Jacek Kobus Jacek Kobus
152
BLOG

Urzędowy optymizm

Jacek Kobus Jacek Kobus Polityka Obserwuj notkę 0

W 1997 roku, więc kiedy byłem nie tylko piękny (jak teraz), ale w dodatku – całkiem jeszcze młody – zaniosło mnie do Oslo, na szkołę letnią tamtejszego Uniwersytetu.O szkole nie ma co wspominać (lewacko – postępacki bełkot…), ale towarzystwo było całkiem ciekawe.

M.in., był tam pewien starszy Palestyńczyk, na co dzień zamieszkały w Libanie – ciekawa postać, a przy tym, jako że byłem świeżuteńko po kursach u prof. Daneckiego, dawał mi się rozgrywać jak dziecko. Nie mogąc nabyć w uniwersyteckiej księgarni Koranu, na którym bardzo mi zależało, bo Lepsza Połowa jak raz zaczęła wtedy studia arabistyczne – wysępiłem nader eleganckie wydanie właśnie od owego współkursanta. Starczyło zachwycić się księgą, a kulturowy przymus nie pozostawił mu żadnego wyboru – MUSIAŁ dać mi ten przedmiot w prezencie.[1] Do dziś mam wyrzuty sumienia, że w rewnażu (oczywiście że koniecznym, a co myśleliście..?) – dałemu mu tylko tomik Miłosza w tłumaczeniu na angielski – cóż, kiedy kompletnie nic innego, związanego z Polską, w rzeczonej księgarni nie było, podobnie jak Koranu, Biblii i żadnych w ogóle ksiąg tego rodzaju..? 

Z rzeczonym Palestyńczykiem zeszło nam kiedyś na tzw. „wielką politykę“. Oczywiście, jak to Palestyńczyk, widział wszystko przez pryzmat własnego nieszczęścia, a cały w ogóle świat postrzegał jako teren walki szatana, konkretnie zaś – „Wielkiego Szatana“ z Waszyngtonu – z Bogiem. 

  

Spróbowałem go z tego manicheizmu wyleczyć sposobem augustiańskim – wskazując na oczywisty przecież fakt, że Dyabłu nie przysługują moce twórcze. By zatem szerzyć zło, jak tego pragnie – chcąc nie chcąc, zmuszony jest posługiwać się jakimś dobrem. I jeśli nawet jakiś „Wielki Szatan“, wszystko jedno w jakim mieście ulokowany, chciałby zniszczyć ten piękny świat, to pierwej musiałby stworzyć po temu narzędzia – a to wymaga koniecznie stworzenia siły materialnej która nawet, jeśli ma na celu zniszczenie i zniewolenie, nie obejdzie się bez jakiegoś dobra. No choćby takiego, że przecież – zaprzęgnięci w „Machinę Zła“ ludzie żyją, jedzą, piją, kochają się, mają marzenia, niektórzy je realizują – czy można to nazwać, w jakimkolwiek bądź kontekście, „złem absolutnym“..? Kto chce szerzyć zło – zmuszony jest, czy tego chce, czy nie, prokurować także JAKIEŚ dobro. Im więcej szerzy zła, tym więcej – jeśli chce, aby jego dzieło było trwałe – musi doń domieszać dobra. 

Na poziomie czysto teoretycznym, Muhammad Ibn Muhammad (bo tak się zwał – od początku pamiętałem, ale musiałem się upewnić u Lepszej Połowy, co między dwoma „Muhammadami“ stać powinno…), oczywiście się ze mną zgodził, bo nie miał innego wyjścia. W praktyce już tak dobrze nie poszło: nie mogliśmy się w żadnym razie zgodzić co do tego, że „komunizm“ był „mniejszym Szatanem“ od „kapitalizmu“, jak twiedził – i rozstaliśmy się (to było na sam koniec szkoły, tuż przed wyjazdem) w niejakim rozdrażnieniu – co nie przeszkodziło mi, przez kulturowe przymusy, zawładnąć jego „Koranem“, do tej pory stojącym zresztą na półce w naszej biblioteczce… 

Powyższy wstęp, jak to zwykle u mnie bywa, był a propos. Konkretnie – a propos ostatniego „Najwyższego Czasu!“, który nabyliśmy drogą kupna – sprzedaży wczoraj przy okazji pobytu w Warce. 

Jest rzeczą oczywistą, iż pismo z założenia polityczne, winno mobilizować swoich czytelników i pobudzać w nich ducha walki. Temu oczywiście służy tzw. „urzędowy optymizm“ – w przypadku „Najwyższego Czasu!“, w tym na przykład, ostatniego felietonu JKM, wieszczącego ni mniej, ni więcej, a wojnę światową lada dzień, lada godzina – ów „urzędowy optymizm“ dość trudno jest odróżnić od „integralnego pesymizmu“ (cóż w końcu fajnego w wojnie światowej..?). 

Ja jednak takie rozróżnienie podejmuję się niniejszym przeprowadzić – i właśnie dlatego przypomniała mi się rozmowa z Muhammadem. 

„Urzędowy optymizm“ w wersji „NCz!“ polega na tym, że zakłada się, iż „zgniły, demoliberalny system“ – upadnie lada dzień, lada godzina. „Wybrani“, którzy uwierzyli – dostąpią wówczas swoistej wersji „zbawienia“, bez szczególnego wysiłku przejmując władzę i zaprowadzając nareszcie prawdziwy, cywilizowany porządek… 

To są, Mili Państwo, gruszki na wierzbie i duby smalone..! 

Doskonale wiem, że pisząc tak jak piszę, podcinam skądinąd gałąź, na której sam siedzę: ci z Państwa przecież, którzy tu zaglądają nie dla koni i nie dla ogródka, tylko z powodu szerszych dywagacji, na które czasem mi się zbiera – w większości, jak sądzę, też uważacie panujący obecnie w skali światowej „demoliberalizm“ za „zgniły“, a nawet za „twór Szatana“ – czyż nie..? Zgadzamy się pod tym względem. Skoro się zgadzamy, to pragniemy przecież, aby ów „pomiot szatański“, co prędzej Dyabli wzięli – czyż nie..? 

Po co zatem psuć sobie nastrój jakimiś zastrzeżeniami, po co demobilizować się ostrzeżeniem, że „to i tak nic nie da“..? 

Wyjaśnia to doskonale, dlaczego mój blog nie dorównuje popularnością wielu innym: psuję tylko Państwu nastrój, w dodatku – za nic nie chcę Wam opowiadać, jacy jesteście wspaniali, uciśnieni, niewinni, jak Was „banksterzy“ wyzyskują, a „łże-elity“ deprawują Wam potomstwo i buntują Wasze kobiety..? 

Cóż, kiedy „tylko prawda jest ciekawa“… 

Prawda zaś brzmi dokładnie tak, jak wówczas – 16 lat temu – Muhammadowi tłumaczyłem. Niezależnie od tego, czy istniejące status quo pochodzi od Boga, czy od Szatana – nie mogłoby istnieć, gdyby w jakiejś mierze przynajmniej – nie zaspokajało ludzkich potrzeb. 

Pogłoski o bankructwie Jewrosojuza czy „Sojedinionych Sztatow“ jutro na otwarciu giełdowych sesji, w najbliższy czwartek, czy przed końcem czerwca – są z całą pewnością przesadzone. 

Najważniejsze jest to, czego nie widać. Przynajmniej – nie widać w giełdowych cedułach. Codziennie, na obszarze Jewrosojuza ponad pół miliarda ludzi budzi się, idzie do pracy, bawi się, odpoczywa – a potem kładzie się spać. Być może rządzą nimi „łże-elity“, prowadzące ten tłum ku Ostatecznej Zagładzie, być może „banksterski spisek“ sprawia, że ludzie ci żyją biedniej niż mogliby – ale ktoś ośmieli się zaprzeczyć, że na ogół – dają sobie radę i w ogromnej większości – ani im w głowie cokolwiek zmieniać w swojej w miarę uporządkowanej i w miarę wygodnej egzystencji..? Niemal każdy z tego pół miliarda ma jakieś marzenia – mniejsze, większe, wzniosłe lub przyziemne. Realizacja tych marzeń napotyka całe mnóstwo przeszkód, w tej chwili – jak sądzę – już GŁÓWNIE ze strony biurokratycznego aparatu, pożerającego zachałnnie czas i zasoby swoich poddanych. Czy jednak znaczy to, że ludzie przestają marzyć i przestają te marzenia realizować..?[2] Nie przesadzajmy –do Pol Pota nam jeszcze naprawdę daleko… 

Nie znaczy to oczywiście, że można się radośnie i bez konsekwencji zadłużać bez końca, ani też – że postępackie lewactwo nie stanowi śmiertelnego zagrożenia dla tejże właśnie, w miarę uporządkowanej i w miarę wygodnej egzystencji! 

Nie jest to jednak takie zagrożenie, które samo z siebie, bez jakichś dodatkowych, zewnętrznych bodźców, mogłoby się ziścić w postaci nagłej, a nieprzewidzianej katastrofy. 

Owszem – bywalcy praskich czy wiedeńskich kawiarni może reagowali tak jak ja powyżej na zabójstwo arcyksięcia Ferdynanda w swoim czasie – i srogo się omylili. 

Sądzicie jednak, że USA naprawdę zaatakują Syrię nie uzyskawszy pierwej – za jakąś cenę, co do której trwają teraz właśnie targi – placet ze strony Chin i Rosji..? Gdyby tak się stało, świat rzeczywiście stanąłby na krawędzi wojny światowej – Rosjanie nie mogą się „ot tak“ wycofać, bo straciliby twarz. Przecież jednak, Amerykanie na razie nie zrobili niczego takiego, co ich z kolei kosztowałoby „utratę twarzy“, gdyby „złowrogiego Assada“ zostawili na razie w spokoju, co najwyżej – co mogą robić bez większego ryzyka – podrzucając jego wrogom trochę gratów z demobilu..?



 

Targi trwają. Jeśli dojdzie do transakcji – „złowrogi Assad“ upadnie. Jeśli cena, której życzą sobie Rosjanie i Chińczycy będzie zbyt wysoka – no to wszystko zostanie po staremu. Owszem, mamy powód, żeby się tym NIECO interesować – bo jasnym jest, że ceną za wycofanie się Rosjan z Morza Śródziemnego może być tylko rozszerzenie ich strefy wpływów gdzie indziej (już chyba nie te czasy, żeby starczyło podrzucić im trochę kasy czy „pomocy humanitarnej“…) – że zaś udział Chin w tym interesie wyklucza, aby takie rozszerzenie odbyło się w Azji, nawet tej po-sowieckiej, Środkowej, to w zasadzie jedyne co pozostaje, to nasza Umęczona Ojczyzna – co z kolei implikuje konieczność jakiejś rekompensaty dla Niemiec. Co się dziwić, że trwa to już tak długo, gdy problem jest tak skomplikowany? Jednak realnego wpływu na tę transakcję, jako żywo – nie mamy żadnego. 

Powodów do optymizmu, nawet „urzędowego“ – nie umiem w tym bałaganie dostrzec… 

Tymczasem ledwo zdążyłem opróżnić z wody hydrofornię, a rozwarły się nad nami Upusty Niebieskie – i leje, choć tym razem, po Bożemu, pionowo, a nie poziomo jak ostatnio. Leje jednak wcale nie mniej szkodliwie, bo nader obficie. Woda z komina zalała nam podłogę w chatce, sięgając aż po biblioteczny regał i końputer, przy którym siedzę (chyba jednak trzeba będzie jakiś daszek nad tym kominem zrobić – i, nie wiem, zaimpregnować czymś wystające na zewnątrz, a nazbyt przepuszczalne dla wody, bloczki z których jest zrobiona jego obudowa..?). Łata na dachu wiaty, którą wczoraj sporządziłem, okazała się nic nie warta – leje się do środka strumieniem. Trzeba jednak całą papę na dachu wymienić, bez wyjątku. No i szklarnię znowu potargało, choć już nie tak drastycznie…

-----------------------------------------------------------------
[1] Uwaga techniczna: ten przymus NIE ZAWSZE  będzie działał. Ale kontekst „szkoły letniej Uniwersytetu w Oslo“ był taki, że każdy, kto tam trafił, uciekał we własne „kulturowe przymusy“ jak tylko mógł, bo inaczej atmosfera była nie do wytrzymania. Ja np. co niedziela zbiegałem do centrum na Mszę do katolickiej katedry – pilnie tylko bacząc, żeby to była Msza po wietnamsku lub po norwesku, bo akurat na nawiązywaniu kontaktów z miejscową Polonią wcale mi nie zależało… Nawet urocza skądinąd Helen Xu z Szanghaju, dziewczyna na co dzień wyzwolona i na wskroś nowoczesna, jak tylko młode, ładne i dobrze sytuowane Chinki potrafią – z czego NIE skorzystałem, choć po latach odnoszę wrażenie, że chyba mogłem… – z każdym dniem chłonięcia stężonej dawki postępackiego lewactwa (może nie każdy kurs był taki, ale ja trafiłem w „samo jądro ciemności“ – na kurs „International Development“..!), ubierała się skromniej, coraz częściej spuszczała oczy, robiła buzię w ciup a dłonie składała w małcurzyk – słowem: przez czystą przekorę, jak prawie wszyscy inni – uciekała do bezpiecznej przystani zachowawczego tradycjonalizmu. Ciekawym zagadnieniem byłoby prześledzenie biografii szkolnych różnych wojujących fundamentalistów – czy ich przypadkiem właśnie takie, teoretycznie „postępowe“ szkoły nie popchnęły, na zasadzie bolesnej szczepionki, w kierunku otwartej walki z „postępem“..? 

[2] Skądinąd: czy gdyby nie było tego rodzaju przeszkód, to przypadkiem realizacja marzeń mieszkańcom „bogatej Północy“ nie przychodziłaby nazbyt już łatwo..? A wiemy przecież dobrze, że łatwe do realizacji marzenia – nic nie są warte! Trudno zaś oczekiwać, aby gros populacji umiało się zdobyć na marzenia subtelne, niematerialne lub też wielce ambitne – do czego zaś prowadzi przesyt, to Mistrz Lem chociażby w „Wizji Lokalnej“ odmalował…

Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka