z różnych walających się po obejściu, drobnych fragmentów taśmy.
Aż mi się stary dowcip przypomniał przy tej robocie: byli sobie dwaj sąsiedzi. Jeden skrzętny, porządny, oszczędny, trzeźwy i prawomyślny. Drugi szaławiła, pijak, hulaka. Nudził ten pierwszy tego drugiego i nudził, w brzuchu dziurę mu wiercił, w końcu - malucha sobie kupił i tym maluchem szpanuje, jako efektem owej oszczędności, prawomyślności, itd.
Następnego dnia drugi sąsiad - pijanica - zajeżdża pod dom fiatem mirafiori (co to było za zwierzę, proszę sobie w Wikipedii sprawdzić...).
- Ale skąd to..? - łapie się za głowę sąsiad skrzętny i oszczędny.
- Sprzedałem butelki...
Używaliśmy tej taśmy pastuchowej do różnych celów w latach poprzednich - zasadniczo, z pastuchem elektrycznym nic nie mających wspólnego - i proszę, ile się tego w samych ścinkach uzbierało..!
Po prawdzie, byłem po tej robocie umordowany jak pies - a miałem jeszcze szczytny pomysł, co by JEDNAK wypucować
wnętrze naszej chatki na przyjazd Lepszej Połowy, a nie tylko paznokcie sobie obcinać.
Spodziewałem się przy tym, że przyjdą drobne od "Konia Polskiego" - jako że w zeszłym tygodniu przyszła wreszcie umowa, którą odesłałem podpisaną w sobotę - nie ma bata, w poniedziałek MUSIAŁA być w redakcji na ul. Wał Miedzeszyński. Więc - jeśli przelew poszedł w poniedziałek lub we wtorek, to przecież - do piątku, do kroćset - powinien być na moim koncie, czyż nie..?
Nie ma go.
Że jednak już się wprawiłem w stosowny nastrój - to i tak, mimo że nic do wypłacania w bankomacie nie było - ruszyłem dupsko, wsiadłem do Wendi i pojechałem w stronę Warki. Ot tak. Co by najpotrzebniejsze zakupy w "Pierdonce" zrobić (Lepsza Połowa będzie pewnie padnięta po całonocnej jeździe autobusem, a w lodówce pustki...). I może podtaknować ciutek po drodze - nie będę się musiał jutro zatrzymywać..?
Dojechałem akurat do Grabowa, gdy zadzwoniła sympatyczna Pani Doktor. Trzeba się było wrócić, odrobaczyć.
Dalej jednak byłem w stosownym nastroju - pojechałem drugi raz!
Wytaczam ci ja wózek z "Pierdonki", patrzę i widzę... mokrą plamę pod silnikiem Wendi i strugę płynu, który leje się z wnętrza samochodu..!
Grabię łapą ten płyn - chłodniczy. Otwieram maskę. Leje się z przewodu, z samej jego góry, tuż przy pompie wodnej.
Godzina 16.00, do żadnego warsztatu w Warce nie ma co zajeżdżać, łykend się przecież zaczyna - co tu robić..?
Żegnam się ukradkiem krzyżem, siadam za kierownicą i jadę - dzwoniąc zarazem do M. z pytaniem, czy aby po sąsiedzku nie ma jakiego przytomnego majstra? Przynajmniej mi powie, czy mam dzwonić do Lepszej Połowy, żeby pociągiem do
domu wracała, czy jednak - da się coś z tym zrobić..?
M. odpowiada, że owszem - majster jest. Niedaleko - bo to jego sąsiad, który zresztą już mi kiedyś, co prawda w innych sprawach, pomagał, życzliwy człowiek.
Zrezygnowałem z tankowania, kupiłem tylko 5-litrową butlę płynu chłodniczego po drodze - zajechałem do domu, spróbowałem czy przypadkiem nie da się na ten przykład zacisnąć mocniej opaski na przewodzie (dało się - ale nic to nie pomogło w przedmiocie lejącego się płynu...).
Minęła godzina 17.00, kiedy to sąsiad M. winien już wrócić do domu z pracy - pojechałem do niego.
No i, za całe 20 złotych i flaszeczkę
wina z mniszka, którąśmy (tradycyjnie) razem obalili - mam na razie przewód zacerowany. Do Warszawy powinno dać się dojechać i wrócić. Potem się pomyśli nad wymianą tego przewodu na jakiś porządniejszy.
Tydzień, k...a wtedy w Grójcu mi ten przewód wymieniali - i wymienili na taki, co jak tylko się ledwo cieplej zrobiło - zaraz się wziął i urwał..!
Za to, ze sprzątania chatki rezygnuję. Nie mogę. Po prostu - nie mogę. Zupka grzybowa z paczuszki właśnie naciągnęła, to ją sobie zjem. Zaraz potem konikom dam kolacyjkę - i lulu... Przed 4.00 trzeba wstać.
bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości