Jacek Kobus Jacek Kobus
448
BLOG

Dehumanizacja wroga

Jacek Kobus Jacek Kobus Kultura Obserwuj notkę 0

To jeden z najbardziej elementarnych chwytów psychologicznych, dzięki którym człowiek z natury rozsądny i zgodny – zdolny jest zabić bliźniego swego.

Już w „Iliadzie“ Achilles (który, skądinąd, bynajmniej nie był człowiekiem z natury rozsądnym i zgodnym…) ciało zabitego Hektora wlecze za swoim rydwanem tak, jakby to była rzecz, a nie szczątki człowieka. Nocna wizyta zrozpaczonego Priama przywraca bohaterowi zdolność postrzegania rzeczywistości – oddaje ciało syna ojcu, by mogło zostać pochowane jak należy. 

wolałbym "Fragment", gdzie to samo jest wyrażone dosadniej - ale nie wygrzebałem na YouTube... 

Achilles (który bynajmniej nie był człowiekiem z natury rozsądnym i zgodnym…) postępuje poniekąd odwrotnie niż bohaterowie późniejszych wojen. Odczłowiecza swojego wroga dopiero wtedy, gdy ten leży zabity pod jego stopami – i, pozostając z dowodem swojego czynu, czyli ze spostponowanym ciałem – potrafi się przyznać do szaleństwa i z powrotem ujrzeć w ciele Hektora człowieka. 

No cóż: na tym właśnie polega kanon literacki eposu, że przedstawia się czyny niezwykłe i godne pamiętania..! 

Zwykle dehumanizacja wroga następuje na długo przed tym, nim po raz pierwszy pod hełmem błysną białka jego oczu. Zajmuje się tym literatura popularna (a w ciągu ostatniego stulecia, także film i telewizja…). 

Zauważcie, że – biorąc pod uwagę TO KONKRETNE KRYTERIUM – Sienkiewicz „literatury popularnej“ bynajmniej nie tworzył! Nawet w „Krzyżakach“ są postaci pozytywne także i po drugiej stronie barykady. Jak choćby stary, mądry i sprawiedliwy wielki mistrz Konrad von Jungingen. Są też postaci stojące „w pół kroku“ – jak rycerz Fulko de Lorche, czy choćby „dobry Niemiec“ – Sanderus, który wprawdzie zajęcie ma podłe, bo handluje fałszywymi relikwiami, ale przecież – dusza z niego nie człowiek, byleby mu lada co zapłacić, a Zbyszkowi gotów służyćprawie że z czystej sympatii – i nie zdradza go, choć przecież by mógł! 

W „Trylogii“ to w ogóle Niemcy mogą uchodzić za wzór cnót – przynajmniej: cnót wojennych. Zaczynając od owego regimentu piechoty, który woli dać się wyrżnąć do nogi na Dnieprze, byle tylko przysięgi nie zdradzić (choć byłaby to zdrada „o mały włos“, bo termin kontraktu właśnie im się kończy…), a kończąc na tych „dobrych pachołkach“, co to „nie oddadzą prochów“… 

Jeśli już, to „literaturę popularną“ tworzył niejaki Karol Bunsh. Proszę się przyznać – kto się w dzieciństwie zaczytywał „Dzikowym skarbem“ czy „Psim Polem“..? 

Dehumanizacja wroga to, podobnie jak historia, wynalazek który (z braku starszych źródeł…) słusznie i sprawiedliwie przypisać jest Herodotowi. Niestrudzony ów podróżnik, który wiele czasu spędził na dworze perskich królów – i zmuszony był oddawać im sprawiedliwość tam, gdzie przychodziło do rzeczy konkretnych (koniec końców, czy można nie szanować ludzi, którzy swoich synów kształcą w dwóch tylko rzeczach: w jeździe konnej – i w mówieniu prawdy..?) – mimo to opisał ich jako „miękkich“ i „zniewieściałych“. Co też od tej pory stało się niejako kanonem opisu wszelkich ludów wschodnich – aż do istnej kulminacji tego stylu w twórczości Kiplinga. 

Rzecz, tak naprawdę, aż do całkiem niedawna, funkcjonowała w pewnym sensie na marginesie kultury, nawet – kultury wojennej. Ostatecznie: odczłowieczać wroga to powinien przed starciem szeregowy żołnierz. No, góra kapral! Już sierżant, nie wspominając o wyższych szarżach, winien postrzegać przeciwnika możliwie szeroko – o jego człowieczeństwie ani na chwilę nie zapominając. Zarówno ze względów czysto praktycznych (bo od takiej „dehumanizacji“ mały krok do „kompletnego zaczadzenia“, a to już niebezpiecznie ogranicza orientację i może narażać na klęskę…), jak i dlatego, że u ludzi na pewnym poziomie intelektualnym – operacja taka nie powinna być potrzebna. 

Rycerz, oficer, człowiek kulturalny jednym słowem – będzie walczył z wrogiem nie dlatego, że ów wróg to jakieś „dzikie zwierzę, nie zasługujące na to, aby żyć“, czy zgoła „martwy przedmiot“ – tylko dlatego, że tak po prostu trzeba i on tę konieczność potrafi sobie bez dodatkowych zabiegów psychologicznych uprzytomnić. 

Pięknie to opisuje w powieści „Głos Pana“ Mistrz Lem ustami doktora Rappaporta, który głównemu bohaterowi opowiada o masowej egzekucji, której był w młodości świadkiem: Prostsi z jego ludzi (chodzi o oficera dowodzącego egzekujcą) wyższego wtajemniczenia nie posiedli, pozór człowieczeństwa, jakim były nasze ciała, nasze dwie nogi, twarze, ręce, oczy, ten pozór zwodził ich nieco i dlatego zmuszeni byli masakrować owe ciała, aby je uniepodobnić do ludzkich, ale jemu takie prymitywne zabiegi już nie były potrzebne. 

Dehumanizacja wroga może polegać na takim zmasakrowaniu jego ciała, żeby już nie przypominało człowieka – a może też polegać (i najczęściej właśnie polega) na takim obsmarowaniu mu d…y przy pomocy literatury popularnej, filmu lub gry komputerowej – że prosty żołnierz zobaczy w nim Obcego, który się tylko na pozór w ludzkie ciało przebrał. I będzie miał wówczas dość siły ducha (będąc z natury człowiekiem rozsądnym i zgodnym), by nacisnąć spust, lub pchnąć bagnetem. 

Całe niebezpieczeństwo „wojny dronów“ polega na tym, że operator drona, siedzący sobie wygodnie setki czy tysiące kilometrów od teatru działań i popijający przez słomkę (ręce ma chyba jednak zajęte..?) dietetyczną Colę lub innego Red Bulla – nie ma takich dylematów, bo dla niego cała ta sytuacja NICZYM nie różni się od gry komputerowej. Zabija zatem – ZBYT ŁATWO. Zabija bez moralnych (dla siebie) konsekwencji. 

Tym sposobem postęp techniczny doprowadził do pozbawienia wroga wszelkich już cech człowieczeństwa. Nie stało się to zresztą ani dziś, ani nawet wczoraj. Już rozwój lotnictwa dawał całkiem podobne efekty (ostatecznie czy bombardier widząc z góry domki jak podełka zapałek myślał o kobietach i dzieciach, które zabija..?). Jak twierdzi w swoich wojennych wspomnianiach ojciec Innocenty Bocheński – w czasie ostatniej wojny lotnictwo Z OBU STRON zachowywało się nadzwyczaj paskudnie. 

Ryzyko jednak nie tylko do nowinek technicznych się sprowadza. Odnoszę oto wrażenie, że wśród Państwa – niewielu zostało takich, którzy wyższe wtajemniczenie posiedli. Zarówno w komentarzach pod oboma moimi tekstami – wczorajszym i przedwczorajszym i to tak samo na blogu głównym, jak i na „Nowym Ekranie“ – jak i w dyskusji o Krzyżakach na „Nowym Ekranie“ – większość komentatorów „mówi Karolem Bunshem“. Względnie – Zofią Kossak – Szczucką. 

Na miłość Boską! Państwo, jak to czytacie – uważacie się za prostych szeregowców, a co najwyżej kaprali – czy jednak aspirujcie co najmniej do bycia oficerami..? 

Jeśli aspirujecie, to nie zachowujcie się jak naćpane propagandą szczeniaki z Hitlerjugend czy innego Komsomołu..!  

„Tysiącletni Drang nach Osten“, „krzyżacka zawierucha“, a też i takie „byty myślowe“, jak „Iluminaci“, „Reptilianie“, czy „rząd światowy“ – to są narzędzia, przy pomocy których można, gdy jest po temu czas odpowiedni i miejsce – wzbudzić gniew tłumu i zmienić go w wojsko. 

Na razie, mam wrażenie, nikt tu żadnego gniewu nie wznieca, a i wojska nikt nigdzie nie wysyła – dyskutujemy sobie, siedząc przed komputerami, więc jak sztabowcy, damy i dżentelmeni: przy kawie, ciasteczkach, koniaczku jak kto woli… 

Ulegać w takich okolicznościach jakiemuś hurrapatriotycznemu zaczadzeniu – to już dowodzi wielkiej słabości umysłu. 

Nie było „tysiącletniego Drang nach Osten“. No i co z tego? Czy z tego wynika, że powinniśmy TU i TERAZ padać na twarz przed kanclerzycą Anielą..? 

Podałem Państwu konkretne i rzeczywiste mechanizmy, które doprowadziły do przesunięcia granicy między etnosem słowiańskim a etnosem germańskim tak daleko na wschód. Dyskusji nad zagadnieniem reformacji i problemem uwłaszczenia chłopów – NIKT nie podjął. Jeśli Państwa nie interesuje rzeczowa dyskusja nad tymi – niezwykle ciekawymi – zjawiskami socjologicznymi, psychologicznymi i ekonomicznymi – jeśli nie potraficie nic więcej, niż tylko unosić się patriotyczną tromtadracją, sypać nic nie znaczącymi sloganami i używać dzisiejszych pojęć do – niesprawiedliwej – oceny działania ludzi, którzy pomarli 700 lat temu – to cóż ja Wam mogę powiedzieć..? 

Natomiast zjawisko takiej „trwałej dehumanizacji wroga“ – samo w sobie wydaje się niezmiernie doniosłe i niezmiernie interesujące. 

W dawnych i zapewne lepszych czasach, istniały specjalne rytuały, których przejście zamieniało „człowieka cywilnego“ w „żołnierza“, a potem – umożliwiały jego „demobilizację“ i powrót do „życia cywilnego“. Mieli takie rytuały Grecy i Rzymianie, mieli Zulusi (te są dobrze opisane, proszę sobie poszukać w necie…).

Wspólnym mianownikiem tych zjawisk kulturowych wydaje się przekonanie, że „stanem normalnym“, jest właśnie „życie cywilne“ – w którym to „życiu cywilnym“ człowiek nie używa na co dzień przemocy względem bliźniego swego. Natomiast „życie wojskowe“ to pewien chwilowy wyjątek od ogólnych reguł rządzących społeczeństwem ludzkim.  

Oczywiście, rytuały takie nie mogły przetrwać w dobie racjonalizm. Współcześnie zatem – mamy zamiast tego psychiatrów i „syndrom stresu pourazowego“. Śmiem wątpić, czy ten racjonalny, współczesny system, jest rzeczywiście skuteczniejszy od dawnych – jak chodzi o sprawną „demobilizację“ weteranów i powtórną ich integrację z „życiem cywilnym“. 

Tym bardziej, że współczesne „życie cywilne“, na skutek masowej propagandy sączącej się ze wszystkich mediów wydaje się być o wiele mniej „cywilne“ niż kiedykolwiek wcześniej! 

Tradycyjnie uważano, że stan zagrożenia zewnętrznego sprzyja kształtowaniu się tyranii. Czyżby nasza liberalna demokracja była już tyranią w tak wielkim stopniu, że istnieć nie może, nie używając nieustannie demonicznego i nieludzkiego wroga jako straszaka, trzymającego „ludzkie stado“ w posłuszeństwie i koherencji..? 

To bardzo ciekawe. I bardzo jestem ciekaw Państwa zdania na ten temat. O ile, oczywiście – macie jakieś zdanie..?

Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura